Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Nie inaczej było ponad sto lat temu, za czasów Zapolskiej.
Historie koteczków i gołąbków, małp, oślic i kozłów ofiarnych, czasem śmieszne, czasem straszne, a czasem okrutne. Łączy je wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Gabriela Zapolska, czyli Maria Gabriela Janowska z domu Korwin-Piotrowska, podobnie jak jej utwory, budziła kontrowersje. Była postacią niejednoznaczną, aktorką, dramatopisarką, autorką powieści i opowiadań. Nazywano ją „polskim Zolą”; podobnie jak on poruszała w swoich utworach tematy niewygodne, drażliwe i omijane przez większość innych autorów epoki. Pochylała się nad problemami społecznymi, gorąco krytykowała tzw. moralność mieszczańską, którą po sukcesie Moralności pani Dulskiej zaczęto nazywać „dulszczyzną”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Trzeba szukać mieszkania!
— Trzeba, jaśnie panie!
Seweryn ujął powiększające lusterko i postąpiwszy do okna, bacznie się szyi przyglądał.
— Znika? Co?
Paweł zbliżył się także.
— Znika, jaśnie panie.
— Przygotuj wodę!
— Dobrze, jaśnie panie.
Seweryn położył lusterko i rozpinać począł kurtkę.
Paweł rozesłał na podłodze ceratę, po czym rozwinął i ustawił gumową balię, a przy niej rodzaj polewaczki z kauczukowym wężem.
— Peniuar71 wygrzany?
— Wygrzany, jaśnie panie.
Seweryn powoli zdjął kurtkę i za chwilę tors jego muskularny, wspaniały, lśniący zabłysnął w półcieniu pokoju.
Promień słońca ślizgał się po tym różowym ciele o ciemnawych, sinawych tonach.
Wąska ścieżka kręconych włosów przecinała tors na dwie połowy.
Wtedy oczy Seweryna padły na leżące na ziemi na wpół rozgniecione ciastko. Zmarszczył brwi, jakby dojrzał coś nieprzyjemnego.
— Paul!
— Słucham, jaśnie panie.
— Patrz!
Nagim ramieniem wskazywał dywan klęczącemu na ceracie sługusowi.
— Sprzątnij!
Paweł na klęczkach posunął się po dywanie i podniósłszy ciastko, drugą ręką sięgnął po zostawione na sofie błękitne sznurowadło.
Po czym wstał, ciągle spokojny i niewzruszony, plecionkę dyskretnie położył obok szylkretowych szpilek w kącie toalety, a ciastko cisnął zręcznie skrzeczącej na balkonie papudze.
Od dwóch tygodni poszukiwał Seweryn mieszkania.
Zrobił pięćset osiemnaście pięter i nie mógł zdecydować się na wybór.
Wszędzie bramy były zanadto widne, za wiele drzwi wychodziło na klatkę schodową, lokatorowie zdawali się zanadto ruchliwi.
W dwuznacznej pozycji, jaką Seweryn sobie w życiu obrał, były to rzeczy nadzwyczaj ważne. Do tej chwili lawirował szczęśliwie pośród znieważanych mężów, którym ściskał uprzejmie ręce i oddawał drobne usługi.
Nie miał ochoty poznać tragicznej strony medalu.
Wesoła wystarczała mu zupełnie.
Toteż szukał i szukał odpowiedniej bramy, w której cieniu mogłaby jak w przepaści zginąć biegnąca do niego kochanka.
Paul ze swej strony dokładał starań niemało. Obydwaj wieczorami schodzili się w sypialni, zniechęceni, pożółkli, ze skórą dziwnie na twarzy wciągniętą.
Snadź72 podobne forsowne przechadzki obu tym viveurom nie dodawały zdrowia.
I gdy Seweryn, kładąc się, owiązywał głowę fularem73, twarz nacierał magnoliną, a ręce pastą kardynalską, spoglądał żałośnie na Paula, skrapiającego mieszaniną octu toaletowego i wody kolońskiej firanki otaczające łóżko.
— Nic nie znalazłem — mówił jęczącym głosem.
— I ja także, jaśnie panie — odpowiadał lokaj.
— Rozpacz!
— Rozpacz, jaśnie panie.
I Seweryn jęcząc zakładał na twarz rodzaj maski irszanej, napojonej goldcremem, a faworyty podwiązywał długim kawałkiem fularu, skropionym wodą portugalską.
— Może... jutro — bełkotał przez wąski otwór, wykrajany w szmacie irchowej.
— Może... jutro, jaśnie panie — odpowiadał lokaj.
Tymczasem przechodziło jutro bez żadnego rezultatu i tak samo dni następne.
Pewnego jesiennego popołudnia Seweryn zdenerwowany wlókł się wzdłuż kamienic, zatrzymując się przed każdą wywieszoną kartką.
Wstąpił już do dwóch domów, pomimo że ulica nie przypadła mu do gustu.
Ruchliwa była, co chwila przeleciała przez nią dorożka, to znów o kilka kroków grała katarynka wyjątki z Carmen.
Jakiś mały piesek usiadł na trotuarze74 i wył podnosząc do góry spiczastą mordkę.
Seweryn dnia tego czuł się w dziwnym usposobieniu.
Obudził się z niesmakiem w ustach i w duszy.
Cała skóra go bolała na ciele i czuł nieledwie każdy włosek swych faworytów, które dziś sterczały suche i bez żadnego połysku.
Usposobienie jego wewnętrzne było szare i znużone. Czuł mimo woli jakiś przesyt i wspomnienie ciała Klary, które go prześladowało, było mu wstrętne nad wyraz wszelki.
Spotkał ją w Saskim Ogrodzie przechodzącą z córeczką. Nie rozumiał, dlaczego coś go pchnęło ku dziecku, które było krwią jego krwi, jego własnym płodem.
Lecz mała — rozkapryszona, zdenerwowana, odwróciła się, nie chcąc się przywitać z „panem”. Chciał nalegać, schylił się, aby ująć ją za rączkę, pragnąc dotknięciem się tego świeżego, dziecięcego ramienia obronić przeciw jakiejś tęsknocie, która go trawiła.
Lecz niańka ujęła dziecko, wołając:
— Sewerciu! Patrz... tata idzie!...
Dziecko odwróciło główkę i wyciągnęło ręce w stronę nadchodzącego mężczyzny.
Seweryn cofnął się i przeszedł szybko, zamieniając lekki ukłon z przyjacielem.
Zaczął znów szukać mieszkania.
Szedł prostując się z całej siły woli i przybierając obojętną minę. Lecz piosenka z Carmen i wycie psa wstrząsnęły nim do głębi.
— Ach, te nerwy! — pomyślał.
Szybko wszedł do bramy, przy której widniała kartka.
Za chwilę dzwonił do drzwi parterowych, przed którymi leżała zużyta słomianka.
Drzwi otworzył mały chłopiec, njawyżej lat sześciu, dobrze rozwinięty, szeroki w ramionach, z karkiem doskonale osadzonym.
Otworzywszy drzwi, pochylił główkę, jakby oczekując wytłumaczenia.
— O mieszkanie... — wycedził Seweryn.
Chłopiec, stukając gwałtownie obcasami, zniknął w ciemni przedpokoju.
Za chwilę słychać było donośny głos dziecięcy:
— Mamo!... Jakiś o mieszkanie!
— To pokaż! — odezwał się głos kobiecy z głębi mieszkania wychodzący.
Seweryn wszedł do przedpokoju i zamknął za sobą drzwi wchodowe75.
Zapach gotującej się brukwi i topionego masła uderzył go na wstępie.
— Kuchnia musi być blisko — wyszeptał z niezadowoleniem.
Lecz nie miał już czasu oddawać się dłuższym uwagom nad rozkładem mieszkania, bo drzwi prowadzące do saloniku otworzyły się z impetem i w jednej smudze światła ukazał się chłopiec a potrząsając energicznie głową, zawołał:
— Proszę pana za mną. Mamcia nie ubrana, a tatki nie ma. Dzieci mają lekcje i nie ma nikogo starszego, tylko ja jeden.
Mówiąc to, wydymał w dziwny sposób klatkę piersiową i uderzał się po niej z zadowoleniem.
— Salon! O! — wyrzekł wyciągając szyję — niech pan wejdzie, choć pan zabłoci, nic nie szkodzi, jutro będą froterować!
Seweryn spojrzał dokoła.
Dziwnym mu się wydawał ten „salon” pełen szydełkowych kap i serwetek, które wszędzie czepiały się jak rój nocnych czepków mieszczanki, opadłych na ciemną wełnę mebli, na jesionowe stoliczki, na trzcinę etażerek76, na pudło nędznego fortepianu. Przed kanapą, na płaszczyźnie stołu pokrytego siatkową szarą serwetą, sterczała lampa, której podstawa tonęła w patarafce77 ze strzyżonej włóczki i szklanych owoców.
Mała, czworograniasta czapeczka okrywała szkiełko.
Chłopiec stał teraz na środku pokoju, rozstawiając nogi. Małe, szare oczy o stalowych błyskach utkwił w twarzy Seweryna, który z pustych ścian saloniku wzrok swój mimo woli przeniósł na źrenice dziecka. I przez krótką chwilę te dwie pary oczu o jednakowym, ciemnym a przejmującym, połysku tonęły w sobie, jakby zlewając swe stalowe promienie w jedną chłodną, szarawą smugę.
Wreszcie Seweryn ocknął się pierwszy.
— Czy jest jeszcze co więcej? — zapytał.
— Jest, proszę pana, pokój mamy i taty, dziecinny, jadalny, kuchnia, pasaż i schowanko — recytował mały.
Przez uchylone drzwi, prowadzące do dalszych pokojów, wyjrzała mała dziewczynka.
Chłopiec przybrał poważną minę.
— Niech Maryś idzie do kuchni, do Magdaleny — wyrzekł mrużąc oczy, a odwróciwszy się w stronę Seweryna, dodał ze śmiechem: — Moja siostrzyczka!
Malutka schowała się czym prędzej, nie omieszkawszy pokazać nieznajomemu końca różowego języka.
Chłopiec wzruszył ramionami.
— Pan daruje, ale to jeszcze małe! — wyrzekł otwierając drzwi na roścież — proszę pana, jadalnia!...
Seweryn przestąpił próg i stanął koło ściany, opierając się o nią plecami.
Przed nim, na sosnowym, dość dużym stole, okrytym ceratą, stały talerze z grubego fajansu o żółtawych, gliniastych cieniach, grube szklanki zieleniły się w odstępach, serwetki starannie wyprostowane i pozwijane wsunięte były w czarne, blaszane kółka.
Pod ścianą kredens, na wpół otwarty, z wysuniętym blatem, ukazywał ubogie wnętrze zapełnione blaszanymi puszkami cukru, kawy i herbaty. Wielki bochenek chleba, świeżo napoczęty, rozkładał wśród masy okruchów swe ciemnawe wnętrze, okolone brunatną, spieczoną skórą.
Pod oknem maszyna do szycia, na wpół przykryta sztywną merlą78 zszywanej spódnicy, i krzesełko wyplatane odsunięte na środek pokoju. Dokoła stołu kilka krzeseł wyplatanych i dwa wysokie foteliki dziecinne z zasuwanymi linijkami. Na jednym poduszeczka czerwona perkalowa i przewieszony przez poręcz śliniaczek szydełkowy, nawleczony czerwoną tasiemką. Wszystko to jednym rzutem objął Seweryn. Jakieś dziwne przygnębienie ogarniało go wśród tych ścian pustych, przed tym ubogim stołem, pośród tej duszącej woni kuchennej i stukotu tasaka o stolnicę, dolatującego spoza drzwi źle przymkniętych.
Cała nędza rodzinnego życia, smutnego, pełnego poświęceń, prywacji79 i obowiązków, zdawała się spływać tu z trywialności trosk codziennych. Tylko różowa i uśmiechnięta twarzyczka chłopca miała w sobie świeżość małego egoisty, zabierającego w swe płuca najzdrowsze cząstki powietrza, a w usta największy kęs mięsa i największy kawał chleba.
I znów oczy Seweryna spoczywały na drobnej a dobrze rozwiniętej postaci dziecka, które pogwizdując lekko, wyszarpywało z bochenka chleba kawałek ośrodka i maczając go w solniczce, zajadało ze smakiem.
Seweryn przypomniał sobie, że dzieckiem będąc lubił namiętnie chleb z solą i zakradał się przed obiadem do sali jadalnej, aby wyprosić u lokaja kawałek ośrodka.
Wspomnienie to sprawiło mu pewien rodzaj przyjemności.
Mimo woli uśmiechnął się do chłopca uśmiechem koleżeńskim, przyjemnym, porozumiewawczym.
Malec nie został mu dłużnym.
Jakby w zwierciadle odbił się na różanych ustach dziecka uśmiech mężczyzny.
To samo zadrganie nerwowe kącików, to samo zmarszczenie brody.
— To dobre przed obiadem — bełkotał chłopiec i uderzył się znów po klatce piersiowej, smarując przód flanelowej białej bluzki tłustymi rękami.
Seweryn stał ciągle przy ścianie, obserwując dziecko. Poddał się bezwolnie pociągowi ku tej małej, kędzierzawej główce, kręcącej się przed nim w mgławym świetle dnia jesiennego. Chłopiec ten zaciekawiał go i śledzić wzrokiem za sobą kazał. Szare źrenice spod długich rzęs błyskały mu pożądliwie, gdy skubał ośrodek chleba... tęgi kark odsłaniał się z szeroko rozwartego kołnierza bluzy, kark o zarysach wspaniałego w przyszłości samca, podbijającego kobiety siłą sprawianej rozkoszy.
Na karku tym zatrzymał się dłużej wzrok Seweryna, zdawało mu się, że gdzieś już widział podobny szmat ciała, tylko większy, grubszy, porosły krótkimi włosami, majaczący we mgle zestawionych umiejętnie luster... i osłonięty draperią białej flaneli.
— Teraz pokażę panu dziecinny pokój, później mamci i kuchnię!
Z łoskotem malec szarpnął drzwiami i przed oczyma Seweryna ukazał się pokój podłużny, zastawiony kołderkami z pąsowego wytartego kaszmiru. Duży stół, zarzucony książkami i zabawkami, czernił się na środku.
Koło pieca suszyło się prześcieradełko, na ziemi leżała naga lalka, z której sypały się trociny.
Jakieś gorąco wilgotne panowało tu, wyziew mokrej bielizny i rozlanych na podłodze mydlin.
Pod stołem siedziała malutka dziewczynka, wydzierająca kartki z wielkiej książki.
Pod oknem na obdartym skórzanym koniu huśtał się czteroletni chłopczyk, chudy, anemiczny, wybladły.
Chłopiec oprowadzający Seweryna jak szalony rzucił się ku dziecku kołyszącemu się na koniu.
— Złaź! To mój koń! Złaź natychmiast!
I silny, z pasją wyrytą na drobnej twarzyczce, strącał brata, który z pokorą dziwną zlazł z siodła, zaczepiając się o powiązane sznurkami strzemiona.
Chłopiec, cały purpurowy, z krwią nabiegłą do oczów, rzucił się teraz pod stół i wyrwał dziewczynce książkę.
— Ty, oddaj, to moje!
Książkę rzucił na łóżko, po czym, porwawszy za łeb konia, wsunął go w kąt tuż przy łóżku, które zapewne było jego miejscem spoczynku.
Dzieci, milczące, przytuliły się do siebie — nędzne, drobne, małe, poddając się brutalnej przemocy, jaką wywierał nad nimi ten chłopak, zdający się rządzić tu bezpodzielnie, brać pod swe panowanie wszystko, co było jeszcze do wzięcia w tej nędzy urzędniczej, w tych ubogich sprzętach, powleczonych kurzem trywialności.
Seweryn znów oparł się o ścianę i śledził wzrokiem drobną postać chłopca, który z wysiłkiem pakował konia za łóżko.
I zdawało mu się, że dziecko to jest mu doskonale znajome, że widywał je codziennie dawniej i teraz odnalazł nagle wraz ze wszystkimi ruchami, tonacją głosu, karnacją skóry...
Wreszcie — rzecz dziwna, Seweryn odczuwał, jakby z jego wnętrza coś się oderwało i poruszało teraz w małych a silnych członkach tej istoty, nurtowało tę kędzierzawą główkę, objawiało się w suchych, urywanych zdaniach, wyrzuconych z tej klatki dziwnie wydętej pod cienką tkaniną białej flaneli.
Nagle — drzwi w przeciwległej ścianie otworzyły się na roścież i stanęła w nich kobieta okryta ciemnym flanelowym szlafrokiem, wiszącym luźno na wychudłym jej ciele.
Stanąwszy w ramie drzwi, które poza nią rozwarły się szeroko, ukazując profil łóżek okrytych brązowymi kapami i przedzielonych małą, ciemną szafką, wyciągnęła rękę ku hałasującemu dziecku.
— Maniek! — wyrzekła suchym, bezdźwięcznym głosem — nie hałasuj, wiesz, że mnie głowa bo...
Reszta słów uwięzła jej w gardle.
Dostrzegła Seweryna i obiema rękami schwyciła się za piersi.
Pobladła jak ściana i na chwilę oczy przymknąwszy, oparcia ciałem szukała.
On — poznał ją także, poznał od razu, jakkolwiek straszną zmianę te lat siedem naznaczyły na jej twarzy.
Był to szkielet Anny — tej Anny, która podniosła się wśród blasków bizantyjskiej lampy, milcząca i blada, i odeszła z płodem cudzołożnym w łonie, nie wymówiwszy ani słowa do swojego wspólnika.
Teraz stali przed sobą, oboje bladzi — mając pomiędzy swymi ciałami całą przeszłość pieszczot, zmysłowych porywów i chwilę rozstania gorzką i gwałtowną, z początkiem brzemienności kobiety.
Wreszcie
Uwagi (0)