Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Nie inaczej było ponad sto lat temu, za czasów Zapolskiej.
Historie koteczków i gołąbków, małp, oślic i kozłów ofiarnych, czasem śmieszne, czasem straszne, a czasem okrutne. Łączy je wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Gabriela Zapolska, czyli Maria Gabriela Janowska z domu Korwin-Piotrowska, podobnie jak jej utwory, budziła kontrowersje. Była postacią niejednoznaczną, aktorką, dramatopisarką, autorką powieści i opowiadań. Nazywano ją „polskim Zolą”; podobnie jak on poruszała w swoich utworach tematy niewygodne, drażliwe i omijane przez większość innych autorów epoki. Pochylała się nad problemami społecznymi, gorąco krytykowała tzw. moralność mieszczańską, którą po sukcesie Moralności pani Dulskiej zaczęto nazywać „dulszczyzną”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
W wyblakłych jej oczach, otoczonych sinawymi cieniami, zadrgała cała gama nienawiści głuchej, tajonej wśród nocy bezsennych, na szafocie małżeńskiego łoża, wśród których — do krwi gryząc wargi — taiła wyznanie prawdy, rwące się na usta w porywie bezdennej rozpaczy i cielesnego obrzydzenia.
Wszystko to mignęło w jej oczach i padło na twarz Seweryna jak uderzenie biczem cienkim, wiązanym w silne zadzierzgnięte węzły.
— Czego? — zapytała.
Mężczyzna milczał, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
Ta kobieta wydała mu się w tej chwili straszną, tragiczną, wielką w swym gniewie.
— Czego? — zapytała.
Czuł, że odezwać się musi.
— O... mieszkanie — wyjąkał, pocierając jedną łydkę o drugą.
Kobieta uśmiechnęła się ironicznie.
— To mieszkanie nieodpowiednie dla pana, wyjść proszę!...
Wyciągnęła drżącą rękę w kierunku drzwi.
Seweryn stał jednak ciągle, zmieszany, z oczyma spuszczonymi w ziemię.
— Wyjść proszę! — powtórzyła kobieta.
Lecz on powoli, nieśmiało wzrok swój od ziemi oderwał i na chłopca stojącego koło łóżeczka przeniósł.
— To... on? — zapytał cichym, ledwie dosłyszalnym głosem.
Na twarz kobiety wystąpił rumieniec.
— Wyjść proszę! — powtórzyła przyciszonym głosem.
Seweryn patrzał wprost już w twarz chłopca, który — odstąpiwszy od łóżka — znalazł się pomiędzy nim i matką, a wsadziwszy ręce w kieszenie od kurtki, łydki wygiął, pierś naprzód podał i z uśmiechem na Seweryna spoglądał.
I był to on, on sam w zmniejszonym formacie, on — egoista, on — samolub, on — brutalny samiec tyranizujący wszystko! Kukułcze pisklę zagarnęło gniazdo dla siebie, rozpierając się w nim z zuchwałością bękarta...
W oczach kobiety szkliły się łzy, głowę oparła o ramę drzwi i ponuro patrzyła przed siebie.
Seweryn machinalnie rękę ku dziecku wyciągnął.
Sięgnął jak po swoją własność, zapominając, że w nikczemnym egoizmie swoim stracił prawo do istoty spłodzonej przez siebie i podrzuconej nieznanemu człowiekowi.
Lecz Anna nagle jak hiena porwała się ode drzwi i schwyciwszy dziecko jedną ręką, drugą, chudą i drżącą, wyciągnęła z wspaniałym gestem silnej w swym prawie kobiety.
Spoza zaciśniętych zębów wybiegło jedno jedyne słowo:
— Precz!...
I słowo to było tak silne, tak tętniące obietnicą niecofnięcia się przed niczym, iż Seweryn po raz pierwszy w życiu ustąpił nędznie przed wzrokiem kobiety, kurcząc się i cofając ku wyjściu jak znikczemniałe, wypędzone z cudzego legowiska zwierzę...
Małe to było, brzydkie, krępe, na krzywych nogach osadzone, z głową kudłatą i z bezczelnym spojrzeniem w zielonawych, świdrowatych oczach, których usiłowaniem najgorętszym było rzucać piekielne, podbójcze błyski.
„Demoniczny jestem”, mawiał pukając się w wypukłe piersi okryte wykrochmaloną koszulą, „demoniczna bestia jak chyba nikt na świecie”. I pakował gałkę od laski w szerokie usta, które oblizywał ciągle grubym, sinawym językiem. Nogi obute w płytkie lakierowane pantofle wyciągał przed siebie, ohydny, trywialny, śmieszny pod jasnym blaskiem porannego słońca, filtrującego złotawe światło przez liście kasztanów nad ławkami się zwieszających.
Spoglądał na przechodzące kobiety z lekceważeniem pozornym, a z utajoną lubieżnością. Kiwaniem nogi, wydęciem ust zdawał się mówić jak sułtan rozparty na sofie w haremie:
„No! Któraż tam!... Pan czeka!...”
Lecz w myśli powtarzał sobie:
„Ach!... żeby też która!...”
Lecz kobiety omijały go szybko, nie zwracając nań najmniejszej uwagi. Czasem zasłaniały się parasolkami, aby uniknąć jego natrętnego i bezczelnego spojrzenia, które on uważał za szczyt demoniczności. Często — gdy zniecierpliwiony, rozdrażniony, wstawał z ławki i z arogancją zaglądał pod ronda kapeluszy mężatek pilnujących dzieci lub następował na pięty dziewcząt, uśmiechających się w promieniach słonecznych — ta i owa mruknęła przez zaciśnięte zęby:
— Błazen!
On wtedy zaciskał zęby z wściekłością, przybierając pozornie rozpromieniony wyraz twarzy. Siedzący bowiem na ławie przyjaciele śledzili go z uwielbieniem, patrząc, jak „zachodzi”, i jak kobiety rzucają mu w przelocie jakieś słowa, które on, szczęśliwiec! z uśmiechem niedbałym przyjmuje. Gdy powracał do ławki, kołysząc się na swych krótkich, kaczych nogach, gołowąsy młodzieniaszek w świat podbojów wchodzący, zapytywał:
— I cóż? I cóż? Co one powiedziały?...
Ireneusz wydymał dolną wargę:
— Ha! Lecą na mnie!
Po ławce rozchodził się szmer uwielbienia.
Wiadomo bowiem, że Ireneusz należy do tych wybrańców, którzy mają szczęście u kobiet! Już w czwartej klasie miał taką reputację, gdy za brązowymi spódniczkami pensjonarek gonił, spocony, czerwony, kroplami potu na krótkiej, niekształtnej szyi okryty.
Pensjonarki pluły, złościły się, obrzucały go rozmaitymi epitetami, on to wszystko ze stoicyzmem znosił — wiedząc, że w oczach kolegów rośnie na zjadacza serc panieńskich, na donżuana, na kobieciarza! Podtrzymując reputację swoją pracował i nadal w tym kierunku, zamieniwszy tylko teren swych manewrów, wiecznie w pogoni za kobietą, zawsze głodny, a udający przesyconego, drżący na szelest krochmalonej spódnicy pokojówki, a ziewający na widok koronek wyłaniających się spod sukni szykownej strojnisi.
Szlachectwo obowiązuje!
Reputacja Irka była ustalona.
Demoniczny i szczęśliwy do kobiet!...
Tylko tyle.
Godność tę trzeba było dźwigać na swej kwadratowej głowie pod grozą śmieszności i odstąpienia podbójczego berła komu innemu.
Tego Irek byłby nie przeżył.
Chował więc „błazna” do kieszeni i mówił, zapalając papierosa:
— Lecą na mnie!
Lecą! Och!
Akuszerka, odbierając Irka, zaopiniowała w dwie minuty po urodzeniu się tego rozkosznego dziwotworu w następujących wyrazach:
— Chłoptaś szelma, śliczny jak lalka, do mamy podobny jak dwie krople wody. Będzie miał szczęście do kobiet!
Ojciec — suchy, biedny, zawiędły urzędnik — stojący pod piecem z pieluszkami w ręku, uśmiechnął się blado.
— Jak Boga szczerze kocham — przyświadczyła akuszerka, wodę na kąpiel szykując — będą za nim hrabiny latały, już ja się znam na tym.
Słowa pani Malinkiewicz, powtarzane często w obecności już podrastającego Irka, głębokie nań wywarły wrażenie.
— Powiedziała! O! Powiedziała!... Musiała coś przecież wiedzieć, z palca sobie tego nie wyssała.
Uczył się, ale za to był bezustannie w fałdach kobiecych spódnic, wcześnie roznamiętniony i ofiarowujący się z miną znudzonej przymusowym dziewictwem kobiety. Odpychano go jednak, tak był wstrętny, z oczyma zielonawymi, powleczonymi mgłą namiętności, z ustami wpółotwartymi, o zaślimaczonych kącikach. Przez grzeczność, w obecności rodziców, dziewczęta znosiły go pomiędzy sobą, unikając dotknięcia jego rąk zimnych i wiecznie spoconych. On — połykał upokorzenia, znosił przycinki, znajdując dziwną rozkosz w słowach obcych, widzących go w gronie dziewcząt.
— Irek ma szczęście do kobiet! Patrzcie!... Zawsze jest pomiędzy nimi!...
Gdy podrósł, zaczął się zastanawiać, czym właściwie można podbijać kobiety.
Czytał wiele, zatrzymując się zawsze nad opisami bohaterów, którzy — szczególnie obdarzeni od natury — uwodzili po sześć kobiet dziennie, porzucając je później na pastwę tęsknoty i rozpaczy.
Bohaterowie ci mieli przeważnie „czoło wyniosłe, otoczone kruczymi kędziorami, twarze pociągłe, blade, nozdrza namiętne, rozdęte”. Jeden z bohaterów Balzaka, uwodziciel urzędowy, miał wargę dolną lekko obwisłą, „świadczącą o zmysłowości”...
Zaczęły się więc tortury ciała Irkowego.
Włosy smażyły się i piekły na żelazku od rurkowania spódnic, nieruchome i mięsiste nozdrza, rozciągane palcami, nabrały pewnych ruchów przy wciąganiu powietrza, warga zaś dolna — ta nieszczęsna warga — miała rzeczywiście pozory zmysłowości „szalonej”.
— Irek, co robisz z ustami? — wołała matka, cicha, potulna kobiecina, nie mogąca pojąć, jak zaszczytne stanowisko zająć ma jej syn w społeczeństwie.
Projekt na „lwa” — tymczasem wargę ciągnął i nozdrzami ruszał, tworząc sobie w ten sposób maskę podbójczą, niezwalczoną...
Wzrósłszy w lata i w ciało, krępy i nabity, rozsadzający pełnością kształtów jasne garnitury, aplikował u jednego z adwokatów, zapełniając ciasną kancelarię trywialną, ostrą wonią chypru. Lokował się przy drzwiach salonu, aby za każdym ich otwarciem rzucić w głębię przenikliwe spojrzenie, samą adwokatową mające na względzie.
Pani ta jednak, jakkolwiek w niebezpieczną trzydziestkę wkroczyła i miała lekki puszek na wierzchniej wardze, posiadała tylko jedną namiętność, to jest... rurki czekoladowe napełnione kremem. Pochłaniała ich ilość obfitą, zmysłowe rozkosze na bok odkładając, namiętne przeto drżenie nozdrzy Irka zostawiało ją zimną, nawet nie zdziwioną w jej łakomym, kremowym rozleniwieniu.
Demoniczny natomiast młodzian, obserwowany, popychany przez kolegów, widząc, iż nic nie zyska, przybrał... minę zwycięzcy i często w pustą głębię salonu rzucał porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy, ku wielkiej radości całej dependenckiej rzeszy.
— Wzięła się! Wzięła! — szeptali do siebie, głowy z pliku papierów wyściubiając.
Irek brwi marszczył i rękę patetycznie wyciągał.
— Proszę was — mówił — zaprzestańcie tych żartów. Podobnymi podejrzeniami obrażacie mnie i kobietę, która obdarza mnie sercem zaufanym!
— ...I której honor jest mi drogim!
Było w tym głosie to „coś”, które drga zawsze w głosie mężczyzny, ile razy zapiera się miłostek z jakąś kobietą. Mówi „nie”, a słyszy się najwyraźniej „tak”!
Wreszcie następował teraz bukiet, wieńczący zwykłe podobnego rodzaju rozmowy.
— Daję wam na to... słowo honoru!
Wszystko tam było — i honor (och, ten nieszczęsny), i ręka na kamizelce położona, i przymrużanie oczów, słowem — cała lira.
Mimo to, a właściwie mówiąc, dlatego — dependenci mówili w kilka dni później w gronie swych zaufanych przyjaciół:
— Irek poleciał teraz na grandę, mężatka, szyk kobieta! Nie — on ma dziwne szczęście do kobiet!...
A zapytywani przez rodzinę o panią adwokatową, odpowiadali:
— Phi!... Kobieta nieszczególnego prowadzenia się! Podobno Irek... i to nie sam!... nie on jeden!
Adwokatowa tymczasem, kremem cała ubielona, ani przypuszczała, jak czernieje jej dobre imię, jaka smutna przyszłość gotuje się dla jej córek, których matka niedługo w opinii całego miasta zostanie „taką, co przez całą kancelarię męża przeszła!”
Powoli — Irek rozzuchwalił się coraz więcej.
Tu i ówdzie jakaś pokojówka rozuzdana, sklepikarka lub dystrybutorka spragniona miłosnych wrażeń zsuwała mu się w objęcia.
On — wygłodzony, miłostki skwapliwie przyjmował, dekorując je później w wytworne barwy w opowiadaniach swych wśród kilku przyjaciół. Franusia z drugiego piętra, cuchnąca mydlinami, była w tych opowiadaniach panną „z bardzo przyzwoitej rodziny”, odwiedzającą go o szarej godzinie z panną służącą. Biedactwo! Przybywało zawsze spłonione i drżące. Narzuciło mu się prawie samo, a teraz on — z litości nad biedną, stosunek ten przeciągał, który — nawiasem mówiąc — nużył go niewypowiedzianie. Czuł bowiem, do czego to zmierza, panna chce koniecznie doprowadzić go do ołtarza, lecz on, Ircio, bynajmniej tego nie pragnie!
Tym bardziej, że... niedawno zaplątał się jeszcze w znajomość z pewną wdową, majętną, posiadającą handel na jednej z pryncypialnych ulic, o!... wiecie! Sklep wspaniały, jubilerski, pełen brylantów, turkusów, rubinów.
On — uległ także temu kaprysowi, pociągnięty wielką pięknością wdowy, lecz teraz rad by się wywinąć uczciwie, jak na przyzwoitego człowieka przystoi.
Wdową tą tymczasem była dystrybutorka, rozlana w czterdziestce, którą przekroczyła, żółta i nędzna, ze skromnym kontuarem80 ubogiego sklepiku na jednej z najbardziej oddalonych ulic miasta.
Przyjaciele Irka cisnęli się teraz do niego, pełni tej dziwnej łatwowierności, jaką mają mężczyźni wobec miłosnych blag patentowanego przez nich samych bezczelnika.
— Irek!... Irek!... Powiedz, jak się nazywa?
Irek łyżeczką kawę mieszał z tajemniczą miną.
— Nie wymagajcie! Honor kobiety!...
Lecz oni nacierali, pełni niezdrowej ciekawości starych plotkarek.
— Czy znamy ją? Powiedz?
Irek ramionami ruszał.
— Może... — rzucał z niechcenia.
— Pani Strzelecka?
— A... cóż znowu!
— Pani Jacksohn?
— Ależ...
Uśmiechał się dwuznacznie, oczami demonicznie błyskając.
— Ależ tak, ona, ona, nikt inny!
Lecz on porywał się nagle, godności pełen:
— Proszę, zaprzestańcie tych domysłów. Gdyby nawet tak było... honor milczeć mi nakazuje!
I nagle wdowa po jubilerze zostawała kobietą „kompromitującą się z jakimś dependentem” — istotą zgubioną, nie umiejącą nawet szanować pozorów... Ta i owa, w chwili oburzenia, wróciwszy z „Pod Rakiem”, gdzie grywa rozstrojona orkiestra, a gabinety zbudowane są z dziurawych desek, mówiła:
— Wszystko przecież można... ale zachować trzeba pozory!...
Koło kobiety robiła się pustka, której ona wytłumaczyć sobie nie umiała i nie mogła, a lewek Irek powtarzał tymczasem:
— Gdyby nawet tak było, honor mi milczeć nakazuje!
Och!... Ten honor mężczyzn, lwów, broniących czci kobiety, którą sami zszargali, ten honor dzwoniący jak fałszywa moneta — „qu’allait — il faire donc, dans cette galère?81”
Powoli Irek rozzuchwalał się jeszcze więcej.
Trzeba było słyszeć tę potworę, mówiącą o kobietach w ogóle, zwłaszcza gdy wypił filiżankę czarnej kawy z figową cykorią pod werandą dystyngowanej cukierni.
Kobiety!... hm... wiedział on dobrze, co znaczy to słowo! Trzysta czterdzieści siedem razy grał komedię miłości... tak!... tak!... trzysta czterdzieści siedem! Ani mniej, ani więcej! Zna więc do gruntu te istoty, które bez wielkich wysiłków przykuć do siebie na zawsze można. Gorący pocałunek, w ucho na przykład, zupełnie wystarcza! On to próbował nieraz i żadna mu się nie oparła! A ileż ich przez ręce mu się przewinęło! Blondynki, brunetki, rude, ba!... nawet jedna siwa, lecz młoda i piękna! Wybierał zawsze bowiem piękne i dobrze zbudowane... wszak tyle jest tego na świecie!... mój Boże — ręką tylko sięgnąć... już jest, i to nie byle co, szyk, elegancja, inteligencja! Wszystko!
Cóż? Kobieta? — Istota słaba, bez woli, lgnąca do trochę przystojniejszego mężczyzny na oślep. Tak zwanych „uczciwych” — phi!... to okazy do wypchania, nie ma ich po prostu, Irek takich nie znał, wreszcie... on za nikogo, za żadną by nie ręczył!
Podkreślił te słowa, przybijając tym słuchaczy. A wreszcie, gdyby oni byli na jego miejscu i przeszli to, co on przeszedł, widzieli kobiety na pozór zacne, święte, nieskalane... szalejące w chwili ekstazy miłosnej w jego objęciach jak kurtyzany! — tak! tak, jak proste kurtyzany!
Od pewnego czasu upodobał sobie wyraz „kurtyzana” i szastał nim na prawo i lewo, wsłuchując się w dźwięk tego teatralnego słowa.
— Zresztą — ciągnął dalej, paznokcie sobie oglądając
Uwagi (0)