Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖
Cykl krótkich wspomnień z nastoletniej młodości autorki podanych w lekko fabularyzowanej formie. Lektury, spacery, pierwsze literackie inspiracje przepełnione młodzieńczymi wzruszeniami.
Siedem krótkich opowiadań jest czymś pośrednim pomiędzy dziennikiem a fikcją literacką. Nie ma sensu zresztą dociekanie, na ile jest to zmyślenie, a na ile wierny zapis wydarzeń — Orzeszkowa stara się przede wszystkim uchwycić ten szczególny moment w swoim życiu, w którym kształtowała się jej wrażliwość językowa, kulturowa i społeczna. Innymi słowy: dojrzała literatura o pensjonarskich czasach. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Tymczasem lubiłyśmy się coraz więcéj i byłyśmy nawet gotowe do wzajemnych dla siebie poświęceń. Okazało się to wyraźnie dnia pewnego, w którym stoczyłyśmy z sobą wielką walkę wspaniałomyślności. Do miasta naszego przybyła zkądcić słynna z doskonałości swéj trupa dramatyczna. Nowe źródło zabawy, ciekawość publiczna rozbudzona, radość powszechna wielka! Na pół godziny przed porą udania się do teatru, powóz po Melkę wysłanym został, a ja toaletę swą ukończyłam. Z rozkazu mojéj matki i z najwyższą swoją radością włożyłam suknią najpiękniejszego pod słońcem różowego koloru, a ubiór ten matka moja własną ręką uzupełniła kilku bledszemi nieco różami, potém popatrzyła na mnie z kilku różnych oddaleń i z zadowoleniem wyrzekła: Bardzo dobrze! Co do mnie, głęboko i z rozkoszą czułam, że to jest bardzo, bardzo dobrze, że jestem tak ładnie ubraną i z niecierpliwością oczekiwałam zjawienia się Melki. Wbiegła téż niebawem strojna także i uszczęśliwiona, ale gdy nas witała, po sposobie, w jaki się ściągnęły brwi mojéj matki, spostrzegłam, że dzieje się z nami coś niedobrego. Jednak, według mego, dość już w tych rzeczach doświadczonego zdania, ubiorowi Melki nic do zarzucenia nie było. Suknia jéj posiadała najpiękniejszy pod słońcem kolor żółty, tak jak i bursztyny, które stroiły jéj szyję i czarne włosy. Nagle, gdyśmy przy sobie stanęły, matka moja parsknęła śmiechem.
— Tożeście się dziś dobrały! — zawołała — centyfolja i cytryna! Jeżeli w tych dwóch kolorach obok siebie siądziecie w loży, ludzie nie z komedyi ale z was śmiać się będą!
Potém poważnie już powiedziała mi, abym coprędzéj zmieniła ubranie. Narazie rozkaz ten sprawił mi takie wrażenie, jak gdybym teraz zmuszoną była ukryć na wieki przed oczyma ludzi najlepszą swoję powieść. Była to najpiękniejsza moja suknia, w każdéj porze życia człowiek ma swego fetysza, i czém dziś dla nas jest dzieło myśli, i najdroższych uczuć naszych, tém był zawczoraj gałganek. Musiałam pomimowoli skrzywić się, czy żałośnie mrugnąć powiekami, bo Melka lotem strzały wypadła z pokoju i, biegnąc ku wyjściu, wołała: — Ja przebiorę się! ja! ja! ja! prędko, prędziutko przebiorę się i wrócę!
Zawstydzona ofiarą, którą uczynić dla mnie chciała, bo wiedziałam, że ta żółta suknia była także oddawna przedmiotem jéj marzeń, dogoniłam ją i powstrzymać usiłowałam. Ona broniła się, i koniecznie wracać chciała do domu, aby przebrać się w strój mniéj świeży i pożądany, ale do mego stosowniejszy, mocowałyśmy się, jednocześnie mówiąc, zaklinałyśmy jedna drugą w imię miłości dla ojca i matki i wzajemnéj naszej przyjaźni; zdaje mi się nawet, że zaczynałyśmy płakać, gdy matka moja zakończyła ten spór wspaniałomyślności stanowczém rozporządzeniem, aby Melka została i cicho siedziała, bo mnie to, jako będącéj u siebie w domu, wypada czynić dla gościa wszelkie ustępstwa i ułatwienia. Przeciw wyrazowi „wypada” rekursu żadnego nie było. Melka wiedziała o témbardzo dobrze, więc zasmucona nieprzyjęciem jéj przyjacielskiéj ofiary, została i cichutko w kątku usiadła. Gdyśmy potém z obu stron mojej matki siedziały w rzęsiście oświetlonéj sali teatralnéj, niezmiernie zaciekawione sceną, a w antraktach niezmierniéj jeszcze zakłopotane skierowanemi ku naszéj loży spojrzeniami i lornetkami, w dwóch tych cichych trusiątkach, czasem garbiących się nieco ze zmieszania, a czasem płonących od różnorodnych wzruszeń, nikt-by nie poznał dziewcząt żywych jak iskry i swawolnych jak dzieci, jakiemi byłyśmy.
Wszystko to trwało tylko kilka miesięcy, po których byłyśmy obie zaręczonemi. W krótkim przeciągu czasu, który zaręczyny nasze z uroczystością weselną rozdzielał, rozmawiałyśmy czasem z Melką bardzo poważnie. Gdy wypadkiem gości nie było i nigdzie zaproszonemi nie byłyśmy, przy słabém świetle jednej palącéj się w pokoju lampy siedziałyśmy obok siebie, na nizkich, pod ścianą stojących stołeczkach i powtarzałyśmy sobie wszystko, cośmy kiedykolwiek słyszały i czytały o przeznaczeniu i obowiązkach kobiety. Zrazu było to rodzajem wydawania przed samemi sobą lekcyi, któréj od pierwszych dni życia uczyłyśmy się na pamięć, lecz stopniowo w głębinach naszych istot mętnych i niczego dokładnie nieświadomych, zaczynały powstawać ruchy samoistne i żywe, choćbłędne i bez stałego kierunku. Niewyraźne lecz poetyczne obrazy przesuwały się, a raczéj szybko mknęły nam przed oczyma. Te dwory wiejskie, do których uwieść nas miano, nieznane nam jeszcze, stawały przed wyobraźnią naszą, otoczone wszystkiemi pięknościami i ponętami natury, a napełnione wdziękami i wykwintami, o jakich tylko mogłyśmy miéć najsłabsze choćby wyobrażenie. Roiłyśmy także o jakichś wzniosłych cnotach, dobrych czynach, których natury i formy nie określałyśmy sobie wyraźnie, ale, o których mówiąc, czułyśmy silniejsze uderzenia serca i pomimo woli ściskałyśmy sobie ręce. Były to zapewne echa, które, w tym ważnym momencie życia, przybywały ku nam od nauk, któremi napełniano nasze dzieciństwo, od zasłyszanych rozmów i kiedykolwiek przeczytanych książek. Zarazem przecież były to samoistne choć mętne popędy ku nieznanym jeszcze, lecz zdala dojrzanym wyżynom, bełkotliwie jeszcze przemawiające odgadywania poetycznych, czystych, nawet bohaterskich rysów świata i życia. I znowu, wśród tych rozmów, w głowach i na twarzach czułyśmy upał najświeższéj młodości a na strunach naszych, pieśni, niedobrze przez myśl określane i z trudnością wyrażane słowem, ale gorące nadzieje i porywy, grały pieśń o mnóstwie splątanych tonów, z których najgłośniejszym była wielka radość życia i wielka wiara we wszystkie jegopiękne obietnice i wzniosłe rozkazy. Naturalnie, że w takim nastroju ducha długo trwać nie mogłyśmy i że rozmowa nasza wkrótce z uśmiechami i prawie z dziecięcym szczebiotem ślizgać się zaczynała po gałganach naszych wypraw i różnych błyszczących szczegółkach przyszłego, nowego życia. Jednak wracałyśmy często, choć na krótko do tematu: jakiemi będziemy i co czynić powinniśmy? Raz, nie wiem zupełnie jakiém uczuciem przejęta, lub jakiém echem natchniona, z energicznemi giestami przyrzekałam jéj i sobie, że zaraz po wyjściu zamąż uwolnię z poddaństwa włościan moich wsi posagowych; ona zaś, burząc swą fryzurę z loczkami, nakształt wyprostowanych wężyków stojącemi nad czołem, upewniała, że dom jéj musi być rajem dla każdego, kto w nim żyć będzie, że nigdy nikomu nic przykrego nie uczyni i nie powié, lecz owszem starać się będzie każdemu przychodzić z pomocą i pociechą.
— Bo widzisz — mówiła z takim gestem, jak-by coś niewidzialnego porządkowała i pieściła — dom powinien być takiém ładném, cichém, wesołém gniazdkiem!...
Była ona moją druchną i po powrocie z kościoła w białéj sukni i wianku z róż na czarnych włosach, nie wyciągając już szyi i nie spuszczając oczu, zapamiętale tańczyła z wysokim pięknym człowiekiem, który ją miał za kilka tygodni poprowadzićprzed ślubny ołtarz. Wnet potém wyjechałam w dalekie strony i przez lat kilka ani razu jéj nie widziałam.
*
Po kilku latach, w roku 1864 wróciłam do rodzinnych stron swoich i zaraz, przybywszy do tego miasta, od kogoś ze znajomych dowiedziałam się o Melce rzeczy bardzo podówczas codziennych i pospolitych, lecz zawsze zasmucających. Wskazano mi jéj mieszkanie; pobiegłam tam natychmiast i wkrótce wstępowałam na wschody wielkiego, kilkopiętrowego gmachu. Był to gmach noszący historyczne, wspaniałe imię, niegdyś królewski, ale podówczas w tak wielkiém opuszczeniu zostający, że bardzo ostrożnie i powoli wstępować należało po jego na wpół spruchniałych, brudnych, pod stopami chwiejących się, trzeszczących i zapadających się schodach. Nad schodami wysokie sklepienia majaczyły w cieniach mnóstwem strzelistych i łagodnie zaokrąglających się łuków; gdzieniegdzie szczupłe światło mętnego okienka padało na szczątki spłowiałéj rozety lub arabeski; u załomu schodów zwieszały się w powietrzu nawpół od ściany oderwane torsy i figurki bez głów i nóg, albo z twarzami, które przez czas i zniszczenie starły się w płaską i chropowatą powierzchnią. Z obu stron czarne ciemności napełniały głębokie framugi, a z za ściangrubych i próchniejących drzwi dochodziły śmiechy i śpiewy żołnierzy, którym tu wyznaczono tymczasowe miejsce pobytu. Mnóstwo téż ich spotkać było można na schodach; wstępowali i zstępowali, prowadzili z sobą z piętra na piętro głośne rozmowy, nieśli w wiadrach zawieszonych na drągach wodę lub żywność, któréj wyziew, w połączeniu z dymem najpośledniejszych tytuniów, napełniał to miejsce ostrą i odurzającą wonią. Wyżéj żołnierzy już nie było, tylko przemykały czasem ciche i szybkie postacie kobiet otulonych w duże chustki, klapiących po schodach podartemi trzewikami, albo i całkiem bosemi stopy, niosących w ręku węzełki z bielizną, garnki napełnione niesioną gdzieś strawą, dzbanki i wiaderka do czerpania wody. Widać było, że te wyżyny napełniała jakaś bardzo biedna przeważnie kobieca ludność, korzystając z niezmiernéj taniości mieszkań w tym zrujnowanym, smrodami i krzykami napełnionym, lecz dogodnie, bo w środku miasta położonym gmachu. Zdziwienie moje, prawie przerażenie rosło z każdym krokiem. Tu więc znaleść miałam Melkę...
Nakoniec na piętrze najwyższém otworzyłam drzwi, ukazane mi przez wysoką i bosą kobietę, w grubéj koszuli i krótkiéj spódnicy, która od początku wstępowała za mną na schody, z wielkim koszem na plecach napełnionym bielizną, a teraz za mną także weszła do wskazanego mieszkania.
Znalazłam się w pokoju dużym, kościelnéj prawie wysokości i u szczytu zamkniętym wspaniale i głęboko sklepionym sufitem. Zrazu dostrzedz tam mogłam tylko ten sufit niezmiernie wysoki, łamiący się w harmonijne fugi i wgłębienia, prawie zupełnie czarny od starości, a także pod stopami podłogę z grubych przegniłych desek, brudną, zalaną strugami wody i mydlin, zarzuconą kupami mokrych płócien. Zresztą, powietrze było tu tak napełnione parą, ulatującą z kilku wielkich i wrzątkiem napełnionych balii, a także dymem wyrzucanym przez ogień, płonący w ogromnym kominie, że okna przeciwległe drzwiom, któremi weszłam, wyglądały jak dwie białawe plamki, a poruszające się około komina i balii kobiety, miały pozór niewyraźnych, bosonogich i rozczochranych widm. Kobiet tych było tam kilka. Szorowały one w baljach bieliznę, wyciskały z niéj wodę, skręcały ją w grube sznury i stosami układały na podłodze i stołkach, rzucały w płomienie żelazne dusze, wodziły po deskach rozpalonemi żelazkami, z których wychodził ostry swąd węglowego kwasu i łączył się w powietrzu z parą wrzątków, smrodem mydła, krztuszącym dymem i nieznośnym, w pot i omdlenie rzucającym skwarem. Była to więc pralnia, pełna spotniałych i rozognionych twarzy, piersi głośno dyszących, rąk czerwonych i ociekających szaremi płyny, a przytém rozmów swarliwych, czasem wybuchających kłótnią, czasem rozlegających się grubym śmiechem, lub stapiających się w długi monolog pojedyńczego głosu i ustępujących przed milczeniem, napełnioném pluskaniem wody, trzaskiem ognia, brzękiem żelazek, klekotem dłoni trzepiących płótno, stękaniami, wydobywanemi z bark od wielu godzin zginanych, lub z piersi łaknących powiewu świeżego powietrza.
Tu więc znaleźć miałam Melkę...
Gdy się trochę lepiéj w tém miejscu rozejrzałam, spostrzegłam rodzaj przepierzenia, utworzonego z cieniutkich desek, wysokością swą niesięgających jednéj trzeciéj wysokości pokoju. Był to raczéj rodzaj parawanu, brzydkiéj zielonawéj barwy, który odosabniał malutką część tego pokoju bardzo zresztą niedostatecznie, bo nizkie i cieniutkie jego deski przedzielały szerokie szczeliny, a zamiast drzwi, miał on u swego końca wązki wprawdzie, lecz wszelkiego zamknięcia pozbawiony otwór. Przez ten otwór weszłam do miejsca bez nazwy, ale które najwłaściwiéj można-by nazwać długą i wązką szczeliną, zaopatrzoną w jedno okno i tém osobliwszy kształt posiadającą, że jedna jéj ściana była niezmiernie wysoka i prawie czarna, druga niziutka i zielonawa, a u szczytu wznosiły się wspaniałe, głębokie sklepienia, z majaczącemi liniami ciemnych łuków i wgłębień i z błyszczącym w jedném miejscu, pozostałym z prastarych i znikłych ozdóbułamkiem złoconego szlaku. Wszystko to ogarnęłam jednym zaledwie rzutem oka, bo z nad stołu, piętrzącego się różnokolorowemi włóczkami i mnóztwem innych przyborów do ręcznych robót, szybko i z krzykiem powstała szczupła postać kobieca i rzuciła mi się na szyję.
Szczupłą była zawsze, choć przez minione lat kilka zmężniała trochę i wykształtniała bardzo. Wzamian, od ciemnéj i ubogiéj sukni twarz jéj odbijała prawie przezroczystą bladością wielkich cierpień, a z pod czarnego warkocza nie wymykały się na czoło dawne figlarne i co chwila buntowniczo powstające loczki. W cieniu dwóch gładkich i czarnych pasm włosów, czoło to było zamyślone i dziwnie na jéj wiek zestarzałe, bo legły już na niém cieniutkie i długie linie, zaczątki zmarszczek. Po piérwszéj uciesze powitania i kilkunastu gorączkowo zamienionych pytaniach i odpowiedziach, z dawną żywością ruchów, tylko bez dawnych głośnych śmiechów, zaprowadziła mię w głąb’ téj szczeliny i pokazała trzyletniego syna swego, głęboko w te ciężkie popołudnie letnie uśpionego na matczyném łóżku. Dziecko było ładne, złotowłose, rączki szeroko w śnie rozrzuciło, świeże wargi wydęło i, choć z kolei złożyłyśmy na nich pocałunek, nie obudziło się wcale.
— Jak dwie krople do ojca podobny... Pamiętasz go? Był bardzo przystojny, nieprawdaż? Terazschudł i postarzał... Jaka to szkoda, że zobaczyć się z sobą nie możecie!
Jak niegdyś w cichym i łagodnie oświetlonym saloniku, tak i tutaj w téj dziwnéj szczelinie usiadłyśmy pod ścianą przepierzenia na jakiéjś niziutkiéj ławce. Przepierzenie ani trochę tłumić nie mogło rozlegających się za niém hałaśliwych rozmów praczek i różnorodnych odgłosów ich pracy; górą płynęły i czasem aż w twarze nam buchały pary, dymy i przerzynające je złote błyski ognia. Myśmy cicho mówiły sobie, że szybko zmieniły się czasy, że straszna burza zmąciła nasz świat i w niepojęty odmęt wpadły dnie naszéj młodości. Ona mi opowiedziała, jak ładném i szczęśliwém było jéj gniazdo, jak nagle zniszczoném zostało i jak ona z tém dzieckiem swojém wypadła zeń tu, na bruk miejski, pomiędzy tłum ludzi, którego dawniéj ani znała, ani poznawać próbowała, a z którym teraz jednostajnie żyje i pracuje. Z praczkami temi mieszka, a raczéj kącik ten od nich wynajmuje, naprzód dla tego, że jest bardzo tanim, a potém i najwięcéj może, że jedna z tych kobiet była kiedyś sługą domu jéj ojca. Przytuliła się do niéj niejako, za opiekunkę swą ją wzięła... zawsze to jest ktoś swój, dawno znany... Z ojcem być nie może, bo tu ją przykuwają uczucia i obowiązki, a i on zresztą z kilkorgiem młodszego jéj rodzeństwa wpadł w wielkie kłopoty, dopomagać jéj możemało, pisuje tylko często. Majątku już nie ma wcale, zarabia na życie wyrabianiem różnych przedmiotów z włóczki i bawełny, haftowaniem, szyciem, jak się zdarzy. Szczęściem jeszcze dla niéj, że to wszystko umié, ale lubiła zawsze ręczne roboty. Umié téż trochę gotować i sama sporządza pożywienie dla siebie
Uwagi (0)