Darmowe ebooki » Nowela » Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Idź do strony:
class="author-emphasis">Ron! ron! O Jezus Marya, Józefie święty! bydło, nie ludzie!” I omdlewający prawie z wysilenia upadł na krzesło, chustką od nosa jak gąbką ocierając twarz, zalaną strumieniem potu. W ogólném zamieszaniu, wzajemném łowieniu się, skokach i śmiechach, szen i ron trwały bardzo długo, a tymczasem te i owe szerokie plecy, ta i owa czarna lub siwiejąca broda, wysuwały się z sionki, i ostrożnie, ocierając się o ściany, aby tanecznego wiru uniknąć, wchodziły w wązkiedrzwiczki, tuż obok pieca z zielonych cegieł, prowadzące do drugiego pokoju. Był to ostatni już pokój tego mieszkania, mający formę długiéj a wązkiéj szufladki i uszczuplony znacznie przez dwa wysoko usłane łóżka i długi, wązki stół, zastawiony różną żywnością. Były tu w glinianych misach i fajansowych talerzach pokrajane kiełbasy, pieczenie i salcesony, przy bochnach chleba, bułkach i serach; stały butelki z wódką, piwem i taniém winem; pośrodku piętrzyła się piramida ciast, nabytych w cukierni. Cała ta śpiżarnia stała tu od samego początku weselnéj zabawy i w miarę potrzeby odnawiana, stać miała aż do jéj końca; kto chciał, przychodził, przekąsywał i zapijał. Pito niewiele, wódki prawie nie dotykano; ten i ów wychylał szklanicę piwa, kobiety w czepcach ze wstążkami, ciemne i pomarszczone ręce wyciągały czasem do butelek z winem i nalawszy go sobie trochę w kieliszek, dwoma palcami, delikatnie, ze wznoszącéj się na półmisku piramidy, wyjmowały słodkie ciastko. Siedząc na kufrach, stołkach i łóżkach, albo stojąc pod piecem i przy stole, gwarzyli o różnych różnościach, z szerokiemi czasem rozmachami rąk, z wybuchami śmiechów, lecz głosami umiarkowanemi, grzecznie, bez sprzeczek i grubijaństwa, jak ludziom poważnym i trzeźwym przystoi. Młodzież w przyległym pokoju tańcząca, hasała, swawoliła, szalała, ale starszyzna do przystojnego zachowywania się widocznie wielką przywiązywała wagę. Nikt tu nie chciał wobec innych uchodzić za gbura albo pijaka i ta dbałość o zachowanie godności w postępkach i słowach, tworzyła główne i rzucające się w oczy piętno towarzystwa tego. Możnaby rzec, że tych mężczyzn z szerokiemi plecami, ciemnemi twarzami i grubemi głosy, jak téż u tych kobiet, ubranych w luźne kaftany, staroświeckie mantyle i niepojęte czepce, barczystych, czerwonych, albo od pracy i niedostatku wychudłych i pomarszczonych, — we krwi i starodawnym obyczaju, w pojęciu o honorze i dobréj opinii było coś, co im nie pozwalało lać do gardeł palących potoków trunku, zrywać się do burd i bójek, wyrzucać z piersi gradu ohydnych słów. Chciałam sobie wtedy koniecznie zdecydować, czy ludzi, na których patrzałam, nazywać można cywilizowanymi, choć grubemi głosami mówią, i oj! słabo czytać i pisać umieją? Może najwłaściwiéj uważać ich należy za owoc jakiéjś cywilizacyi, tak dawnéj i tak głęboko sięgającéj, że bez pomocy piór i atramentu w krew i kości ich przeniknęła? A może jeszcze jest to materyał wyborny do wyższéj i doskonałéj formy cywilizowanego bytu? Zapewne, wyborny materyał i szkoda tylko, że brak mu Fidyaszów?

Miękkością ducha, pomimo stwardniałéj skóry i tą wewnętrzną przystojnością, pomimo grubych form najbardziéj ze wszystkich obecnych odznaczałsię właściciel domku tego, szewc, Florenty, którego wtedy widziałam po raz piérwszy. Miał on powierzchowność i sposób znajdowania się taki, że ktokolwiek raz nań spojrzał, powiedziéć musiał: ot mały człeczyna, a niechaj go jaki dumny! Małego wzrostu, ale krzepko zbudowany, twarz miał okrągłą i rumianą, jak dobrze zachowane zimowe jabłko, małe, siwe, błyszczące oczy, mały bardzo zadarty nos, usta rumiane, zawiesistym wąsem ocienione, czoło poszerzone łysiną i drobnemi zmarszczkami porysowane, włosy krótko przystrzyżone, siwiejące. Ubrany był w czarny, cienki tużurek, od którego wesoło odbijał mirtowy bukiecik; szerokie i krótkie ręce okrywały mu białe rękawiczki z niezmiernie długiemi, więc u końców pustemi palcami. Nie na skrzyni i nie na prostym stołku, ale na krześle z poręczą siedział i jedno ramię przez poręcz przewieszając, drugiém, powolnemi, rozważnemi, pełnemi okrągłości giestami, w takt niby powolnéj, rozważnéj i okrągło układanéj mowy, poruszał. Była to postawa, jaką czasem przybierają panowie, przyjmujący najpoufalszych, a od siebie niższych gości; były to giesty, z jakiemi mówcy, którzy zawsze umiarkowanymi pozostać pragną, przedstawiają swe przekonania zgromadzonym dokoła nich słuchaczom. Zkąd wziął on tę postawę, te giesty, ten ruch głowy, nieco w tył odgiętéj, przez co nabierała ona wyrazu nakazującéj wyższości, przedziwnie sprzeczającegosię z jabłkowatą okrągłością i różowością twarzy? Może widział to wszystko u kogoś, do kogo przybywał dla zdjęcia miary na obuwie? Pewniéj jednak wypływało to z podniesionéj do wyższéj potęgi, ale téj saméj co i u innych zebranych tu ludzi, troskliwéj dbałości o przystojność obyczaju i zachowanie w opinii ludzkiéj tytułu człowieka porządnego. Tylko, że obok tego były tu już widoczne dążenia ku elegancji, a bardziéj jeszcze ku posiadaniu w społeczeństwie wyższego nad innych znaczenia.

W gwarze rozmów i dochodzącym z przyległego pokoju tanecznym hałasie, nie mogłam słyszéć dokładnie rozmowy, którą z kilku współbiesiadnikami prowadził, ale z dochodzących mnie jéj urywków, zrozumiałam, że opowiadał o radzie miejskiéj, któréj był członkiem, czynił zarzuty niektórym z jéj urzędników, wyrzekał na nierównomierność dochodów i rozchodów miasta, tłómaczył słuchaczom swym sposób układania bilansu i poddawania go następnie kontroli wyznaczonych ku temu komisyi. Kilka mężczyzn słuchało go z wytężoną uwagą, sztywnie; wywiędły staruszek, niegdyś podobno cieśla, siwy jak gołąb’ i mocno głuchawy, siedząc na stołku pod zielonym piecem i brodę w dwu palcach trzymając, przechylał ucho w stronę mówiącego i z dobrodusznym, głupowatym nieco uśmiechem na zapadłych wargach, głową wciąż na znak twierdzenia kiwał.

Brat panny młodéj, dorożkarz, człek lat średnich i herkulesowéj postaci, (nieco dziś ściśniętéj czarnym tużurkiem) z ogromną ciemną brodą i wielką twarzą czerstwą i poczciwą, ogromną swą rękę opuścił na ramię oratora.

— A mnie przyjmiecie do swojéj dumy, jak sobie własny dom zbuduję — ha?

— Dla czego nie? — z powagą odparł orator — dla czego nie? Jeżeli wybiorą, uważasz? Do jednéj wazy rzucają się gałki czarne, a do drugiéj białe. Jeżeli dostaniesz więcéj białych, będziesz radnym, uważasz? jeżeli czarnych, przepadniesz!

Z grzmotowym śmiechem i lekceważenie oznaczającym ruchem potężnego ramienia dorożkarz odkrzyknął:

— Nie przepadł ja bez waszéj dumy do tego czasu, nie przepadnę i potém! Dumny ja sobie mogę być i bez dumy.

— A niby to dziadzio miał same białe gałki! Pewno, że tam i dużo czarnych narzucali! — cienkim głosikiem i drwiącym nieco tonem, zawołał młody garncarz trochę pękaty i przysadzisty, ale z ładną rumianą twarzą i bujnym czarnym wąsikiem. Przed chwilą ociekł on był od kontredansowego ron i z kawałem salcesona w jednéj ręce, a potężną porcyą pieroga w drugiéj, stanął pomiędzy rozmawiającymi. Z odgiętą w tył głową szewc Florenty spojrzał na próbującego żartować zeń krewniaka.

— Ty błaźnie, kiedy jeszcze takich interesów nie rozumiész, to milcz! Nie twoim nosem o takich interesach decydować.

A zwracając się do starszych, mówił:

— Jednogłośnie mnie wybrali, jednogłośnie! Ani jednéj czarnéj nie miałem, jak Boga kocham! Ja nawet sam nie wiem, za co ludzie mnie tak szanują... i gdzie tylko trzeba coś takiego ważniejszego, uważacie? cościś takiego nie wymawiając dla publiczności zrobić, tam mnie pchają... ot, łaska Bozka i koniec.

Kilka głosów ozwało się jednogłośnie:

— A czemu? czemu? dla czego nie! Naturalnie; Sprawiedliwie! Pan Florenty do wszystkiego zawsze gotów i wszystko umié.

Słysząc to majster rósł, ale nie w wysokość tylko w szerokość. Miał w sobie tę osobliwą właściwość, że gdy cokolwiek cieszyło go i dumie jego pochlebiało, rozdymał się jakoś i nakształt gąbki wodą pojonéj pęczniał tak, że niższym wydawał się niż zwykle i zarazem grubszym. Rumiane jego wargi wydymały się trochę pod gęstym, szorstkim wąsem, a siwe oczy zalewała błogość. Powoli, z rozwagą podnosząc w górę wskazujący palec, na pochlebne dlań szmery odpowiedział:

— Tak to jest i nie tak. Gotów to ja do wszystkiego, gotów. Czemu nie? Na to pan Bóg dał człowiekowi rozum, żeby on z niego użytek robiłi czémś na świecie był! Ale umiéć, to wszystkiego nie umiem. Ej! gdzie mnie tam wszystko umiéć! Żebym był wielką edukacyą odebrał, tobym może i nie głupszy był od innych, ale tak, no, człowiek tylko samemu sobie wszystko winien.

Potrząsnął głową i stanowczo dodał:

— Wszystkiego nie umiem. Są rozumniejsi a odemnie, a ja takich szanuję. Bardzo rozumnych ludzi szanuję.

W tém, lekki i śliczny motyl wleciał pomiędzy tych grubych, ciężkich, czarno ubranych ludzi. Siedmioletnia dziewczynka biała, różowa, złotowłosa, w przezroczystéj i wstążkami powiewającéj sukience, wbiegła pomiędzy gromadkę mężczyzn, którzy téż jak podwładni przed zwierzchnikiem rozstępowali się przed nią, aż z usty pełnemi szczebiotu wskoczyła na kolana szewca Florentego i szczupłe obnażone ramiona swe dokoła szyi jego owinęła — Dziadziu, — głosem i z minkami rozpieszczonego dziecka wołała, — Ignaś nie chce tańczyć ze mną i Jaś nie chce i stryjaszek Kostuś nie chce i nikt nie chce. Nikt ze mną tańczyć nie chce, a ja chcę tańczyć! Dziadzieńku, doprawdy, ja chcę tańczyć... ta paskudna Zośka powiedziała, że ja jestem błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...

Na płacz jéj się zbierało. Śliczne, malutkie usta wydymała i rączką coraz gwałtowniéj rzucała w powietrzu, powtarzając:

— Ja chcę tańczyć! Dziadziu! doprawdy ja chcę tańczyć!

Godną istotnie uwagi była podówczas zmiana, która zaszła w całéj powierzchowności szewca; krótkie i grube jego ramię obejmowało tulącą się mu do piersi dziewczynkę ostrożnie i zlekka; na przychylonéj ku jéj głowie twarzy jego, rozlał się wyraz uczuwanéj przyjemności i drgał w każdéj ze zmarszczek, gęstym rysunkiem okrywających mu czoło i jabłkowate policzki. Skargi jéj uspokajał wpół żartobliwą, wpół współczującą perswazyą...

— No, cicho, cicho! będziesz tańczyć, będziesz! Już ja sam Ignacemu powiem, żeby z tobą potańczył, a Zośce dobrze za ciebie nagadam, nie bojś, posłyszy ona ode mnie!

Dziewczynka wciąż się żaliła: — Paskudna taka, mówi, że ja błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...

Szeroka i krótka ręka w białéj rękawiczce, sterczącéj pustemi końcami palców, wyciągnęła się nad stołem i delikatnie zdjęła z półmiska migdałowe ciastko, które wnet znalazło się w drobnych rączynach dziewczynki. Zarazem szewc Florenty wycisnął na jéj czole pocałunek tak prawie głośny, jak pistoletowy wystrzał. — Aj! — krzyknęło dziecko, — wąsy! takie u dziadzi kolące wąsy! Nie chcę! nie chcę!

Z temi wykrzyknikami i rozkapryszonemi minkami, uchylając się od dalszych pocałunków, któremi obdarzać ją zamierzał, zeskoczyła z jego kolan i, chrupiąc migdałowe ciastko, w mgnieniu oka, jak wiewiórka na drzewo, wdrapała się na barczystego i brodatego dorożkarza, który téż z przyjaznym i wesołym śmiechem wziął ją w objęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzym bawił się lalką. Podnosił ją w górę, to huśtał w obie strony, a wielka, czerwona, roześmiana twarz jego, to znikała, to ukazywała się z za powiewnego muślinu jéj sukni i złotych rozwianych włosów. Szewc Florenty zwrócił się do krewniaka, owego przesadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który w téj chwili, z ustami napełnionemi pieczenią, nalewał sobie do szklanki szumiące piwo.

— Ignacy! — zawołał, — ciekawy jestem, czemu to z dzieckiem troszkę potańczyć nie chciałeś, hę? Ważny kawaler z ciebie! fanaberya! Coby ci to szkodziło dogodzić dziecku, kiedy prosi, hę?

Gniewał się naprawdę i aż sapać zaczął, a napadniętemu w ten sposób chłopakowi uszanowanie nie pozwalało głośno i śmiało replikować. Coś więc tylko niewyraźnego mruknął pod nosem i ukośne spojrzenie rzucił na małą natrętnicę, którą w téj chwili z objęć potężnego dorożkarza brała żona starego cieśli, dobrze już podstarzała, ale jeszcze czerstwa kobiecina w bezpretensjonalnym luźnym kaftanie i czarnéj jedwabnéj chusteczce na głowie.

— Pójdziem tańczyć! — mówiła do dziecka, — pójdziem; kiedy ten brzydki Ignaś nie chce, to już ja z tobą potańczę! Biedna dziecina, nikt z nią tańczyć nie chce! Patrzcie ich! jakie to niedobre chłopcy! pójdziem tańczyć!

I w mazurowy takt podrygując, ze skaczącą przy niéj dziewczynką, babina znikła w sąsiedniéj izbie. Zauważyłam, że to dziecko znajdowało się tu jakby w jakiéj licznéj rodzinie, różnemi stopniami pokrewieństwa z całém tém towarzystwem połączono. Nikomu wprawdzie nie mówiła: „ojcze” i „matko, ale wszyscy tu byli jéj dziaduniami, stryjami, ciotkami. Z rąk do rąk i z objęcia w objęcie przechodziła; wszędzie dzwonił jéj dziecięcy, rozkapryszony głosik i widać było grube wielkie ręce, przesuwające się po złotych jéj włosach, lub liliowo-białéj twarzyczce.

Pochwyciłam pierwszą możność zbliżenia się do gospodarza domu i zawiązania z nim znajomości bliższéj. Sprowadziło to ze strony jego i tych, którzy go otaczali, wielki wybuch ceremonii. Szewc Florenty zerwał się z poręczowego krzesła, na którém siedział, i z ukłonami, których posuwistość i balanse tamowanemi były tylko przez wązkość przestrzeni, prosił mię, abym je zajęła, stary cieśla, usiłując jak najmniéj miejsca osobą swoją zabierać, tak plecami przylgnął do pieca, że w słabem oświetleniu izby, podobnym stał się do wyrysowanéj na zieloném jego tle figurki wątłego, siwego staruszka o długim nosie i zadartéj brodzie; dorożkarz, ów z wielką, poczciwą twarzą i ogromną brodą, skoczył do izby przyległéj po możliwie najwygodniejsze siedzenie; inny chustką od nosa wycierał brzeg stołu, o który oprzeć się mogłam... Aż nagle wszyscy, dokonawszy już wszelkich możliwych przysług, zmieszali się jakoś, ramiona w dół popuszczali i zwolna cofali się ku innym kątom izby, albo ku przyległemu pokojowi. Ten po cichu i usta dłonią przysłaniając, chrząknął, ów gruby kark nieco przychylił, tamtemu stanął w wahającéj się postawie. To onieśmielenie tych ludzi, podobnych do dębów, miało w sobie coś dziecięcego...

Ale szewc Florenty w najmniejszym stopniu nieśmiałości nie doświadczał. Był on nietylko grzecznym, ale i eleganckim, wyższą kompanią uszanować umiejącym, lecz pewnym, że wymaganiom jéj sprostać potrafi. Na stołku obok mnie siedząc, dłonie na kolanach wsparł i z uśmiechem uprzejmym, z wyrazem zastanowienia w siwych oczkach rozpowiadał, kiedy i jak ten domek nabył i drugi jeszcze, który w arendę wypuszcza, sam zbudował. Niedawno, wcale jeszcze niedawno, dobił się tego własnego kąta, bo choć, dzięki Bogu, nędzy nie zaznał nigdy, rzemiosło w ręku mając, to przecież z różnemi kłopotami i biedami borykać się trzeba było, czworo dzieci hodować i własnemi dwiema rękoma

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
Idź do strony:

Darmowe książki «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz