Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖
Gorzkie rozliczenie z powstaniem styczniowym.
Czas powstańczej zawieruchy widziany oczami dziecka. Świat Antosia kręci się wokół domu, matki, niani i nauki. Jego kilkanaście lat starszy brat studiuje w mieście medycynę. W okolicy panują nastroje patriotyczne, potajemnie śpiewane są zakazane pieśni. Nauczyciel, pan Dobrzański, wpaja Antosiowi, że trzeba kochać wszystkich, poza zdrajcami. Podsyca tym fascynację chłopca mieszkającym w pobliżu samotnym starcem, o którym wieść niesie, że jest szpiegiem. Wybucha powstanie, losy rodziny chłopca splatają się z losami mężczyzny uznanego za zdrajcę.
Prus, który sam w młodości brał udział w powstaniu styczniowym, porusza trudne, wciąż aktualne tematy. Pyta o naturę bohaterstwa i zdrady, odwagi i patriotyzmu. Czy wyrażanie wątpliwości i sprzeciwu wobec zrywów narodowych to zdrada, czy obowiązek obywatelski? Czy ogół zawsze ma rację? Czym się kierować przy ocenie innych?Odpowiedzi mogą okazać się nieoczywiste i bolesne.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Chciałem i ja iść, ale mama kazała mi zostać w domu, a sama wyszła ku rynkowi.
W domu nie było nikogo. Parobek z najmłodszą dziewką wleźli na stodołę, aby patrzeć, a kucharka z niańką ukryły się w lodowni.
— Bywaj!... Pali się!... — krzyczano na ulicy.
Nie pamiętam, jak i kiedy znalazłem się znowu na górce. Od strony lasu szeroką falą płynęło ku nam gęste trzaskanie, co chwilę przerywane wielkimi łoskotami. Zdawało się, że przy najpogodniejszym dniu biją pioruny. Padł jeden, potem dwa, znowu jeden — trzy — pauza — i znowu dwa...
Spoza lasu wznosił się słup dymu. Stanął wysoko nad drzewami i począł rozciągać się na prawo i na lewo, podobny do grzyba na czarnej nodze, w rudym kapeluszu. Z ugoru pędem uciekało bydło; na niektórych podwórzach psy zaczęły wyć i szczekać. Od kościoła rozległ się głos dzwonu, przyspieszony, urywany, jak na pożar, kiedy serce uderza tylko w jedną krawędź. Dzwonił kilka chwil bez przerwy, nagle ustał i jeszcze odezwał się parę razy, jak gdyby ktoś przeszkadzał dzwonnikowi i gwałtem odrywał go od sznura.
Spojrzałem ku miastu. Na wielu dachach siedzieli ludzie, z domów wynoszono pościel i skrzynie. Na rynku Żydzi skupili się około magistratu, garstka kobiet klęczała przed figurą świętego Jana, a na środku widać było dziwną scenę.
Tłum mieszczan, między nimi pan Stachurski, szewc i pan Władziński, wędliniarz, spierali się o coś z panem burmistrzem, panem Dobrzańskim i moją mamą. Widocznie chcieli iść ku gościńcowi, ale tam proboszcz zastąpił im drogę. Kilku siadło na wóz, który ruszył; ale pan Dobrzański uwiesił się przy lejcach i tak skręcił konie, że wóz wywrócił się.
Wtedy piesza gromada posunęła się naprzód. Gwałtem odepchnęli proboszcza, obalili burmistrza i wołając, poczęli biec gościńcem. Ich krzyk mieszał się z łoskotem i trzaskiem od strony lasu, tworząc jedną burzę, od której zaczęły pękać szyby w oknach.
Nagle przeciągły łoskot ustał. Po chwili jeszcze kilka razy odezwał się huk bliżej i dalej, a potem — cisza, jak gdyby świat oniemiał...
Gromada biegnących mieszczan stanęła, przysłuchując się. Wtem z jednego dachu ktoś krzyknął, nie wiem nawet co, i — cały tłum, przed chwilą tak niepohamowany, począł teraz uciekać. W kilka minut nie było nikogo ani na rynku, ani na ulicy, ani na dachach.
Nad wieczorem część nieba zaciągnęła się chmurami i spadł rzęsisty deszcz. Ponieważ w kilku oknach brakowało szyb, więc mama kazała zamknąć okiennice. Czeladź, zebrawszy się w kuchni, opowiadała o minionych wypadkach, a my z mamą siedzieliśmy na kanapce, w ciemnym pokoju, do którego przez otwory okiennic wpadało purpurowe światło zachodzącego słońca.
Oboje milczeliśmy. Mama była znużoną47 i przymknąwszy oczy, oparła głowę na krawędzi kanapy; ja wpadłem w jakieś odrętwienie. Przysłuchując się obecnej ciszy, na próżno usiłowałem ożywić sobie w pamięci to, com widział i słyszał tak niedawno.
Chwilami myślałem, że wszystko było przywidzeniem. I znowu zdawało mi się, że czerwone smugi na ścianach to odblask krwi, przelanej niedaleko od nas.
Na ulicy rozległ się tętent i szczęk, jakby kilku konnych przeleciało galopem w stronę miasta. Podniosłem głowę i... znowu usłyszałem ten sam co w nocy szelest ludzkich nóg, ciężko toczące się wozy i uderzenia niezliczonych kopyt końskich. Nad tym wszystkim górował szmer głosów, jakby rozmawiały tysiące; czasami zerwał się śmiech albo gniewny okrzyk.
Hucząca fala stopniowo zbliżała się do miasta. Już dosięga opłotków, już mija stodoły, już jest przy naszym domu. Wtem rozległ się donośny głos komendy, wielokrotnie powtórzony przez jakieś echa i — szmer ucichł... I oto dom znowu zatrząsł się od posad do strychu. Zagwizdały piszczałki, zawarczały bębny i z tysiąca piersi wybuchła pieśń. Można było pomyśleć, że nieznane siły przyrody, stargawszy wędzidła, rwą się i pędzą w szalonych skokach — to znowu, że biadają wszystkie jesienne wichry albo że z nieba runęła na ziemię burza i toczy się zapieniona i potężna.
Czasami chór milknął, a wtedy słychać było ostry głos zawodzący dyszkantem i niecierpliwe tętnienie bębna. Wnet zrywał się nowy uragan, walił we drzwi i okna domów, natrząsał się z bólów ludzkich, kopał ziemię i rozbijał o niebo. Zdawało mi się w krwawym zmroku, jaki napełniał pokój, że zawieszone na ścianach drżą święte obrazy i patrzą na mnie zdziwionymi oczyma.
Nie mogłem wytrzymać tych spojrzeń, ani tamtych głosów. Przypadłem do kolan matki, owinąłem głowę jej fartuchem, zatkałem uszy i, sam nie wiem dlaczego, zapłakałem z głębi serca, łzami gorzkimi jak piołun.
Późno wieczorem przyszedł do nas pan Dobrzański. Wyglądał bardzo źle, może przy skąpym blasku łojowej świecy. W ciągu kilku godzin schudła mu twarz, włosy najeżyły się. Z początku milczał, zwiesiwszy głowę na piersi; spostrzegł jednak, że mama jest niezwykle smutną48, i zaczął opowiadać nowiny głosem apatycznym i ochrypłym.
Dowiedzieliśmy się, że wojsko od godziny wyszło z miasta, że pani majorowa jest chora, a pan pocztmajster, który przez swoją lunetę nic nie widział z dzwonnicy, pokłócił się z żoną o to, że nie pozwoliła mu wyjechać i na miejscu przypatrywać się bitwie.
Osobliwe też były dzieje pana kasjera. Pod koniec bitwy stracił on wszelką przytomność i chciał przebrać się albo za Żyda, albo za kobietę. Gdy zaś pan Stachurski z panem Władzińskim zaczęli dzwonić na trwogę, co przerwał im ksiądz proboszcz z organistą, pan kasjer schował się w magistracie do piwnicy. Dopiero gdy wszystko ucichło, wyszedł z ukrycia, twierdząc z najlepszą miną, że on tylko na żarty udawał przestraszonego.
Lecz i tym razem niedługo trwał jego dobry humor. Któryś z mieszczan dał znać, że idzie wojsko, a pan kasjer tak się zmieszał, że uciekł z miasta i nie ma go do tej pory.
— Gdzie on może być? — spytała mama.
— Widzieli go, że biegł w tę stronę, za ogród pani. Zapewne siedzi w parowie i prześpi w nim całą noc.
— To chory człowiek — rzekła mama, wzruszając ramionami.
Nauczyciel kiwnął ręką.
— To jest osioł i strachopłoch, który chce udawać bohatera. Z obawy przed jedną stroną wyżebrał sobie jakąś nominacją, a ta znowu spać mu nie daje. Wyobraża sobie, że jest znakomitością i że tylko jego ścigają; więc chowa się po piwnicach i jarach. Słaba głowa, słabe serce i pycha, to najniebezpieczniejszy rodzaj ludzi — dodał nauczyciel, jakby do siebie.
Ostatnie wyrazy ukłuły mnie. Zdawało mi się, że słyszę w nich groźbę nowych nieszczęść, gorszych aniżeli wszystko, com widział dotychczas.
Było już późno i pan Dobrzański parę razy chciał pożegnać się z nami. Ale mama zatrzymywała go.
— Zostań pan jeszcze chwilę — mówiła. — W dzień ukrzepiłam się jako tako, ale teraz jestem tak rozstrojona, że wszystko mnie przeraża. Posiedź pan...
I nauczyciel siedział.
Zegar wykukał jedenastą i świeca już się dopalała, kiedy usłyszeliśmy na ganku czyjeś kroki.
— Pewnie kasjer wraca ze spaceru — mruknął pan Dobrzański.
Otworzyły się drzwi i ukazał się — człowiek z pustej chaty. Kiedy przestąpił próg i podniósł białą głowę, zdawało się, że stoi olbrzym.
— Niech będzie pochwalony — rzekł.
Nikt mu nie odpowiedział. Jego przyjście do nas po takim dniu i o takiej porze było czymś nadzwyczajnym.
On długą chwilę patrzył w twarz panu Dobrzańskiemu, który spuścił oczy. Następnie zwrócił się do mamy:
— Przyprowadziłem pani gościa — rzekł łagodnym głosem.
Myślałem, że chyba mój ojciec wstał z grobu i przyszedł z tym człowiekiem-upiorem. Mama chciała coś odpowiedzieć, ale tylko otworzyła usta i patrzyła zdumiona.
W ciemnej sieni ktoś stał.
— Gość jest trochę... niezdrów, ale to nic wielkiego — mówił siwy człowiek. — Jest raniony, ale...
— Władek!... — krzyknęła mama, z rozkrzyżowanymi rękoma rzucając się do sieni.
— Ja, mamo!... — odpowiedział mój brat.
Gdy wszedł do pokoju, zobaczyłem, że ma głowę i lewą rękę owiniętą w szmaty.
Mama chciała go porwać w objęcia, ale nagle padła na kolana i objęła go za nogi.
— Moje dziecko... moja dziecina... — szeptała. — Ty żyjesz?... tyś ranny... O, com ja tu wycierpiała, tęskniąc za tobą... Ty żyjesz?... Teraz już nie puszczę cię z domu, niech się dzieje co chce... Nie cierpię wojny, nienawidzę!... dzisiejszy dzień zabrał mi całe życie.
— Co mama robi?... — mówił brat, na próżno usiłując jedną ręką podnieść ją z ziemi.
Siwy człowiek dotknął ramienia mamy.
— Niech mu pani pozwoli odpocząć — rzekł. — On jest zmęczony.
Mama wyprostowała się jak sprężyna.
— Prawda, on zmęczony...
Ale znowu pochwyciła zdrową rękę brata i zaczęła ją całować.
— Mamo!... mamo!... — mówił brat, cofając się. Ale było widać, że nie ma sił.
Wtedy stary człowiek delikatnie odsunął mamę, wziął brata wpół i zaprowadził go na kanapę.
— Niech mu pani da kielich wódki — rzekł do mamy — bo on tego potrzebuje, a w mojej chacie nie było...
Pan Dobrzański pobiegł do szafy, nalał wódkę i podał bratu.
Władek wypił duszkiem.
— Już mi dobrze!... — powiedział. — Już o mnie nie myślcie... Jestem lekarzem i znam się na takich skaleczeniach. Za miesiąc będę zdrów...
— Ale już nie pójdziesz nigdzie!... — zawołała mama.
— Naturalnie — odparł ze słabym uśmiechem, spoglądając na swoją rękę.
Mamo — dodał po chwili, wskazując na siwego człowieka — podziękuj mu. Kiedym niedaleko jarów upadł ścigany, on mnie podniósł, zaprowadził do swojej chaty i, nie rozumiem nawet jakim sposobem, ocalił. Narażał się na oczywistą śmierć, bo żołnierze stali pode drzwiami i wołali: „On tu musi być!”. Chyba cud zrobił, że odeszli...
Wszyscy zwróciliśmy oczy na siwego człowieka, a on odparł:
— Cud nie był trudny. Powiedziałem oficerowi: „Do mnie nikt nie przyjdzie ukryć się, bo mnie nazywają szpiegiem...”. Oficer mruknął: „Łajdak!” — i natychmiast cofnął żołnierzy. Bał się widać, aby który z nich nie dotknął mego progu...
Taki cud zrobiłem — dodał, potrząsając głową.
— Bóg policzy ci to za dawne winy — głucho odezwał się nauczyciel.
Starzec nagle wyprostował się.
— Winy?... — spytał, bystro patrząc na pana Dobrzańskiego. — Od piętnastu lat dźwigam ciężar jakiejś winy, ale może dopiero ty, dawny kamracie, powiesz mi: com ja komu zawinił?
Służyliśmy razem, pamiętasz? Odznaczyliśmy się jednakowo... A kiedy wyszliśmy z kraju, cierpiałem nędzę gorszą niż dziesięciu takich jak ty. Powiedzże teraz: na jakiej zasadzie ty robisz się moim spowiednikiem i obiecujesz mi odpuszczenie win?... Jakich?... Nazwij człowieka spomiędzy żywych czy umarłych, który by jedną łzę uronił z mego powodu?... Nie zważaj na tych świadków — dodał, wskazując na matkę i brata. — Owszem, niech dowiedzą się, co myśleć o mnie...
Nauczyciel wystąpił krok naprzód.
— Prawda — odparł — służyliśmy razem. Byłeś waleczny i zdolny. Ale na emigracji szatan cię opętał...
— No, i cóż zrobił ze mną ten szatan?
— Siałeś niezgodę... osłabiałeś ducha...
— A tak — westchnął starzec. — Ja osłabiałem, ale za to wy umacnialiście go. Zaręczaliście, że pomogą Francuzi; ja twierdziłem, że nie pomogą. Czy pomogli?... Wierzyliście w ruch piętnastu milionów chłopów, a ja nie wierzyłem. Gdzież dzisiaj są te miliony?... Dowodziliście, że rękami weźmiecie karabiny, a karabinami armaty, a ja was przekonywałem, że sto karabinów znaczy więcej aniżeli tysiąc gołych rąk. Zakrzyczeliście mnie. A teraz... masz odpowiedź!...
I wskazał krwawe piętna chustki, którą brat miał związane czoło.
Nauczyciel spuścił głowę. Matka przytulona do brata drżała, a mnie zdawało się, że między dwoma starcami odbywa się jakiś wielki sąd.
— I to nazywa się zdradą? — mówił gość z uniesieniem. — Wypowiadać swoje przekonania jest obowiązkiem obywatelskim i dopiero wy zrobiliście z tego występek. Powiesz, że niezgadzanie się z wolą ogółu psuje karność publiczną; ale czy to wy byliście ogółem? Byliście partią i ja partią, a przecież ja was nie nazywałem zdrajcami.
— Różnica zdań to bagatela — mruknął nauczyciel. — Chociaż zniechęciła ona do ciebie ludzkie serca.
— Bagatela? — powtórzył gość. — A jednak na tej zasadzie odsunęliście się ode mnie na emigracji, a gdym wrócił do kraju, nazwaliście szpiegiem...
— Nie na tej...
Stary człowiek cofnął się i zaciskając pięści, wykrzyknął:
— Nie na tej? Więc na jakiej? Jak ty śmiesz teraz jeszcze kopać mnie, nędzarza, którego już zabiliście moralnie?... Wszakże ja ciebie rannego z placu uniosłem... W Paryżu dzieliłem się z tobą chlebem. I tak mi płacisz?...
— Prawda — rzekł nauczyciel — wspierałeś nas, nawet hojnie... Ale... skąd miałeś pieniądze?... — dodał prawie szeptem.
Gość nagle ochłonął z uniesienia. Uderzył się w czoło, jakby coś przypominając sobie.
— Żołdu nie brałeś — mówił nauczyciel.
— Mieszkałem z daleka od wszystkich i nikogo nie przyjmowałem. Czy tak?... — pochwycił stary człowiek z szyderczym uśmiechem.
— Tak, wystrzegałeś się nas. Ale pomimo to... wiedziano, że masz parę mieszkań, w domu nie nocujesz, że nawet przebierasz się za wyrobnika.
Starzec śmiał się gorzko.
— Więc śledziliście mnie?... Nie wiedziałem!... I żaden mnie nie ostrzegł, żaden nie spytał, co robię?... nawet ci, którzy korzystali z podejrzanych pieniędzy...
— Wiesz, że przestaliśmy z nich korzystać.
— Wiem. I zaraz awansowaliście mnie na zdrajcę!
Zbliżył się do nauczyciela i poklepał go po ramieniu.
— Ale czy wiesz, skąd ja, nie biorąc waszego żołdu, miałem jednak pieniądze?... Pracowałem, panie Dobrzański, pracowałem ciężko, po nocach... Umiejąc tylko musztrę, aby nie umrzeć z głodu, zostałem... gałganiarzem.
Nauczyciel patrzył na niego z oznakami przerażenia.
— No, i musiałem kryć się przed wami — mówił starzec. — Bo cóż byście powiedzieli, dowiedziawszy się, że wasz kolega i kapitan nocami przetrząsa śmietniki... Nie wierzysz?... Wstąp kiedy do mojej chałupy, to pokażę ci
Uwagi (0)