Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖
Cykl krótkich wspomnień z nastoletniej młodości autorki podanych w lekko fabularyzowanej formie. Lektury, spacery, pierwsze literackie inspiracje przepełnione młodzieńczymi wzruszeniami.
Siedem krótkich opowiadań jest czymś pośrednim pomiędzy dziennikiem a fikcją literacką. Nie ma sensu zresztą dociekanie, na ile jest to zmyślenie, a na ile wierny zapis wydarzeń — Orzeszkowa stara się przede wszystkim uchwycić ten szczególny moment w swoim życiu, w którym kształtowała się jej wrażliwość językowa, kulturowa i społeczna. Innymi słowy: dojrzała literatura o pensjonarskich czasach. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Rozumnym zaś człowiekiem nie był w mniemaniu jego ani kupiec, w spekulacyach swych szczęśliwy, ani urzędnik niewiadomym mu sposobem na dostojność swą wyniesiony, ani ten, który posiadał wiele ziemi, ani ten, którego pierś połyskiwała srebrnemi i złotemi znakami zasług. Rozumny, znaczyło dla niego ten, kto wiele uczył się, i kto publicznie działał lub przemawiał. Do dzieci i gości swych mawiał:
— Doktor... uważacie? doktor, co ludzi w nieszczęściu ratuje, adwokat... uważacie, taki, co jak językiem zamiele, to człowiekowi zdaje się, że mu aniołowie niebieskie pieśni zaśpiewali... ot to są ludzie... niech ich! człowiek by kawał życia oddał za krztę ich rozumu.
Potém z wyrazem głębokiego namysłu prawił daléj:
— Hm... panie dobrodzieju... kto tam więcéj? aha! uważacie? a te? co książki piszą! no, to już wszelkie pojęcie przechodzi, żeby taki rozum miéć! Przed takim to-by już człowiek, jak Boga kocham, i plackiem na ziemię padł.
Czasem wśród poważnych tych rozpraw śmiałsię do rozpuku z figlów i szczebiotu małéj, delikatnéj, świątecznie ustrojonéj dziewczynki, która, jak rozpieszczone kocię, wiła się po jego grubéj kościstéj postaci, drobnemi rękoma targając mu szorstkie wąsy lub głaszcząc łysinę. Potém, po świątecznych wizytach, traktamentach i rozprawach, w sali o dwóch okienkach przysłoniętych perkalowemi firankami i wazonami z mirtem i pelargonią, zapanowała świąteczna także cisza. Na szerokiéj twardéj kanapie, w cieniu wysokiéj drewnianéj poręczy szarzała gruba, kwiecistym szlafrokiem owinięta postać głęboko uśpionego szewca. Z jednéj strony głowa jego, oparta na włóczkowéj poduszce, w białawym, zimowym zmroku świeciła rozszerzającą czoło łysiną i rumianością wydętych policzków, z innéj nieruchomo sterczały dwie wielkie stopy w płaskich barwistych pantoflach. Śpiąc sapał, chrapał, gwizdał, a przy nim grubem i krótkiém ramieniem jego objęta, równie głęboko jak on, tylko bardzo cicho usypiała śliczna i delikatna sierota „z wielkiéj familii”, złote swe miękkie włosy rozsypując mu na szorstkie wąsy, twarde ręce i kwiecisty szlafrok.
Jednak, ani dwa domki, nabyte za oszczędność całego życia, ani byt względnie dostatni, ani niedzielne rozrywki, zbytki i spoczynki, nie czyniły go tak doskonale szczęśliwym, jak jakakolwiek dana mu do spełnienia funkcya publiczna. Raz, niedawno temu, bo zaledwie przed rokiem, w sali sądowéj, i w chwili poprzedzającéj rozpoczęcie się sądowych rozpraw, siedząca obok mnie, przyjaciółka moja pochwyciła mnie nagłe za rękę:
— Patrz! patrz! kto to? co on robi? czego on chce? — pytała szeptem zadziwionym i nawet trochę jakby przelęknionym.
Zapatrzona w daleki punkt wielkiéj sali, zwróciłam wzrok w kierunku jéj spojrzenia i zobaczyłam szewca Florentego, który usiłował zwrócić na siebie uwagę moję ukłonami, nad wszelki wyraz uprzejmemi i uszanowania pełnemi; przed szeregiem na wpół jeszcze niezajętych przez publiczność ławek, wśród mnóstwa w różne kierunki idących i biegących ludzi, z wlepionym we mnie wzrokiem, posuwiście i z głośnym szelestem nóg przesuwał się on przez całą prawie szerokość sali, od wysokiéj i wielkiéj ławy sędziów przysięgłych, aż prawie do pulpitu, wznoszącego się przed ławką adwokatów, zwinnie wymijając wszelkie przeszkody, w różne strony balansując swą krępą i silną postać, z wyrazem dziwnéj błogości na okrągłéj twarzy. Nie mogłam zrazu odgadnąć, po co on tu przyszedł w dzień powszedni i dla czego tak sobie dumnie i radośnie poczyna, na czele wszystkiego i wszystkich... Wtedy dopiéro, gdy z odgłosem dzwonka porządek zapanował w sali, z miejsca które pośpiesznie zajął mój znajomy, domyśliłamsię, że należał on dnia tego do pocztu sędziów przysięgłych. O, zaszczycie i radości, jeszcze przecież niezupełne i niepewne! bo któż odgadnie tajemnice i bolesne nieraz ironie losu? Z trzydziestu sześciu wskazanych w téj chwili, a parę długich ław zasiadających ludzi, los, traf, wybrać mają imion dwanaście. Czy jedném z nich będzie jego imię? Szare oczki jego, bardzo w téj chwili błyszczące, z wytężeniem niezmierném ścigają rękę przewodniczącego sądowi, która podnosi się, dotyka urny, wstrząsa nią, zapuszcza się w jéj głębią. Jednocześnie prawa ręka zapalczywego miłośnika obywatelskich czynności podnosi się zwolna ku czołu, z czoła spływa na piersi, nieznacznie przesuwa się po obu ramionach, zarazem rumiane wargi jego poruszają się tajemnie, bardzo nieznacznie. Wierzcie ludzie, czy nie wierzcie! przeżegnał się on i zmówił pacierz na tę intencyą, aby go dziś spodziewana godność i praca nie ominęły. Wyrok losu zapada. Imię jego wraz z najskromniejszém na świecie mieszczańskiém nazwiskiem rozlega się po sali. Wstaje, wstępuje na stopnie wysokiéj ławy i, zasiadłszy na niéj, spogląda z wysokości swéj na publiczność, oczyma błyszczącemi jak dwie gwiazdy szczęścia. Spostrzega wkrótce kilku swych znajomych i poczyna witać ich skinieniem głowy, uśmiechami, mruganiem oczu. Widać, że zaszczyt, jaki go spotkał, ukazać by pragnął całemu światu. Potém ostrzeżono go, że tych kiwań głową i mrugań oczyma z miejsca tego dokonywać niewolno. Tymczasem przecież uszło to jakoś wszelkiéj uwagi, a skończyło się wtedy dopiéro, gdy, po złożonéj przysiędze, sędziowie wsłuchywać się zaczęli w wytaczaną przed nimi sprawę. Wszyscy słuchali uważnie, ale najgłębsze skupienie ducha i najsilniejsze wytężenie myśli widać było na twarzy tego szewca. Widać z niéj także było, że treść i sens rzeczy przenikał dość pojętnie i że z dwóch nasilniejszych żądz jego istoty: wywyższenia się i działania, piérwsza doszczętnie znikła przed drugą.
Po srogiém zniszczeniu, któremu w piękny majowy dzień uległo to miasto, nikt przez całe dni parę, ani przypuszczał, że domki szewca Florentego zniszczonemi także zostały. Gdzie tam! Jakże to być może, aby dotknęło go wielkie, osobiste nieszczęście, skoro go wszyscy wszędzie widzą ruchliwym, niesłychanie zajętym, pełniącym mnóztwo rozmaitych czynności, przywiązanych do dwu urzędów, które piastuje: radnego w zarządzie miejskim i urzędowego wobec władz przedstawiciela mieszczaństwa? Co dzieje się z szewcem Florentym? A nic; zapewne dobrze, bo widziano go, jak na dworcu kolei odbiera transporty chleba, przysłane przez sąsiednie miasta. Zapewne uniknął nieszczęścia, bo z rozporządzenia miejskiego zarządu wskazuje tymczasowe schronienia tym, których jedynym dachem zostałyobłoki niebieskie. Najpewniéj uratował swe mienie, bo prawie od rana do nocy, z pomocą kilku innych ludzi, rozdaje tysiącom zgłodniałych talony na żywność, w którą je zaopatrzyło miłosierdzie ludzkie, lecz w któréj rozdziele zachowywać należy baczny i ścisły porządek. Czyżby mógł tak biegać, rozporządzać się, pracować, tyle usług oddawać innym, gdyby sam cierpiał? Wiadomo przecież, że w cierpieniu takiém, w którém człowiek nie wié, gdzie przed ciemnościami nocy schroni głowę swoję i swoich, ani czém z powstającym dniem jutrzejszym napełni żołądek swój i swoich, nikt o zmęczone głowy i głodne żołądki cudze troszczyć się nie może. A zwłaszcza taki sobie prosty, prawie ciemny, maluczki człowieczek! Gdzie-by mu tam do takiego zapomnienia o niedoli własnéj! Ot, siadł-by na swych gruzach i płakał albo złorzeczył, a potém wstał-by i szedł dla tego, aby rękę wyciągać, o pomoc prosić, żebrać... Jeżeli tak rusza się, pracuje, innym pomaga i o nic nikogo nie prosi, to pewnie dla tego, że mu się nic złego nie stało.
Dzień był czerwcowy, cichy i skwarny. W ulewie słonecznych świateł, w strasznym upale, owiany gorącym pyłem wapna i popiołu, na środkowym placu spalonego miasta, cisnął się tłum ogromny, tak ogromny i stłoczony, że głowy, twarze, kształty ciał, kroje i barwy ubrań, zlewały się w jednę, olbrzymią masę, któréj pojedyńczych cząstek anirozpoznać, ani nawet spostrzegać było niepodobna. Masa ta ani krzyczała, ani dokonywała żadnych gwałtownych ruchów. Leciał tylko od niéj i w powietrze pełne kurzawy, skwaru i oślepiających słonecznych blasków wzbijał się szmer podobny do szumu rozbudzonéj fali wodnéj, monotonny, ciągły, głuchy, chwilami tylko przybierający brzmienia przeciągłego jęku. Powoli, z ciężkością i nierównością, cechującą poruszanie się przedmiotów, których składowe cząstki wzajem sobie drogę tamują i wzajem na siebie następują, masa ta parła się przez plac obszerny wciąż naprzód, naprzód, najściśliwszą, najniewyraźniejszą i najgłośniéj szumiącą stając się w tym jego punkcie, gdzie w jakiéj staréj i nieobszernéj budowie, postradawszy swój gmach obszerny i ozdobny, działania swe tymczasowo pełnił zarząd miasta. Jedném z tych działań teraz najgwałtowniéj niezbędnych, było rozdawanie żywności tym tysiącom, którym własne doszczętne ogołocenie i chwilowe ustanie tu wszelkiéj pracy ludzkiéj, groziły głodową śmiercią. Od dnia katastrofy, dwie doby zaledwie upłynęły, a już głód, łzy, choroba złożyły na kilkunastu tysiącach tych twarzy ludzkich swe kościste i blade piętno. Na placu, w ściśliwéj i niewysłowienie pstréj mozajce tłumu, piętna tego dostrzedz nie było można; natomiast czémś męczeńskiém i czasem trupiém uderzało ono wzrok każdego, kto przeniknąć zdołał do niedużéj, nizkiéj, brudnéj izby, będącéj tu nieraz istotną ratunkową stacyą dla tonących. W pobliżu ściany przeciwległéj otwartym naoścież dzwiom, pomiędzy dwoma małemi oknami, których mętne szyby błękitniały od błękitnego dziś jak turkus nieba, ustawiono nizką, drewnianą baryerę, za którą, przy długim, prostym stole kilku ludzi pośpiesznie pisało, a kilku innych w stojącéj postawie, również pośpiesznie rozdawało wązkie i długie kartki. Te kartki miały dla tych osób niejako znaczenie paszportów do raju, którym były składy przeznaczonéj dla nich żywności, a pośpiech w ich rozdawaniu okazywał się tak koniecznym, jak ten tłum był wielkim i jak jest dla ludzi strasznym dzień, przepędzony bez chleba. Przez drzwi rozwarte naoścież wchodzili tu mężczyzni i kobiety, starcy i niedorostki, wszyscy z ręką wyciągającą się naprzód, z otwartemi od przyśpieszonego oddechu ustami, oczy zapadłe, szeroko rozwarte wlepiając w twarze stojących za stołem ludzi.
Jednym z ludzi stojących za stołem i rozdających owe małe i zbawcze kartki, był szewc Florenty. Od piérwszego spojrzenia poznać można było, że zawczoraj znajdował się on był w srogim ogniu. Surdut jego u piersi i na połach miał dziury różnych wielkości, ale wszystkie rudawą obwódką otoczone. Języki ognia liznęły mu nietylko ubranie, lecz w wielu miejscach i ciało: lewa jego ręka owinięta była płócienną brudną szmatą, na prawéj siniała i czerwieniła się szeroka blizna; szyja, od konchny usznéj aż po osmalony brzeg surduta, wydawała się odartą ze skóry. Czysto i nawet z niejaką starannością ubierający się zazwyczaj, teraz wyglądał na obdartusa, okaleczonego w jakiéjś burdzie, bo i na jednym z jego policzków wydatnie uwypuklał się siny guz od silnego uderzenia pochodzący, a przez część czoła i łysinę, biegła mu krwawéj barwy krésa. Zresztą, ów gęsty rysunek drobnych zmarszczek, który mu na twarz czerstwą zarzuciła była oddawna praca nad pocięglem, nożycami, galantem i raszplem, zgęstniała teraz widocznie. Postarzał o lat kilka; małe siwe jego oczki głęboko zapadły i z głębin ocienionych kościstemi i włosistemi brwiami świeciły jak dwie małe, srebrne iskry. A świeciły one tak dla tego, że psychiczny stan, w którym znajdował się ich właściciel, był istotnym atakiem gorliwości i zapału. W nizkiéj, niedużéj i co chwilę przeludniającéj się izbie, panowała nieopisana duszność i gorącość, na łysinę i czoło szewca występowały krople potu, którym téż jak politurą świeciły przyblakłe nieco, lecz jeszcze rumiane jego policzki; rany, blizny i guzy sprawione przez ogień i uderzenia jakichś twardych przedmiotów w téj szczególnéj spiece i kurzawie boléć go téż musiały srodze. Ale on tego wszystkiego zdawał się nie czuć i może istotnie nie czuł, bo wielką, choć wielunieznaną jest władza czynnego ducha nad cierpiącém ciałem. Zdala widziany, przypominał on owe dawne telegraficzne przyrządy z wiecznie i szybko poruszającemi się ramionami. Ramiona jego i całe zresztą ciało w nieustannym zostawało ruchu. Brał kartki od ludzi, którzy na nich szybko kreślili imiona i cyfry, podawał je mnóztwu wyciągających się nad baryerą rąk, wnet śpieszył po inne i ku innym, krótkiemi urywanemi słowy napędzał do pośpiechu, tych gromił za natarczywość, owych łagodnie uspokajał, niby pokorny sługa tego tłumu; dogodzić mu, ucieszyć go usiłował.
Za mnóztwem innych ludzi, przez drzwi wciąż otwarte, wcisnęła się do izby dziewczyna, w krótkiéj spódnicy i wielkiéj chustce, zarzuconéj na głowę, a wpół tylko ukazującéj twarz młodziutką i bladą, z dwojgiem błękitnych jak niezabudki, strwożonych i łzawych oczu. Poznałam w niéj jednę z córek szewca Florentego, choć z tą przychudłą i pobladłą twarzą i w tém ubogiém ubraniu zaledwie zlekka przypominała owę dziewczynę hożą i roześmianą w weselnéj błękitnéj sukni, czerwonych koralach i różach. Dotknęłam jéj ramienia; spostrzegłszy mię, przyjaźnie skinęła głową, ale wnet znowu przez tłum dążyć zaczęła ku baryerze i stołowi. Pilno jéj tam było dojść widocznie, jednak zatrzymałam ją znowu.
— Co z wami? — zapytałam z cicha.
— A cóż — odpowiedziała — to samo, co ze wszystkimi...
— Spaliło się?
— Ze wszystkiém.
— Gdzież mieszkacie?
— Na swoim gruncie. Wyratowaliśmy trzy ścianki...
— Jakto trzy ścianki?
— A tak... trzy ścianki jednéj izby.
Mówiąc to, tłómaczyła słowa te giestami, rysując niby w powietrzu mały trójkąt, przyczém, wysunęła z pod chustki ręce czerwone, poplamione krwawemi szramami i sinemi bliznami. Widać było z tych rąk, że i ona także brała udział w bronieniu owych trzech ścianek.
— Z dachem? — spytałam.
— Gdzie tam!...
— I czwartéj ścianki niéma?
— A z kądżeby była. Trzy tylko ścianki wyratowaliśmy od téj izby, co to, może pani pamięta, z warsztatu ojca na lewo...
— Aha! A warsztat ojca?
— A niéma.
— I narzędzia, zapasy...
— Niéma.
— Jakże?... pod temi trzema ściankami... bez dachu i czwartéj ścianki?
— To nic! Ale matka chora... paraliż ją tknąłz przestrachu, czy czogoś tam... albo ja wiem? Leży na gołéj ziemi jak martwa.
— Na gołéj ziemi? Czyż nie mieliście wcale pieniędzy?
— To co, że mieli? Troszkę mieli...
Tym razem przez przerzedzony nieco tłum żwawiéj posunęła się ku baryerze. Tam
Uwagi (0)