Ogród Saski - Bolesław Prus (czytaj online książki za darmo .TXT) 📖
Prawdziwa podróż w czasie i przestrzeni do Warszawy końca XIX-wieku.
Niespieszny spacer ulicami, wreszcie Ogród saski, nieco piękniejszy w oczach mieszkańców miasta niż przyjezdnych. Jedno jest pewne — z Prusem jako przewodnikiem nie może być nudno.
Zatrzymana za pomocą pióra chwila sprzed ponad stu lat nadal skrzy się kolorami i humorem, szczegóły topograficzne ożywają bez pomocy starych map. Warszawa widziana oczami swojego największego kronikarza.
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ogród Saski - Bolesław Prus (czytaj online książki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3741-6
Ogród Saski Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaMylisz się, kochany przyjacielu, jeżeli sądzisz, że zawsze samotny stąpałem po żwirze, który w tej chwili tysiące nóg depcą. Patrz, teraz na przykład, w jak pięknym znajduję się kółku rodzinnym! ...
Ta szanowna, aczkolwiek przysadzista matrona, w jedwabnej sukni, z tak tkliwym zaufaniem opierająca się na moim ramieniu, to pani X., właścicielka nieco zadłużonych dóbr ziemskich.
Ten wysmukły, co chwila rumieniący się anioł w aksamitnej garybaldce1, to panna Zofia, córka poprzedzającej; ma 18 lat, 6, 000 rubli posagu i wyobraża sobie, że w Saskim Ogrodzie wszyscy tylko na nią patrzeć i z niej wyśmiewać się będą.
Ten rozkoszny 6-cioletni chłopaczek w niebieskiej sukience, przewiązanej pod ramionami lakierowanym paskiem, miłe bobo w kaszkieciku z aksamitnym guzem i jedwabnym fontaziem2, to mały Franio, syn starszej, a brat młodszej mojej towarzyszki.
Ten na koniec 20-letni płowowłosy wyrostek, wiecznie przestraszony i wiecznie wszystkim ustępujący z drogi, to kuzyn opisanej familii. Był jakiś czas w szkołach, obecnie bawi3 przy cioci jako praktykant gospodarski i pełni obowiązki tymczasowego wielbiciela panny Zofii. Nosi aksamitną żokiejkę, jasnooliwkowe ineksprymable4, popielaty żakiet i ciemnozielone rękawiczki, które zdają się stanowić dla niego przedmiot najwyższej chluby nie wyłączającej jednak zakłopotania.
Cała nasza grupa, razem z Bibi (kieszonkową suczką, której głowa przypomina duży kłębek bawełny), otóż cała grupa ceremonialnym krokiem posuwa się ku Saskiemu Ogrodowi. Podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ale ani na chwilę nie tracimy dobrego humoru; w drodze parę razy kiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubianie ci, zobaczywszy tak liczną rodzinę, umykali co im sił starczyło. Brniemy więc dalej, bawiąc się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędza sen z figlarnych oczek panny Zofii.
— Ach, Boże! Boże! ... wzdycha mama. — Wleczemy się, jak dziady na odpust... Ty pewnie żenujesz się iść z nami, panie Bolesławie, bo to my parafianki...
— O pani! Wszakże i ja jestem parafianinem...
— To prawda, żeś ty Wołyniak, poczciwy... Wy wszędzie tacy: serce złote, jak nie wymawiając u ciebie, a w głowie fiu i fiu! ... jak u naszego kochanego Władzia na ten przykład...
Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoich zielonych rękawiczek, a po raz setny zarumieniona panna Zofia wtrąciła:
— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad Saski, czy tam warszawski? ...
— Musi być okrągły! ... — domyślił się 20-letni Władzio, przechodząc z prawej strony na lewą.
— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jest czworoboczny, a jeżeli pana interesują szczegóły topograficzne, to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od zachodu targ za Żelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północy całą gromadę domów...
Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważ przeszedł z lewej strony na prawą.
— A wrotaż są jakie? ... — spytała znowu panna Zofia tym rozkosznym głosikiem, któremu wybacza się nawet nonsensy.
— O, są pani!... całe z żelaznych krat...
— Ooo... 00! — zdziwiło się towarzystwo.
— Bram tych jest aż sześć...
— A... ooo! ... — był nowy wybuch zdziwienia.
— Jedna — ciągnąłem — wychodzi na Saski Plac, druga na kościół Ewangelicki, trzecia na Marszałkowską, czwarta na targ, piąta na ulicę Żabią, a szósta na Niecałą...
— Mamo... Mamo! ... — zawołał nagle spotniały Franio — a przez płot czy będziemy przełazić?
— Franiu, bądź grzeczny! — zgromiła go siostra. — Niechże nam pan powie, cóż tam więcej jest? ...
— Uważa łaskawa pani, są naprzód cztery kąty...
— I chi! chi!... jaki ty zbytny5, panie Bolesławie — ucieszyła się mama.
— Cztery kąty bardzo interesujące, ponieważ w północno-wschodnim znajduje się strzelnica...
— Jezus! Maria! — zaoponowały damy.
— O, to sobie strzelę z parę razy! ... — wykrzyknął Władzio i poszedł na lewo.
— Strzelnica jednak nie funkcjonuje już od kilku tygodni...
— Coś się zepsuło... — zauważył Władzio już z prawej strony.
— W kącie południowo-wschodnim jest cukiernia...
— Aj... na lody, mamo, na lody!... — przerwała mi panna.
— Zajdziem! ... Zajdziem!...
— W kącie południowo-zachodnim jest zakład kumysowy6, wody mineralne i mleczarnia...
— Chryste Panie!... — zdziwiła się mama. — W takim sadzie mleczarnia? ... A zsiadłegoż mleka dostanie? ...
— O, dostanie!...
— Zajdziemże i tam...
— W kącie północno-zachodnim jest plac dla dzieci...
— Bożeż ty mój! ... — wykrzyknęła matrona. — A cóż ony tam robią?
— Bawią się z niańkami...
— Robaczki wy moje serdeczne! ... Ach, bodaj ciebie, panie Bolesławie, że ty wiesz tak wszystko...
W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę, na której mało nas nie rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównego wejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofii robi się purpurowa, i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakie wątpliwości co do popielatego żakietu, ciemnozielonych rękawiczek i jasnooliwkowych uzupełnień.
— Nie można, nie można!... — odezwał się w tej chwili dozorca do jakiegoś bardzo podszarzanego jegomości.
— Za co on jego nie wpuszcza? ... — szepnęła mi do ucha strwożona mama.
— Bo jest źle ubrany — uspokoiłem ją.
— A nas-że? ...
Nie dokończyła frazesu, ponieważ z kolei zwrócono się i do nas.
— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek...
— Bibi na sznurek? ... Bibi? ... — wykrzyknęła panna Zofia,
— No, jeżeli on się tak nazywa, to Bibi...
— Cóż to będzie, panie Bolesławie, kiedy my nie mamy sznurka? To chyba ty, Władziu, musisz biedną Bibi odnieść do domu.
— A może by ją można na szpagat? ... — spytał surowego dozorcy oszołomiony Władzio, po raz pierwszy zapominając o kolorze swoich rękawiczek.
— Można... można!...
W odpowiedzi na to przyzwolenie, płowowłosy nasz przyjaciel wykonał kilka ruchów w okolicach swej żakietki, a za chwilę ładna Bibi, kaszląc i opierając się, asystowała nam przywiązana do krótkiego szpagatu. Czas był wielki, bo już i ludzie poczęli się na nas oglądać.
— Woda!... woda!... Leje!... leje!... — wrzeszczał uradowany Franio, patrząc na rzewnie płaczącą fontannę.
— Franiu, bądź grzeczny! — upominała go siostra. — To pewno wodotrysk, panie Bolesławie? ... Ach, jaki piękny!...
Milczałem, nie tyle myśląc o wodotrysku, ile o szeroko otwartej gębie 20-letnieg0 Władzia w aksamitnej żokiejce7. Ludzie znowu gapią się na nas, panna Zofia znowu się rumieni... ja sam czuję pewne zakłopotanie... Szczęściem Bibi wydziera się z rąk swojego pogrążonego w kontemplacji przeciwnika...
— Łapaj, Władziu! ... — woła mama.
— Trzymaj, Władziu!... — powtarza panna.
Rozpoczyna się gonitwa, podczas której Bibi spod nóg jakiegoś dziecka wpada na ogon8 jakiejś damy, zaplątuje się sznurkiem o pałasz wojskowego, a w końcu dostawszy kijem od podeszłego jegomości, podkula ogon i z rezygnacją poddaje się ubezwłasnowolnieniu. Uważam, że spacerujące grupy poczynają serio zajmować się wypadkiem Bibi, garybaldką panny Zofii i żokiejką pana Władysława — co wszystko, razem wzięte, nie dodaje mi bynajmniej otuchy.
— Mamo, chodźmy dalej!... — prosi wysmukła Zosia.
— Idźmy — odpowiada mama — ale nie środkiem. Tu same elegantki spacerują, i spaliłabym się ze wstydu, gdyby na nas tak dłużej patrzali.
Odchodzimy w aleję na prawo i znajdujemy wolną ławkę. Około strzelnicy jakaś dziewczynka bawi się toczeniem obręczy, druga skakaniem przez sznurek, trzecia podbijaniem ogromnej piłki, a kilku chłopców bieganiem i wrzaskiem.
Jeden z nich, w ubiorze marynarskim, zbliża się do nas i pyta z ukłonem:
— Proszę pana, która też godzina?
— Trzy kwadranse na trzecią.
— Ach, jaki grzeczny chłopaczek! — szepce mama.
Marynarz zauważył Frania; chwileczkę popatrzali sobie obaj w oczy, wreszcie przybyły, zwracając się z powtórnym ukłonem do mamy, rzekł:
— Niech pani będzie łaskawa temu małemu pozwolić bawić się z nami.
— Owszem!... owszem!... Idź, Franiu, bawić się z tymi grzecznymi chłopczykami — odparła mama. — Ach, jakież cudowne dzieci są w tej Warszawie!
W oka mgnieniu zmieszanego Frania otoczyła gromadka dzieci, i rozpoczęło się śledztwo:
— Kawaler umiesz się bawić?
— W co kawaler umiesz się bawić?
— To jakiś mazgaj! ...
— A skąd kawaler? ...
My z mamą i z Zosią i z Władziem, jesteśmy aż z K..............
— Panowie!... Bawmy się w jenerała — zaproponował marynarz. — Wy będziecie żołnierzami, ja jenerałem, a ten mały koniem...
— Dobrze... dobrze...hura!...
Za chwilę mały Franio, trzymając sznurek w zębach, podcięty parę razy batem, cwałował pomiędzy drzewami. Jenerałowie i żołnierze zmieniali się co kilkanaście sekund, ale przybysz z K... ciągle był koniem i w charakterze tym dopóty galopował, aż zmęczony i wyćwiczony pejczem, upadł na ziemię, zanosząc się od płaczu. Towarzysze jego rozpierzchli się, jak wróble.
— Ach, nicponie te warszawskie dzieci!... Ach, urwisy!... — woła przestraszona mama, uspakajając, trzepiąc i obcierając Frania. Wreszcie kiedy przeszło i to zmartwienie, ruszyliśmy wpoprzek alei głównej ku mleczarni.
— Chryste Panie... jakie ogony te damy noszą! ... jaki tu kurz! ... Taż odsapnąć nie można... zupełnie jakby kto stado owiec przepędził!... — lamentowała jejmość.
— Panie Bolesławie — pyta urocza Zosia — co znaczą te beczki?
— To do polewania ulic...
— Ach, prawda! taż tu wyraźnie błoto w alejach... kurz i błoto! Oto mi sad! ... u nas na okólniku9 porządniej...
— A gdzież tu warzywa sadzą? — przerywa pani.
— Tu nie sadzą warzyw — odpowiadam.
— Nie sadzą?!... A drzeważ fruktowe10 są?...
— I tych nie ma....
— Nie ma!... Więc od czegóż wy ten sad trzymacie?
— Od... to jest... dla świeżego powietrza...
— Piękne mi świeże powietrze, jak pragnę szczęścia! ... Wy tu zmarniejecie z takim świeżym powietrzem... Ach, jakiż fetor11! ... cóż to znaczy? ...
— O, to nic, proszę pani!... Idziemy w tej chwili aleją, przytykającą do ulicy Królewskiej, na której rynsztoki12 trochę pachną...
— Aaa... ooo!...
Otóż i mleczarnia. Towarzystwo moje z uwagą patrzy na delektujących się krowimi produktami Warszawiaków. Wołam pannę.
— Co państwo każą? ...
— Hładyszkę zsiadłego mleka i sitnego chleba — odpowiada jejmość.
Panna wytrzeszcza oczy.
— Mamo — szepcze Zosia — jakoś to mleko nieładne... U nas czeladź13 takiego by nie jadła, dajmy spokój! ...
— Fiu!... gwiżdże Władzio. — Albo to mleko zsiadłe? To maślanka!... U nas w K. zsiadłe mleko krajać by można...
Panna ulatnia się, poznawszy o co chodzi.
(Uważam, że pierwotny zachwyt szanownej mamy naszej na widok ogrodu zmniejszył się o 30 procent).
— Panie Bolesławie — mówi do mnie — a dzieciż tu daleko? Chodźmy do tych niebożątek.
Około Żelaznej Bramy przecinamy po raz drugi aleję główną i wchodzimy na plac, zawalony gromadą żyjących ciał ludzkich. Dzieci i ich niańki, rozmieszczone jak śledzie w beczce, siedzą, leżą, śpią, płaczą, szyją, rozmawiają, słowem, robią wszystko, co komu na myśl przyjdzie.
— O rany Chrystusa!... — woła mama. — Jak to, więc na tym placu bez trawy, w tym kurzu, w tej ciasnocie, bawią się dzieci tutejsze? O Boże! Boże... toż u nas na wsi cielętom lepiej!...; Patrzajże, panie Bolesławie, jakie to małe dzieckowina! ... pewno mu się jeszcze ząbki nie wyrzynają, a ono już tu? ... Nianiu! ... nianiu! ... — zwraca się do jednej z piastunek — a czego to dziecko tak płacze?...
— A bo, proszę pani, już mleka nie ma w butelcze, więc nie ma czo szszać...
— To ono butelkę ssie! a gdzież matka?
— Pani
Uwagi (0)