Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Nie inaczej było ponad sto lat temu, za czasów Zapolskiej.
Historie koteczków i gołąbków, małp, oślic i kozłów ofiarnych, czasem śmieszne, czasem straszne, a czasem okrutne. Łączy je wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Gabriela Zapolska, czyli Maria Gabriela Janowska z domu Korwin-Piotrowska, podobnie jak jej utwory, budziła kontrowersje. Była postacią niejednoznaczną, aktorką, dramatopisarką, autorką powieści i opowiadań. Nazywano ją „polskim Zolą”; podobnie jak on poruszała w swoich utworach tematy niewygodne, drażliwe i omijane przez większość innych autorów epoki. Pochylała się nad problemami społecznymi, gorąco krytykowała tzw. moralność mieszczańską, którą po sukcesie Moralności pani Dulskiej zaczęto nazywać „dulszczyzną”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska (biblioteka złota TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Tu składał ręce jak do modlitwy.
— Na Boga, panowie, nie żądajcie niemożliwego! Nie chciejcie widzieć w kobiecie istoty na wieki do was przykutej, bo w ten sposób życie będzie dla was męczarnią. W młodości mej... wiedziałem coś o tym!
Pozował się, melancholijnie głowę na dłoni wspierając.
— Tak!... tak!... — kończył cichym, przytłumionym głosem. — Początkowo brałem komedię miłości na serio. To mnie zabijało. Dziś nie kocham! Pozwalam się kochać... i czuję się o wiele szczęśliwszym.
Uśmiechał się, usta oblizując — w kącikach mu kawa pomieszana z śliną czerniała.
— Teraz już trzysta czterdzieste ósme przedstawienie nie kosztuje mnie nic i bez najmniejszego wzruszenia o schadzce wieczornej myślę. Ot, spędzić wieczór z kobietą jest dla mnie to samo, co... filiżankę kawy wypić.
Pełen dezynwoltury82, wspaniały, nadzwyczajny, sączył resztę fusów osiadłych na dnie filiżanki. Słuchano go z religijnym skupieniem.
Swadę miał i widoczną gruntowną znajomość przedmiotu.
Czasem miał odpowiedzi, które po prostu historycznymi się stały, rywalizując ze słowem Cambronne’owi83 przypisywanym.
Przykład:
Jeden z młodzieży, wkraczający dopiero w dziedzinę galanterii, zauważył nieśmiało, że pomiędzy „szwaczkami” wiele się znajduje dowodów szczerego przywiązania i miłości.
Dyskutowano trochę, ten i ów opozycję zakładał, wreszcie zwrócono się do Irka, który ostentacyjnie jakiś list, na różowym papierze nabazgrany, czytał:
— Jak pan sądzisz?... Szwaczki? Co?
Irek oczy zmrużył.
— Szwaczki — odpowiedział po chwili z niezrównanym roztargnieniem — szwaczki?... je n’en sais rien84!... nie znam!...
Od pewnego czasu używał francuszczyzny, ucząc się zdań pojedynczych i rozmówek pani Bocquel.
— Nie znasz pan szwaczek? — pytano ze zdziwieniem. On demoniczny wzrok wkoło ciskał:
— A od czegóż... damy? — zapytał.
Razem z latami wzrosła w tym mężczyźnie dziwna zaciekłość udawania kochanka każdej choć trochę wybitniejszej lub bardziej znanej kobiety.
Zwrócił się przede wszystkim do teatru.
Poznał jakąś nędzarkę, chórzystkę, obarczoną kilkorgiem dzieci, zaglądał często do jej biednego mieszkania i teraz nagle zaczął pastwić się nad aktorkami. Od owej chórzystki wyciągał niektóre szczegóły co do artystek stojących na stanowisku, i szargał je w błocie rozpusty, obmawiając w najcyniczniejszy sposób.
Pisywały do niego! O! Tak! Nawet bardzo często, cierpiąc po prostu na manię listów! Lecz on, jakkolwiek chwilami znajdował pewne upodobanie w towarzystwie „tych pań”, umiał postawić się na odpowiedniej stopie. Mój Boże!... wiadomo bowiem, jak przewrotną jest kobieta, a cóż dopiero aktorka! Tej ostatniej głównie chodzi o świecidełka, błyskotki. Rzuca się więc jej ten okup i flirtuje wesoło w jej buduarze85. Co jeszcze mają najlepszego w sobie aktorki — to umiejętność urządzania buduarów.
I dyskretnie dawał rozmaite szczegóły.
U tej na przykład buduar, cały różowy, ma na szezlongu rzuconą białą niedźwiedzią skórę, u tamtej buduar w kształcie orientalnego namiotu, u innej znowu lustra i lustra.
Jeszcze inna nie miała buduaru, przyjmowała zwykle w saloniku, w którym była zaciszna alkowa, wybita liliową draperią. Aktorka miała jasnozłociste włosy, zwykle rozpuszczone, i wielkie koronkowe rękawy, którymi zamiatała ziemię.
Nawet na nim, na Irku, robiło to pewien efekt, dlatego przesiadywał tam często, powtarzając z „tą panią” — jej role.
Ależ tak — tylko role, a wreszcie...
Tu — był już dyskretnym.
Dobra wiara, którą zaszczycono go od lat kilku, wyrobiła w nim bezczelność posuniętą do niemożliwych granic.
Opinia aktorek, szarpana zwykle przez wszystkich, dla tego lwa była prawdziwym kąskiem królewskim, na który rzucał się z całą zajadłością.
Aktorki!... fiu!... wszystko kurtyzany!...
Rzecz ceny — nic więcej!
Ramionami wzruszał, usta wydymał, pełen szlachetnej pogardy dla istot ujrzanych zaledwie z daleka, wśród blasku gazu, w szeleście jedwabnych spódnic i całej fali koronek.
Serce biło mu gwałtownie, gdy ujrzał którą przechodzącą ulicą.
Jeśli nie był sam, pociągał gwałtownie swego towarzysza i przechodził na drugą stronę ulicy.
— Dlaczego to robisz? — pytał towarzysz — patrz, idzie Morelka, przywitasz się z nią... może mnie przedstawisz?
— Dziwny jesteś — odpowiadał — nie wiesz, że od dawna nie znam tej pani?
Lub zapuszczał się dalej w efronterię86 mówiąc junacko:
— Witać się z nią? Cóż znowu, przecież ja nie mogę się tak skompromitować!
Przechodził szybko, głowę do góry niosąc, z ustami wydętymi pogardliwie, ironicznie, pogwizdując jakąś urywaną melodię.
Aktorka tymczasem szła powoli, nie przypuszczając, że po drugiej stronie chodnika szedł człowiek rzucający na nią błotem, dający jej miano „kurtyzany” i mówiący z pogardą:
— Ta pani — to rzecz... ceny.
Niezrównaną miał fantazję ten kreowany przez akuszerkę pożeracz serc kobiecych. Wyjeżdżał raz do Wiednia i zawadził o Wenecję. Było to już po śmierci matki i trochę klejnotów przez nią pozostawionych przeszło w ręce Żydów dla opłacenia kosztownej dla Irka w świat wycieczki:
Lecz za to z powrotem ileż legend opromieniło demoniczną postać lewka!...
Wiedenki — hm... cóż! Wiedenki — namiętne, rozmarzone, wysiadujące na ławkach Stadtparku podczas księżycowych nocy.
Sentymentalizm straszny... samobójstwo w perspektywie! Zapewne — sensacje nowe i dość miłe, lecz dla człowieka, który trzysta czterdzieści siedem razy grał komedię miłości — zanadto wstrząsające.
Wspanialsze o wiele Włoszki, Wenecjanki, tajemnicze, pełne ognia i nieopisanej zmysłowości... A gondole! Ach!
Irek głową w takt wioseł kiwał i oczy przymykał uśmiechnięty, pełen rozkosznych wspomnień. Czasem... barkarolę87 Troschla88 nucił fałszywie i powtarzał jak papuga:
„T’amo89!”
Raz — w chwili zwierzeń wyznał, iż przechodząc placem św. Marka dojrzała go pewna księżna karmiąca gołębie i wieczorem w gondoli swej uwiozła.
Na Canale Grande nauczyła go słowa — T’amo!
W rzeczywistości Irek mieszkał w Wiedniu na Leopoldstadt, został w Stadtparku zwymyślany przez jakąś mädel90 wracającą z „Waschanstalt”, a w Wenecji, wynudziwszy się nad cuchnącym kanałem, na próżno usiłował pozyskać względy dziewczyny posługującej w hotelu, grubej, trywialnej Włoszki, czeszącej się raz na trzy tygodnie...
W kilka miesięcy później Irek kupił sobie wąskie porte-bonheur91 i kazał je zakuć na ręku.
Było to szczytem elegancji i szyku.
Wysuwał teraz rękę spod mankietu i błyskał złotem bransoletki, drażniąc ciekawych niezwykłym tym zjawiskiem.
Gdy go pytano, wymijał zręczne odpowiedzi, honorem się znów zastawiając...
Szczególnie w teatrze imponował bezustannie, bransoletkę na ręku naciągał i nią pod oczy siedzącym w krzesłach kobietom świecił.
Niektóre mówiły:
— Patrz! To monstrum ma bransoletkę!
Inne, zaciekawione istotnie, rzucały badawcze spojrzenia.
Irek — uszczęśliwiony nadymał się jak żaba, porte-bonheurem o spinki dzwonił i przeginał się z nonszalancją przez barierę krzeseł.
W tym czasie przeczytał Siostry Rondoli i Safo. Mówił przeto wiele o francuskiej literaturze i o głębokości studiów nad kobietą dokonanych przez Maupassanta i Daudeta.
Rozmarzywszy się raz fałszowaną chartreuse’ą92, ułożył nagle cały romans o jakiejś tajemniczej czarno ubranej kobiecie, która od kilku dni przychodziła do niego o zmroku wieczornym.
Miało to być „coś z arystokracji” — spowitego w batyst i blandyny (!) i pragnącego u stóp Irka pozostać do śmierci.
Słuchacze zainteresowali się tą opowieścią i przez kilka tygodni tajemnicza dama unosiła się jak mistyczne zjawisko nad głowami mężczyzn. Powoli — zapomniano o niej. Irek przestał mówić, znużony własnym kłamstwem.
Minęło kilka miesięcy.
Nagle przypomniano sobie tajemniczą damę i, rzecz naturalna, zapytano o nią lewka. On przez chwilę stał osłupiały, nie mogąc przypomnieć sobie, o co tu właściwie chodzi.
Wreszcie pamięć mu wróciła.
Do diabła! Cóż teraz zrobić z tą całą historią! Plątać ją dalej, jak? — konceptu mu zabrakło.
Nagle wspaniała myśl zaświtała mu jak gwiazda zbawienia.
Uśmierci ją!
Tajemnicza dama umrze...
I z ponurą twarzą, grubym głosem opowiedział, pochylony nad swoją kawą, że czarna dama umarła w Nicei... na suchoty93, miesiąc temu, a ostatnie jej słowo było „Ireneusz”...
Powiedziawszy to, zamyślił się głęboko, smutny i znękany.
Słuchacze uszanowali jego boleść ogólnym milczeniem. Od tej chwili aureola cierpienia otoczyła czoło Irka; zaczął chodzić zgarbiony, jakby smutkiem do ziemi przyciśnięty.
Pluł ze wzgardą na wszystkie kobiety, tęskniąc do tej jednej, szacunku i miłości godnej, która „odeszła w dal ciemną, pod błękitnym niebem Italii”.
— Cóż znowu — pocieszali go przyjaciele — trudno zginąć z tęsknoty dla trupa. Miej siłę, oprzytomniej, Irku!
Lecz Irek pozował teraz coraz więcej, drapując się94 w szatę tragiczną, fikcyjna kochanka zaczęła dlań przybierać kształty. Po upływie pewnego czasu nabrał przekonania, że — czarna dama rzeczywiście istniała.
Teraz w węzeł krawatu wpinał szpilki w formie trupich główek, ubierał się ciemno, cały żałobny jak karawaniarz.
Chwilami miał chęć sprawienia sobie krepy95 przy kapeluszu.
Słowem był to wdowiec, wdowiec opłakujący istotę, która — nie istniejąc — śmiercią swą pogrążyła go w bezmiarze boleści.
I często z zamglonymi oczyma siadał w gronie swych przyjaciół, aby wywnętrzyć ból swój drżącym od wzruszenia głosem.
Jeśli go kto w życiu kochał, o! To pewno ta jedna!... Była mu cała oddana pomimo odpychającego chłodu, z jakim miłość jej przyjmował!
Uderzał się w czoło z rozpaczą.
— Byłem względem niej niegodziwy — wołał — lecz czyż to była moja wina! Popsuły mnie te wszystkie inne, popsuły, bo trzysta czterdzieści siedem razy musiałem grać z nimi komedię miłości. A czy która z nich była warta tego?...
— Przecież adwokatowa... — przerywano mu półgłosem.
— Och!... Ona!... I tu Irek mścił się za lekceważenie okazywane mu przez amatorkę kremu. — Och! Ona szczególniej!... głupia, zła, gadatliwa, narzucająca się, nudna i chuda!... o, tak, chuda w przerażający sposób. Stanikiem dobrze zrobionym okłamywała ludzi... lecz on, Irek, wiedział, czego się ma trzymać...
Nie krępował się już teraz w słowach, rozbierając brutalnie kobiety, o których istnieniu wiedział zaledwie. Podniecony, wściekły — mścił się za każdą obelgę, każde odepchnięcie, wyrzuceniem z siebie całej masy kłamliwych szczegółów piętnujących kobietę jak rozpalonym żelazem, na dowód przytaczając tajemnice alkowy, sekrety ciała, ukryte wady lub wdzięki.
I tylko dla nadania sobie pozy i uroku po wracał ciągle do zmarłej, wysławiając ją jako ideał piękności i wdzięku.
— Włosy miała czarne jak kruk i do pięt sięgające — mówił potrząsając głową — oczy szafirowe, twarz bladą... nie! Opisać jej niepodobna, a wreszcie, chcecie? — pokażę wam jej fotografię.
Radość w tłumie powstała ogólna.
— Ale, przysięgnijcie mi na honor, iż nigdy żaden nie da poznać po sobie, że widział ten portret w rękach moich!
Słuchacze, powstawszy, na honor przysięgli.
Gdy Irek do domu powrócił, uczuł kłopot niemały.
Przyrzekł pokazać fotografię zmarłej — hm!... dobrze, ale skąd fotografię dostać?
Nie wypada nic innego, tylko kupić, jakiś „gabinet” i przyjaciołom przed oczyma błysnąć. Nazajutrz, wczesnym rankiem, pobiegł do ateliers fotograficznych.
Podał się za heliominiaturzystę96 amatora, chcącego nabyć kilka fotografii celem robienia studiów.
Podano mu całe stosy wybiórków, portretów osób, które nie zastrzegły sobie sprzedaży publicznej.
Irek szukał długo, wreszcie — wybór jego padł na silną brunetkę o wielkich ciemnych oczach, owiniętą masą białej gazy.
Wydała mu się nadziemską w tym jasnym obłoku. Zjawisko, widmo zmarłej, a nieznanej kochanki.
— Kto jest ta dama? — zapytał.
Fotograf pokręcił głową.
— Nie pamiętam prawdziwie — odparł — fotografia ta zdejmowana już lat kilka temu. Zdaje mi się jednak, że to ktoś z prowincji.
— Nietutejsza?
— O! Za to ręczyć mogę!
— Tym lepiej!
Zapłacił, fotografię zabrał i, cały przejęty ważnością chwili, dzień spędził w gorączce i oczekiwaniu.
Co chwila fotografię wyjmował i przyglądał się rysom brunetki. Była przystojną, choć cokolwiek mało miała dystynkcji. Jakiś uśmieszek w kącikach ust się błąkał; za wiele widać było piersi.
Gaza ratowała jednak wszystko.
Z nadejściem wieczoru Irek do cukierni pędzi — i pomiędzy zebranych już mężczyzn wpadł.
Porwali się wszyscy, zaciekawieni jak stare baby, wyciągając ręce.
— Fotografia? O! Pokaż! Pokaż!
On — stał teraz boleśnie wykrzywiony i powoli kopertę odchyla.
Portret wyjąwszy spojrzał i westchnął.
— Tak!... To ona!... moja święta — jakby przemówić miała!...
I fotografię najbliżej stojącemu podał, a sam, jakby boleścią przybity, na krzesło się usunął. Lecz nagle serdeczny, wesoły śmiech, rozległ się w powietrzu.
Jeden z grona mężczyzn, świeżo z Łodzi przybyły, machał w ręku trzymaną fotografią „świętej zmarłej” zanosząc się ze śmiechu.
— Ależ to Wikcia! — wołał — Wikcia z Grand Hotelu w Łodzi — ta... co się tu w Warszawie teraz puszcza!
Lewek głowę podniósł i ogłupiałym wzrokiem na śmiejącego się patrzał.
Że Olka była małpą w całym tego słowa znaczeniu, o tym wiedziało nie tylko całe Żółkiewskie, ale nawet i het daleko aż poza rogatkami znano jej rudy, wiecznie rozczochrany warkocz i kaftanik w kratki, wydarty na łokciach, a aksamitem u szyi ubrany.
Szczególniej wieczorami o zmroku — pełno jej było po wąskich uliczkach przedmieścia.
Wiadomo było, po co się po cieniu słania, od czasu do czasu tylko pod latarnię podchodząc; dzieci małe znały ją nawet i palcem wskazywały, mówiąc z przedwcześnie rozwiniętą złośliwością:
— Małpa! Idzie małpa!...
Ona wygrażała im tłustą czerwoną pięścią i rzucała gradem łupin od orzechów, których miała zawsze pełne kieszenie.
Urodzona na przedmieściu, wychowana w cieniu kamienic, córka stróża, gnieżdżącego się w zatęchłej suterynie97, podlotkiem98 zaledwie uciekła, pozostawiając poza
Uwagi (0)