Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖
Cykl krótkich wspomnień z nastoletniej młodości autorki podanych w lekko fabularyzowanej formie. Lektury, spacery, pierwsze literackie inspiracje przepełnione młodzieńczymi wzruszeniami.
Siedem krótkich opowiadań jest czymś pośrednim pomiędzy dziennikiem a fikcją literacką. Nie ma sensu zresztą dociekanie, na ile jest to zmyślenie, a na ile wierny zapis wydarzeń — Orzeszkowa stara się przede wszystkim uchwycić ten szczególny moment w swoim życiu, w którym kształtowała się jej wrażliwość językowa, kulturowa i społeczna. Innymi słowy: dojrzała literatura o pensjonarskich czasach. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Znałam was dobrze domki stojące u brzegu cichéj Piaskowéj ulicy! Ładnie spoglądałyście na świat swemi dużemi weneckiemi oknami, i ładny, duży zielony ogród otaczał ściany wasze nie rozległe, lecz nowe jeszcze, jędrne i proste! Mijałamwas nieraz w dniach szczęścia i smutku, z radością w duszy, lub z raną piekącą w sercu, a zawsze uśmiechałyście się do mnie wiejącą od was świeżością i ciszą!
*
Po tym okropnym dniu grozy i nieszczęścia, gdzie się podziała rodzina Kantlerów? Rozsypka była ogólną; przez dni kilka ludzie szukali się wzajemnie, błądząc po zgliszczach, koszarach, piwnicach, na pustyni wśród tłumu wołając swoich. Nakoniec powiedziano mi, że rodzina, o którą się dopytuję, mieszka w swoim domu. Jakże to być mogło? Ulica Piaskowa spłonęła przecież od końca do końca. Jednak, było to prawdą; mieszkali w piwnicy swego domu. O szaréj godzinie, znalazłam ich siedzących na gruzach; ją, ze splecionemi dokoła kolan rękoma, spoglądąjącą na spalony ogród; jego, plecami opartym o piec sterczący z pokruszonych cegieł, z najmłodszym synem u boku. Spostrzegłszy mnie, ruchliwa zawsze kobiecina zerwała się z ziemi i chwyciwszy moję rękę, powiodła mnie do ogrodu. Widać, że ogród ten, który przed rokiem uprawiać zaczęła, stał się jéj namiętnością. Szła i biegła, stawała jak wryta i pochylała się ku ziemi, opowiadając, pokazując. Jak strumień gorący, słowa pośpieszne, łzami dławione, lały się z ust jéj. Te drzewa, które teraz pnie mają zczerniałe i gałęzie bez listka żadnego, były to grusze, jabłonie, śliwy. Tu miała przestrzeń, usianą sałatą i cukrowym grochem; tam rękoma własnemi zasadziła szereg malinowych krzaków; tu jeszcze rosły miesięczne poziomki, truskawki; tam był grunt, przygotowany na szparagarnią, a ówdzie maleńki ogródek, w którym mały Juliś (Benjaminek) kopał zagonki pod własne kwiatki i warzywa. Wszystko to już jéj dawało i nadal dawać miało pieniężne korzyści. Ale ona nie tych pieniędzy tylko żałuje. Rozkrzyżowała w powietrzu ramiona. — Jużem się ja do tego kawałka ziemi, jakby do rodzonego dziecka przywiązała. Każdą trawę tu znałam, do każdego krzaku w noc ciemną trafić-bym mogła... Myślałam, że tutaj wieku dokończę, a dziatki moje swoję dziatwę pod temi drzewami i na téj trawie kołysać będą... — Co dzieje się z ich synami? Dla czego tu nie są? Piekarnia, w któréj pracowali, z powierzchni ziemi zniknęła; tułają się chłopcy po zgliszczach, bezczynni, obdarci... Czemuż obdarci? Bo wszystka odzież rodziny, i te pachnące rozmarynem stosy bielizny, i wszystko, co mieli, co przez dziesiątki lat zgromadzali, spłonęło w tym ot, ogrodzie, wraz z tym ogrodem... — Grunt wam pozostał, na którym domy stały... — A dług nasz pani? a dług? a dług ten? Zmierzchało. W zapadającym zmroku, pośród suchych szkieletów drzew, po trawach zeschłych i sucho pod jéj stopami trzeszczących wysoka, chuda kobieta, z twarzą o delikatnych rysach, zmiętą, gorączkowym rumieńcem okrytą, biegła tu i owdzie, prowadząc mię za sobą, to stając jak wryta, to schylając się ku ziemi i drżące dłonie przesuwając po trupach roślin, jakby tam jeszcze szukała czegoś, co życiem drgnąć mogło pod jéj dotknięciem...
On milczał. Gruba postać jego z wielką siwą głową, jak cień ponury odbijała się na białém tle pieca, samotnie sterczącego nad kupami gruzów i śmiecia. Ośmioletnię chłopię, zbladłe i wynędzniałe przez te dnie rozpaczy, stało przy nim, tuląc się mu do ramienia i szeroko otwartemi oczyma patrząc na świat ten, pełen takich dziwów. Zbliżyłam się do starca. Spokojnym był z pozoru i zrezygnowanym.
— Cóż? — rzekł szorstkim i grubym swym głosem, — było i niéma. Prochem jesteśmy.
Zapytałam, co daléj czynić zamierza. Długo milczał, potém niezadowolonym, porywczym głosem odrzucił:
— A cóż tu robić? Mnie tu już bawić niedługo...
I powolném, powolném spojrzeniem, oczy jego zwróciły się ku bledziutkiéj i jakby w niezmierném zdziwieniu osłupiałéj twarzy Julisia.
— Ot... — rzekł jeszcze, — on... a i tamte także... no! prochem jesteśmy...
Z szerokiéj, kościstéj piersi wydobył się dźwięk taki, jakby jedno powściągnięte załkanie lwa.
Klemuniu! czy ty pamiętasz nasz śliczny wazonik aurykli?
Naprzeciw domu Batorego, po prawicy wspaniałéj Fary, stał on wysoki, prosty, w górę potężnie rozgałęziony, z ziemi wyrastający pniem węzłowatym, omszonym, tak grubym, że dla objęcia go dokoła, trzeba-by rozpostartych ramion kilku ludzi. Tylko po téj grubości pnia poznać było można wielką jego starość; bo rozłożyste zapewne korzenie kryły się pod kamieniami bruka, a z niezliczonych gałęzi, nie uschła była jeszcze ani jedna. Wszystkie swe gałęzie zdrowe i silne podnosił on w górę, lub rozpościerał dokoła, jak wachlarze, utkane z gęstwiny liści dużych, zębiastych, a każdéj wiosny tak zielonych i świeżych, jakby to była piérwsza jego wiosna.
Jakim był jego początek? Czy sierotą i śladem ostatnim został on na téj dziewiczéj puszczy, na któréj ogołoconém łonie wzniosło się to miasto? Czy wiatry, lecące ze stron dalekich, upuściły tujego nasienie? Albo może płonką malutką zasadziła go dłoń człowieka, którego prochów ostatni już atom dawno utonął w odmęcie przyrody? Ile dziesiątków lat, a raczéj ile stuleci on przeżył? Czy w piérwszéj swojéj młodości, wysmukły jeszcze i giętki, patrzał on w górę, ku napowietrznéj galeryi, która ów dom rozległy i ciężki, z tym oto wspaniałym kościołem łączyła? Czy widział wówczas, jak tą galeryą przeciągały królewskie orszaki, i jak wysoko, wysoko nad drewnianemi dworkami i szerokiemi ogrody ówczesnego miasta, na błękitném lub chmurném tle nieba, sunęły korowody purpur i gronostajów, delii i pancerzy, dumnych postaci i twarzy odważnych? Aby to widziéć, nie był on może dość starym. Ale najpewniéj huki szwedzkich bojów, zblizka go dochodząc, wprawiały w drżenie silne już jego ramiona; najpewniéj także spoglądał on nieraz na dworskie powozy i stroje, gdy uroczystym a świetnym pochodem dążyły od wrót świątyni do sali obrad na zamku; najpewniéj jeszcze, pod cieniem jego przesuwała się nieraz, albo w zadumie stawała genialna twarz myśliciela, który ten gród ubogi lecz piękny, zmienić próbował w miejsce bogate i słynne, udostojnione ludzką oświatą i pracą, i dostojnością ludzką szczęśliwe. Tam, za nim, w pobliżu, stukały młoty i kielnie, furkały wrzeciona i huczały krośna, grały orkiestry i rozkwitały pyszne sady Tyzenhausa... Czy wtedy liście i ramiona jego drżały z radości i szumem swym śpiewały pieśń dumnych nadziei? Ile jutrzenek rzucało nań pocałunki różanych i mknących swych blasków? Ile nocy jesiennych owijało go w czarne i mokre całuny? Ile razy śniegi i szrony zimowe czyniły zeń kolumnę z marmuru i alabastru, a księżycowe światło przekształcało go w fontannę, zawieszającą w powietrzu zaklęty deszcz srebrnych kropel? Ilu tych, którzy w dzieciństwie płocho i rozkosznie igrali u stóp jego, potém w jego cieniu przesuwali znękaną swą starość? Ileś ty słyszał ludzkich śmiechów i westchnień? Ileś ty widział ludzkich grzechów i łez? O stary jaworze!
Pośród otaczającéj go roślinności, wyglądał na patryarchę czerstwego jeszcze i w dostojności swéj wyniosłego. Wysokie topole włoskie, szeregiem stojące przed szerokim frontem Fary, miały pozór jego wnuków; co się zaś tyczy tych małych, cieniutkich topolek, któremi niezbyt dawno osadzono długi czworobok bulwaru, były to już wprost prawnuczęta, jak wszelka dziatwa, ruchliwe i szumne, bo najlżejszy powiew wiatru kołysał niemi na wsze strony, i młodziutkie ich liście w zawzięte szepty wprawiał. A pradziad bywał najczęściéj poważny i nieruchomy. Ileż tam dokoła niego działo się różnych rzeczy! Tuż za nim na białém tle kamienicy, wystawy swe rozwiesiły sklepy futer i galanteryjnych wyrobów. Pierwszy, z obu swych stron porozpinał skóry wilcze, niedźwiedzie, lisie; drugi, za szybami okien ponastawiał i porozwieszał mnóstwo błyszczących blaszek i szkiełek, barwistych wstążek, wzorzystych koronek. U drzwi tych sklepów nieustanne gwary. Wchodzą, wychodzą, targują się, sprzeczają, kupują, cieszą się i wyrzekają; kroki ludzkie śpieszne i tłumnie dudnią po deskach chodnika. Jego potężne gałęzie cieniem swym chłodzą czoła spalone upałem i troską życia, a szczyt wysoki i nieruchomy zdaje się tonąć w rozmyślaniach o czémś, co wyższe, czystsze i pogodniejsze od ziemi i ludzi.
Z rozwartych na oścież drzwi Fary, płyną uroczyste dźwięki organów, i lud tam śpiewa ogromnym, pokutnym, błagalnym chórem. U szczytu starego jaworu gałęzie, jak ramiona, wznoszą się w górę. Czy on wspomina o czémś? Czy o coś także błaga to niebo, które od wieków rozwiesza nad nim z kolei swoje błękity i chmury?
Jednak, zdarzało się czasem, że pradziad wpadał w humor wesoły i na swój sposób igrał swawolnie, wraz z igrającą u stóp jego dziatwą. Bywało to w letnie, pogodne wieczory, kiedy dzieci z całego miasta zbiegały się na zabawę dokoła gładkich trawników, młodziutkich topólek, i ładnéj fontanny bulwaru. Kędyś, za zamkiem, Niemnem i franciszkańskim cmentarzem, który tamśród piasków, jeży się gajem mogilnych krzyży, słońce zachodziło i przysyłało tu, w sam duszny i opylony środek miasta, swoje ostatnie i najświetniejsze blaski. Olśniewająca w południe białość Fary szarzała i gasła; natomiast młodziutkie topole stawały w złocie całe, po trawnikach biegały purpurowe kółka i wężyki, a wody fontanny spadały w szeroki basen, jak roztopione brylanty. Co za rozkoszna chwila, jakie uciechy dla dziatwy, która tu wielkim, krzykliwym rojem zbiegła się z wązkich zaułków, z ciemnych dziedzińców, z ciasnych klatek mieszkań i szkół? Rzucają piłki, toczą trzcinowe obręcze, sznurami obsiadają nizkie płotki, chciwemi oczami łowiąc tańczące na trawnikach słoneczne kręte i strzeliste blaski. Na każdéj ścieżce mnóztwo drobnych stópek, pod każdą topólką mnóztwo głów małych, rozczochranych, roześmianych. Ale największy tłum przy fontannie. Drobne dłonie nadstawiają pod ten deszcz brylantów, i zanurzają je w toni srebrzystéj, napełniającéj metalowy basen. Wtém kilku chłopców z bosemi stopy, a figlarnemi, jak swawolne dzieciństwo, twarzami, wskoczyło na brzeg basenu, piersiami doń przylgnęło, i z ruchami dzielnych pływaków sunąć po nim zaczęło w kółko, w kółko, coraz prędzéj. Hej, jazda po ślizkim metalu, pod ulewą kropel, przemieniającą w fontannę każdy odłam ich głowy, wśród ogłuszającego śmiechu, radosnych skoków i namiętnego klaskania rzeszy małych widzów! Natenczas i stary jawor stawał się czasem wesołym i prawie swawolnym. Jakieś rzeźwiące i wonne powiewy przylatywały może ku szczytowi jego od pól i lasów, od szerokich kędyś przestrzeni, a zachodzące słońce na nieprzejrzaną gąszcz jego listowia, rzucało świetną smugę swéj światłości. Te powiewy i ta światłość do wezbranego życia budziły roje ptaków, trochę zawsze smutnych i drzemiących w gwarze i pyle miejskim. Podstawa i środek drzewa pozostawały w swéj nieruchomości, i nawet coraz bardziéj pogrążały się w cieniu; lecz dziwnie było patrzéć wtedy na szczyt jego, którego liście, porwane zda się tanecznym wirem, podlatywały jak płoche motyle, migotały jak wielkie iskry srebrne. A w tym roju tańczących i migocących liści, podlatywał, fruwał, różnemi barwami skrzydeł mienił się i huśtał na krawędziach gałęzi rój ptaków szczebioczących, śpiewających coraz gwarniéj i krzykliwiéj, na wyścigi z mrowiącym się przy ziemi rojem gwarnych, krzykliwych dzieci.
Ale nierzadko przychodziły téż dla niego momenta tragiczne. Zaszumiała nad miastem wielka zawieja deszczowa. Po dość obszernéj przestrzeni bulwaru wicher huczał i jęczał, ściany domów i pożółkłe drzewa smagając falami deszczu. Wtedy, pomiędzy starym jaworem a gromadką młodszéjjego braci, zawiązywały się dziwne rozmowy. Młodziutkie topólki z ruchami gwałtownéj trwogi rzucały się na wsze strony, ku ziemi prawie chyląc swe szczupłe postacie. Młode jeszcze, silne, wysokie topole, oddawały pradziadowi ukłony głębokie, poważnym szumem zdając się zapytywać go o coś; może o dzieje burz i nawałnic, których on przebył tak wiele, może o walki i losy tych, których w rozkwicie życia porywały i gięły burze. On o tém wszystkiém miał snadź do opowiadania wiele rzeczy ponurych i strasznych. Podstawa jego, niedostępna pociskom wszelkim, pozostawała w nieruchomości niezłomnéj, ale szczyt bywał podobnym do rozczochranéj i na wsze strony miotającéj się głowy. Z szumem, złożonym z frazesów przeciągłych i basowych, wzdymających się aż do krzyku i spływających w ciężkie westchnienia, głowa ta trzęsła się w gniewném oburzeniu, z żałością bez granic kołysała się w strony obie, zgrozą przejęta, zjeżała bezlistne swe włosy, aby po znieruchomieniu chwilowém wściekłe zakołysać się znowu i pod biczami uderzającéj w nią nawałnicy, zapłakać strugami łez. A gałęzie, jak ramiona rozwierały się szeroko w zdumieniu najwyższém, to z giestem złorzeczenia wznosiły się w górę, to zbliżały się ku sobie na wzór dłoni, które chcą się załamać w rozpaczy, to w dół spadały zniemożone, zbolałe, z drżeniem upuszczając na ziemię żółte i mokre liście, niby ostatki wspomnień spłakanych i ciężkich. Podówczas młode i silne drzewa, pełne przerażeń i bólu, w tył odginały swe smukłe postacie i, prostując się po chwili, muskały się wzajem szczytami, a szmerem gwarliwym zdawały się wołać: co to było! co to było! Młodziutkie zaś topólki, w długi czworobok ustawione, dostawały konwulsyi śmiertelnéj już trwogi, gięły się w udręczeniu i płaczom wichru wtórowały jękiem: co to będzie? Na obszernym placu zapanowała pustka. Drzwi i okna mieszkań ludzkich pozamykane i milczące, żałoba wilgoci i zmroku okrywa wysokie ściany świątyni i królewskiego domu. Lecz w zmroku jeszcze i potém w grubych ciemnościach nocy, w pogwizdach wichru i plusku deszczowych fal, stary jawor nieustannie opowiada swe straszne, rozpaczne historye. W cichych domowych ścianach słucha ich matka, do snu kołysząca swe dziecię, i pieśń, którą nuci, przybiera nutę smętną i trwożną. Słucha ich mąż, dumający bezsennie nad każdém jutrem każdéj burzy, i bladość bólu spływa mu na zbrużdżone czoło. Młodzieniec, któremu poranek życia przychyla do ust kielich nadziei, przypomina sobie, że przyszłość nie będzie mu łatwą, a obudzona dziewczyna szepce strofę proroka: „Niechaj oblubienice nie wieńczą głów swych kwiatami, a orszaki weselne niech się obchodzą bez muzyki trąb i harf!”
*
Było to w godzinę po północy. Na bulwarze bardzo tłumno, ale zarazem i bardzo cicho. Jest to cisza wielkiego zmęczenia i udręczenia tego, które ściska gardło i zamyka usta. Tam, za tą świątynią, na prawo i lewo, już pusto zupełnie, gdzieniegdzie tylko
Uwagi (0)