Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Nie inaczej było ponad sto lat temu, za czasów Zapolskiej.
Historie koteczków i gołąbków, małp, oślic i kozłów ofiarnych, czasem śmieszne, czasem straszne, a czasem okrutne. Łączy je wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Gabriela Zapolska, czyli Maria Gabriela Janowska z domu Korwin-Piotrowska, podobnie jak jej utwory, budziła kontrowersje. Była postacią niejednoznaczną, aktorką, dramatopisarką, autorką powieści i opowiadań. Nazywano ją „polskim Zolą”; podobnie jak on poruszała w swoich utworach tematy niewygodne, drażliwe i omijane przez większość innych autorów epoki. Pochylała się nad problemami społecznymi, gorąco krytykowała tzw. moralność mieszczańską, którą po sukcesie Moralności pani Dulskiej zaczęto nazywać „dulszczyzną”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Wicek cały się wstrząsnął.
— Nie o kieckę tu chodzi — krzyknął — ale o ciebie samą, słyszysz!
Głowa ulicznicy pochyliła się jeszcze niżej.
— Słyszę, Wicku, słyszę!...
Pokora drgała wielka w jej głosie.
Małą i nędzną zdawała się, klęcząc tak u stóp brata, do desek parkanu przytulona.
Wicek chwilę stał niezdecydowany, czując znów litość budzącą się w sercu.
— Bądź zdrowa! — wyrzekł nieco łagodniejszym głosem i odwróciwszy się szybko iść zaczął.
Lecz ona wyciągnęła ręce i powlekła się za nim na środek ulicy, w żółtą strugę światła z latarni płynącego.
— Wicku!
Chłopiec stanął.
— Co?
— Kiedy ty nie chcesz mnie na ślubie mieć... — podjęła gorączkowo — to choć ty mi jedną łaskę zrób! Niewiele ja pieniędzy mam, ale to, co jest!... weź!... zda ci się na jutro!... weź!...
Ręce wyciągnięte trzymała wciąż, błagalną linią wśród światła się znacząc.
Wicek uczuł w piersiach dziwne ściśnienie.
— Nie! — odpowiedział — nie... pieniędzy twoich nie chcę!
Ona targnęła się, jakby uderzona biczem.
— A!... tak!... masz recht!107.... łajdackie pieniądze...
Lecz w nim, w tym brutalnym chłopie, zbudził się cień delikatności.
— Nie, nie dlatego! — odparł szybko — lecz ja mam dosyć, schowaj je dla siebie!
Ona uśmiechnęła się teraz radośnie.
— Schowam je dla... ciebie, Wicek!
On, oddalając się i malejąc coraz więcej w przestrzeni, powtórzył prawie bezwiednie:
— Schowaj, Olka!
Trzy lata upłynęło, a Olka ciągle włóczyła się po przedmieściu, zdobywszy sobie powoli nawet sympatię ogółu.
Nazywano ją ogólnym mianem „małpy” — lecz że zachowywała się względnie przyzwoiciej, „grajzlerówki108” mówiły o niej:
— Choć małpa, ale porządna dziewczyna!
Zaokrągliła się, wypełniała i tylko twarz miała niezdrową bladość strawionej bezsennością i trunkami kobiety.
Ręce jej drżały, a oczy często mgła zasłaniała.
Zrobiła się dumną i nieraz w szynku chwaliła się „uczciwą” rodziną, z której pochodziła.
Pieniądze Wicka chowała święcie i od czasu do czasu drogę bratu zabiegała, zapytując, czy oddać ma złożone w kącie swej izby papierki?
On, według usposobienia, usuwał ją przekleństwem lub dobrym słowem, cały teraz przejęty ważnością swego stanowiska — ważnością zięcia Burby, który choć w grosze nie tak bardzo zasobny, cieszył się poważaniem całego cechu stolarzy.
Olka nie podchodziła nigdy w stronę ulicy Piaskowej, gdzie teraz mieszkał Wicek wraz z żoną i teściem.
Znów spotykała go ukradkiem, czyhając nieraz miesiącami całymi, zanim go w bramie lub jakim przejściu spotkała.
Powoli dowiedziała się z boku, że trzysta papierków posagu Wickowej były bajką i tylko przynętą na lep dla złapania męża.
Wicek więc pracował teraz na troje, bo stary Burba, odpoczywając na respekcie ludzkim, hebla się więcej nie imał109, na zięcia się oglądając.
Nareszcie Wickowa, chodząca w ciąży — porodziła córkę, lecz ciężko zaniemogła i akuszerka doktorów wezwać kazała.
Zaczęły się ciężkie dni we dworku na Piaskowej ulicy.
Olka wszelkimi siłami teraz brata spotkać chciała.
Wychodził często, biegał bez pamięci do aptek, do doktorów, ale po ludnych ulicach i w dzień, kiedy ona po świetle doń przystępu mieć nie mogła.
Nareszcie Kazia podniosła się z łóżka i do sił wracać poczęła, dziecko chowało się zdrowo, Wicek odetchnął i roboty się chwycił.
Czas bo był niemały.
Wszystkie zasoby wyczerpały się i poszły na lekarstwa i doktorów.
Dziecko chrztu się domagało.
Znajomi o sute chrzciny się domawiali, stary Burba pragnął ludzi fetą zadziwić i zły stan swoich interesów w ten sposób ozłocić.
Pieniędzy ani centa nie było.
Wicek nie sypiał nocami, drażniony przez teścia, przez żonę, która także chciała sąsiadkom proch w oczy rzucić i dać im powód do zazdrości najmniej na tydzień.
Nareszcie w bramie domu, gdzie Wicek blejtramy zamówione odnosił, spotkała go Olka, zmęczona dnia tego czatowaniem na brata od samego świtu.
— Wicek — szepnęła, w kąt bramy go pociągając — powiedzże, co się tam u was dzieje?
On oparł się o ścianę, znękany, przybity walką o byt.
— A cóż ma być. Córkę mam!
Olka ręce na piersiach złożyła.
— Córkę?
— A jakże!
— Ładna?
— E!... czerwona jak rak... Gadają, że ładna!
— Do ciebie podobna?
— Albo ja wiem?
— Ale przecieć!...
Badała go gorączkowo, cała podniecona tą myślą o noworodku, o dziecku śpiącym w białych pieluszkach we wnętrzu kołyski.
— Najgorsze... że chrzciny wyprawić trza — podjął Wicek — a ja...
Urwał nagle, przypomniawszy sobie, do kogo mówi.
Lecz Olka podchwyciła jego słowa i porwawszy go za ręce, gorąco prosić zaczęła:
— Taże ja właśnie o to za tobą łażę... weźże ty ode mnie te swoje pieniądze, bo jeszcze mi je jaka psiakrew ukradnie.
On bronił się miękko:
— Nie mogę, Olka, nie mogę!...
Lecz kobieta nacierała coraz gwałtowniej.
— Taże to są twoje pieniądze! Twoje rodzone, schować mi je kazałeś...
— Bogać tam!
— Ale tak! tak! sprawiedliwie... nie pamiętasz jeno!
Zza pazuchy wyjęła szmatę, w której szeleściło kilkadziesiąt papierków.
— Ja je mam przy sobie już od tygodnia, lecz nigdzie cię dopaść nie mogłam! Masz, na chrzciny ci starczy!...
On odsuwał się jeszcze, cały zmieszany myślą dotknięcia się w ten sposób zarobionych pieniędzy.
Lecz kobieta instynktem odczuła myśl brata.
— Weź, Wicek, weź!... To pieniądze z uczciwego zarobku! Jak Boga kocham. Koszule po nocach szyłam!... weź... to nie z „tego”!...
Kłamała, cała potem oblana, pełna wysiłku nerwowego.
Wreszcie udało jej się pieniądze w rękę brata wcisnąć.
— A! Nareszcie!
Odetchnęła pełną piersią, jakby się ciężaru zbyła.
Lecz on stał przybity i upokorzony, ściskając w ręku szmatę z pieniędzmi.
Czuł, iż biorąc od Olki pieniądze, czyni krok pojednawczy i że powinien siostrę, przychodzącą mu z pomocą, na owe chrzciny zaprosić.
— Olka!... może by ty... — wykrztusił wreszcie przez nerwowo ściśnięte gardło — może by... ty... przyszła...
Lecz ona otworzyła szeroko oczy.
To, co zdawało się jej naturalnym lat temu kilka, teraz wydało się jej po prostu... potwornym. Przygryzła drżące usta i ręce kurczowo dokoła szyi zacisnęła.
— Dziękuję ci, Wicek!... nie przyjdę!... — a widząc niepokój drgający na twarzy brata, dodała stanowczo:
— Przyjść nie mogę... nie mam uczciwej kiecki.
Chrzciny wnuczki Burby sute były i wspaniałe.
W wieczór majowy, przy na wpół otwartych okienkach weselili się dobrani goście naokoło dobrze zastawionych stołów.
Była więc cielęcina z czerwoną kapustą, kotlety z sosem pikantnym, kawa, babka i tort z cytryną nowo narodzonej.
Kazia blada, lecz zdrowa, kręciła się pomiędzy gośćmi, wesoła, uśmiechnięta, pełna macierzyńskiego wdzięku.
Wicek, trochę chmurny, dolewał gościom wina, rozsypywał po kolanach kobiet bakalie z jakąś dziwną rozrzutnością, jakby chcąc cały ten częstunek jak najprędzej załatwić.
Pod okna oświetlone ściągali ci i owi, aby się owemu traktamentowi110 przyjrzeć, lecz powoli pustoszało dokoła dworku, ludzie wracali do swych legowisk i do snu się kładli.
W cieniu spowite jaśminy ogródka całe kłęby woni w wilgotną noc wyrzucały, szumiąc z lekka.
Z daleka majaczyły naftowe latarnie ubogie i smutne wśród dzikiego bzu zawieszone. Pod parkanami mknął biały kot, czając się i odskakując co chwila.
Z dworku Burby dolatywały głosy harmonijki, grał na niej Wicek, siedzący teraz na stole, z którego na wpół ściągnięty obrus opadał na ziemię. Dokoła niego kręciło się kilka par w takt polki, a stary Burba z dzbanka szklanego piwo do szklanek dolewał.
Na oknach ledwo przymkniętych powiewały muślinowe firanki.
Pod jednym z nich, wychodzącym na ogród, siedziała Kazia, trzymająca w poduszce kokardami upstrzone dziecko.
Matka patrzyła na tańczących machinalnie, poruszając poduszką, z której długa, lekka spadała sukienka.
Nagle zdawało się jej, że ktoś za oknem westchnął. Nie poruszyła się nawet, pogrążona w słodkiej ekstazie na widok tak dobrze bawiących się gości.
Tymczasem za oknem, uczepiona prawie o ramę, stała Olka, z oczyma szeroko rozwartymi, z których dwie strugi płynęły.
Wiatr, wiewając muślinową zasłoną, ukazywał jej wnętrze wesołej, widnej izby, napełnionej rozbawionymi ludźmi.
Dźwięki harmonijki serce jej szarpały na strzępy — z piersi wydzierało się westchnienie, w jęk prawie psi przechodzące.
Widok brata, żyjącego pomiędzy inną sferą ludzi, inną niż ona — wyklęta i wydziedziczona, napełniał ją dojmującym bólem, a drobna główka dziecka w tiule i muśliny spowitego, zbudziła w niej samicę.
Wyciągnęła rękę z jękiem ku tej drobnej istocie, której stóp nawet ucałować nie miała prawa.
Westchnęła!
Od okna porwała się Kazia i szybko podjęła firankę.
Olka nie zdążyła się cofnąć, bratowa przeszyła ją oczami.
— Wicek! — zawołała — Wicek, a pójdzi tu ino!
Mąż zlazł ze stołu i nie przestając grać, do okna poszedł.
— Co chcesz? — zapytał.
— Odpędź no jakąś małpę, co się pod oknami słania!
Przytrzymując dziecko prawą ręką, lewą odkręciła rygiel i otworzywszy na oścież okno, miejsca mężowi ustąpiła.
On, grając ciągle, bokiem przez parapet się przechylił i wśród smugi światła dojrzał w oddaleniu bladą i spłakaną twarz siostry.
Przez chwilę milczał, grając machinalnie polkę, nie mogąc słów znaleźć dla oddalenia tej, za której pieniądze zdołał ochrzcić swe dziecko i uraczyć gości.
Żona tymczasem ciągnęła go za surdut.
— Zamknij okno, dziecko się zaziębi!
Teraz on przechylił się jeszcze silniej i niskim, wzruszonym głosem rzucił:
— Odejdź... siostro!...
Ona wyciągnęła ku niemu ręce drżące, jakby rzucając pocałunek i odwróciwszy się wolno, odeszła w głąb ciemnej ulicy, po której kłęby woni jaśminów płynęły.
Przez dziedziniec zajazdu jak strzała przemknął numerowy, siejąc po drodze świeże deszczułki, które przywiązywał do kluczy.
Wpadł do mieszkania właścicielki i prawie bez tchu zatrzymał się w progu saloniku.
— Spod siedemnastego „sie” powiesiła! — zawołał, łapiąc z wysiłkiem powietrze.
Właścicielka, tłusta, żółta, cała rozlana w swej włóczkowej halce, która wydymała się jej na brzuchu i biodrach, a zapadała pod kolanami, otworzyła szeroko oczy.
— Co to za paskudne gadanie! Po co się miała powiesić, kiedy jeszcze rachunku nie zapłaciła!
Lecz kelner powtarzał uparcie:
— „Sie” powiesiła.
Żydówka cmoknęła niecierpliwie:
— Skąd Marciński wie?
— Widać ją „bez111” okno. Ma nogi o deskę oparte!
— Może sobie tylko tak w oknie stoi?
— Ale!... wisi, wisi, jak mi Bóg miły, ot, nogi się jej zgięły w kolanach, a ręce dyndają po bokach. Wedle głowy już dojrzeć nie mogłem, bo bez okiennice wszeteczne ciemności w numerze.
Żydówka pod boki się ujęła i stała chwilkę zamyślona.
— Trzeba drzwi otworzyć — podjął znów kelner — może jeszcze dycha.
— Aj! aj! Niech pan Marciński tak sobie nie śpieszy. Po co to głosić takie rzeczy? To interes psuje... Goście się odstraszą.
Żydówka podreptała do sypialni.
Za chwilę wyszła w perkalowym szlafroku, który się jej roztwierał na brzuchu i piersiach. Na perukę zarzuciła wełnianą chustkę.
Przez uchylone drzwi weszła kilkunastoletnia dziewczyna, chuda i czarna, w opiętej bardzo sukience. Włosy miała ściągnięte po chińsku i przepasane żółtą tasiemką.
Podeszła do matki.
— Gdzie mama idziesz?
— Do numerów. Kanapa się zawaliła w piętnastym! Aj, co ja z tym mam!... Ty sobie, Salcia, pograj trochę gamy.
Roztwierała fortepian, ścierając pył połą szlafroka.
— Nie chcę gamy! — grymasiła Salcia.
— Aj, Salcia! Co z tobą?... Ty gorzej „kaprysujesz” niż te całe numera i wszystkie goście! Graj sobie gamy albo jakie kawałki. Graj głośno, a okna otwórz, niech goście słuchają.
Znów do okien dreptała, lecz kelner jej drogę zastąpił.
— Chodźmy pod siedemnasty!
— Chodźmy!
Na dziedziniec wyszli i okrążyli furę z sianem, która na środku drogę barykadowała. Kilka kur kręciło się pod wozem, dziobiąc w żółtawej, lepkiej cieczy, co cuchnącym wężem pod kołami się kręciła. Przez otwartą wjazdową bramę widać było szary bruk uliczny i nagłe podniesienie się ścian kamienic przeciętych ciemnymi jamami otwartych okien. Z góry płynęło szarawe światło chmurnego dnia letniego, deszcz mżył od świtu, tnąc powietrze cieniuchnymi, podłużnymi nitkami. Pomiędzy kamieniami tworzyły się czarniawe strumyki, które zdawały się zastygać jak ciemne pokręcone robaki.
W środkowym korpusie hotelu, cofniętym w tył, pomalowanym na jasnoróżowy kolor, prawie wszystkie okna były otwarte. Tylko na dole jedno okno miało przymknięte szarobrudne okiennice, krzywe i popaczone. Okiennice te były od wewnątrz śrubą ujęte.
Kelner palcem na okno wskazał:
— O!
Lecz Żydówka wykrzywiła się ze złością.
— Ty, panie Marciński, palcem nie pokazuj! Ty mi policję jeszcze naprowadzisz tym palcem!
Do sionki wchodowej zwróciła się, lecz stanęła nagle jak wryta na widok myszurysa112 drzemiącego na klocku wśród porozrzucanych wiórów.
— Jojne! Jojne!
Jojne, rudy, mały, pokręcony, z sześcioma palcami u lewej ręki, prawdziwy „rarytas” hotelowy, porwał
Uwagi (0)