Ogród Saski - Bolesław Prus (czytaj online książki za darmo .TXT) 📖
Prawdziwa podróż w czasie i przestrzeni do Warszawy końca XIX-wieku.
Niespieszny spacer ulicami, wreszcie Ogród saski, nieco piękniejszy w oczach mieszkańców miasta niż przyjezdnych. Jedno jest pewne — z Prusem jako przewodnikiem nie może być nudno.
Zatrzymana za pomocą pióra chwila sprzed ponad stu lat nadal skrzy się kolorami i humorem, szczegóły topograficzne ożywają bez pomocy starych map. Warszawa widziana oczami swojego największego kronikarza.
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ogród Saski - Bolesław Prus (czytaj online książki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Poważna moja przyjaciółka machnęła gniewnie ręką, i poszliśmy dalej.
— Czy to bożnica14, proszę pana? — pyta mnie uśmiechnięty Władzio, wskazując ogromny, elegancki budynek w guście szwajcarsko-chińskim.
— To letni teatr, panie...
— Aaa!... proszę pana, a tenże budynek murowany na górze, co to jakby maszynka do gotowania kawy?
— To rezerwoar wodny...
— Aaa!... A tenże parów, co to takiego?
— Sadzawka...
— Sadzawka bez wody... chi! ... chi!... A tenże chłopiec z gęsią?
— Fontanna...
— Aaa!... To proszę pana, woda idzie przez chłopca, czy przez gęś? ...
— Przez gęś...
— Aaa! A toż korytko nad sadzawką?
— Strumyk dla ptaków...
— Aaa!... to ptaki w Warszawie znaczy błoto jedzą?
— Tylko piją...
— Aaa!...
W tej chwili napatacza się znowu jakiś chłopczyk z gołymi nogami, po szkocku.
— Która godzina, proszę pana?
— Kwadrans na czwartą...
— Mamo! ... zajdźmyż na te lody... — prosi panna Zofia.
— A zajdźmy!... Wiedźże nas, panie Bolesławie — odpowiada bardzo zachmurzona mama.
Jeszcze raz przecinamy aleję główną; pani zatyka nos, panna rumieni się, kawaler otwiera gębę, Franio czepia się za rękę matki, a Bibi plącze się między nogami swego kornaka15, który woła:
— Panie! panie!
Kilku panów ogląda się, ja jestem różowy.
— Panie! — powtarza posiadacz aksamitnej żokiejki — to tu w Warszawie i drzewa blachą łatają? Na co to tak?
Ponieważ nie wiem: „na co to tak?” — więc milczę i uważam tylko, że białe zęby mego interlokutora16 na osobach zajmujących ławki, robią nie mniejszy efekt od jego ciemnozielonych rękawiczek i szpagatu, na którym ciągnie Bibi.
— Proszę pana... co to za figura? ... — pyta nieśmiało panna Zofia, wskazując posąg, zarówno cierpiący na brak podpisu, jak i na niedostatek garderoby.
— Zosiu! ... nie patrz tam — upomina ją mama — bo to nieprzyzwoicie! ...
Zosia płonie17, Bibi szczeka, a cała nasza karawana zbliża się do cukierni, do której wchodzimy nareszcie i zajmujemy stolik pod werandą.
— Co państwo każą? ... — pyta markier18, wyglądający z pozoru na człowieka, który lepiej się zna ze słodyczami, niż z mydłem.
— Ja proszę o lody — dysponuje mama.
— I ja o lody — powtarza córka.
— To i ja o lody — konkluduje Władzio.
— A ty, panie Bolesławie? ...
— Proszę o czarną kawę...
— A dla Frania ciasteczko — decyduje jejmość.
Markier znika i po pewnym czasie zjawia się z tacą pełną żądanych efektów.
— Ach! jakie małe porcje lodów! ... — dziwi się mama.
— Może państwo będą łaskawe zapłacić zara.
— Cóż to znaczy? ... alboż my uciekamy? ...
— Ja tego nie mówię, ale niektóre goście są takie, że wychodzą i nie płacą — wyjaśnia egzekutor.
Czuję, że jestem tak pąsowy, jak panna Zofia i jej mama, która, nie ociągając się dłużej, wydobywa woreczek i pyta:
— Co się należy?
— Trzy porcje lodów — rachuje markier — 45 kopiejek...
— Takie małe porcje po 15 kopiejek?
— Ja nic na to nie poradzę! ... Filiżanka kawy 7 i pół kopiejek.
— Na Nowym Świecie 5 kopiejek — przerywa dama.
— Ja nic na to nie poradzę! ... Ciasteczko 5 kopiejek.
— Gdzie indziej lepsze kosztuje 3...
— Razem 57 i pół kopiejek — sumuje markier.
Przez ten czas wycelowano na nas wszystkie szkiełka; w powietrzu poczynają krzyżować się uwagi.
— Wełna!... mówi jeden.
— Facet w żokiejce jest pyszny... wygląda na forysia19...
— Gąska20 niczego, choć anachronicznie ubrana.
Słuchając tych uwag, towarzystwo moje kręci się; ja jestem fioletowy, i nawet Franio ma minę przestraszonego. Tylko ostrzyżona Bibi zachowuje się obojętnie i robi przez ten czas znajomość z czekoladowym angielskim charcikiem. Wreszcie ruszamy.
— Gąska kapitalna! ... — żegnają nas eleganci.
— Wyjdźmy już, mamo, z ogrodu — mówi ze łzami w oczach panna Zofia.
— Aaa!... upadam do nóg za ten wasz Ogród Saski — irytuje się mama — już mnie tu drugi raz nie zobaczycie... Wolę ja swój sad w K....
— Moje nowe rękawiczki za 75 kopiejek pękły! ... — wzdycha Władzio, i zapewne skutkiem zmartwienia, przy samym wyjściu przydeptuje i obrywa łokciowy ogon jakiejś damie.
—... fu... otom się skąpał!... — myślę i postanawiam odtąd nigdy nie akompaniować na spacerach antypodom21, którym nie podoba się Ogród Saski.
*
Nam jednak, bądź rodowitym, bądź naturalizowanym Warszawiakom, wystarcza ta klatka bez dachu. Mamy w niej, co prawda, zakurzone i „połatane”, lecz zawsze dość zielone drzewa; mamy klomby, wprawdzie niekoniecznie czyste, ale wygodne i do naszych wyobrażeń o porządku nieźle zastosowane; nie brak też miejscami kwiatów różnobarwnych i trawników płowych22, a przypominających niegoloną dziadowską brodę.
A ile tam alei kasztanami wysadzanych, ile gracowanych ulic, jaki obszar! ... Wprawdzie na szerokość ogród nasz nie ma więcej, niż około 360 pensjonarskich kroków, lecz za to długi jest na 600 przeszło kroków tragicznych, takich, jakimi prowincjonalni artyści posługują się dla wywołania najwyższego efektu.
Oprócz budynków, nie mających wielkiego związku z galeriami sztuk pięknych, prócz cukierni i mleczarni, posiadamy w tym lubym zakątku namiot owocowy, pyszną altankę wód gazowych i resztki loteryjnych szałasów, wymowne świadectwo naszych filantropijnych uczuć. Szkoda jednak, żeśmy się już pozbyli strzelnicy i jeszcze nie doczekali choćby skromnej bawaryjki23; szkoda również, że nad planem głównego wodotrysku pracowała jakaś gospodarska fantazja. Jak na największą ozdobę takiego ogrodu, nie dość było ustawić na ziemi dużą balię, w niej ogromną miskę, w tej kolosalną podstawkę do nafcianej24 lampy, a na wierzchu imponujących rozmiarów spodek. Jeżeli Warszawę, w braku popiołów i lawy, piasek kiedy zasypie, wątpimy, aby odległa potomność zadawała sobie dużo trudu nad odgrzebywaniem tego dzieła najnowszej sztuki.
*
Około 10-ej z rana, gdy ucichnie już muzyka w zakładzie wód mineralnych i opadnie kurz, wzniecony bajecznie długimi miotłami stróżów, wówczas do ogrodu schodzą się emeryci, niańki i bony25 z dziećmi, tudzież kilkunastu próżniaków, lubiących czytywać książki na otwartym powietrzu. Tajemna nić sympatii pociąga dzieci ku emerytom, próżniaków ku romansowym bonom, a wtedy dziwne widowisko przedstawia się oczom obserwatora.
Poczciwe sześcionożne ławki z gwałtownie w tył wygiętymi poręczami przybierają wówczas wygląd huśtawek, w których na jednym końcu siedzi bona z haftem lub z książką, na drugim próżniak z książką lub papierosem. Na pozór między osobami tymi nie ma najmniejszego związku, oboje bowiem siedzą do siebie tyłem. Przechodzący jednak w znacznej odległości od tych par dziwnych, a obdarzeni ostrym słuchem, łatwo przekonać się mogą, że długość ławki nie przeszkadza rozmowie, i że figlarny Amor umie kaleczyć serca nawet plecami do siebie odwrócone.
Im wyżej na sklepieniu niebieskim podnosi się słońce, tym bardziej zbliżają się do siebie nasi samotnicy, a gdy w południe kompas zgromadza ludzi poważnych dla uregulowania zegarków, wówczas tkliwą parę oddziela już co najwyżej pół ławki. Wtedy zwykle do rozmarzonych dwójek zbiega się krzykliwa tłuszcza dzieci, wołając: „jeść!” — bony odchodzą, a szczęśliwi zdobywcy ich serc, schyleni na poręczach ławek, zapadają w drzemkę, która niekiedy usiłuje zastąpić im obiad.
*
Południe minęło już od kilku godzin; w ogrodzie kipi śmietanka towarzystwa. Uśmiechnięte, promieniejące, szeleszczące, spowite we wszystkie barwy nieba i ziemi, królowe stworzenia w obłokach tkanin spłynęły do alei głównej. Wobec szczebiotu ich ptaki milkną i przestaje dyszeć wiatr, zabłąkany między liśćmi.
Burzliwa fala chodzących, wciśnięta między żywe brzegi widzów, dzieli się na prądy, nieustannie zmieniające kierunek i miejsce. W tej chwili wszystkie płyną w jedną stronę, w następnej dwa w prawo, trzy w lewo, dalej jeden w prawo i jeden w lewo. Czasami na mgnienie oka fale nikną, aby natychmiast powrócić, zetrzeć się i znowu zmącić. Olśniony błyskawicami spojrzeń, odurzony tysiącem oddechów, ogłuszony kaskadą słów, wstrząsany huraganem dziwnych uczuć, cofasz się w tył i dostrzegasz... gromadę gadatliwych dwunogów, nie wiadomo dlaczego wałęsających się wśród gęstych tumanów kurzu...
O, życie! czymże ty jesteś bez złudzeń? ...
*
Już noc zapadła; w Teatrze Letnim grają operę, a tłum bezpłatnych wielbicieli piękna, zaklętego w dźwięki, snuje się około fatalnych sztachetek. Jakiś namiętny meloman, wbity między dwa drzewa, surowe wejrzenie ciska na mnie, który szelestem nóg poważyłem się przypomnieć mu cały niesmak miejsc gratisowych. Nie przeszkadzam! nie przeszkadzam!... lecz i nie zazdroszczę. Z tego punktu słuchany tenor przypomina nawoływania rozwożących węgle, sopran spazmy, a bas pastwisko.
Lecz otóż znowu aleja główna; przechodniów niewielu, a ławki prawie puste. Siadam na jednej, aby podsłuchać szeptów.
— Nie byłaś wczoraj...
— Nie mogłam...
— Unikasz mnie, gniewasz się! ...
— Nie...
— Pozwól mi rączkę... Wszak mnie — kochasz?... Nie kochasz!...
— No, powiedz czy kochasz? ...
— Nie... wiem...
— O kochasz!...
— Puść mi pan rękę...
— Nie puszczę...
— Puść!... Pomyśl tylko, co z tego będzie? ...
Głos z daleka: Mamo!... mamo... gdzie mama?...
Głos bliżej: Ja tu, Maniu... chodź, chodź!...
Idźmy stąd; zostańcie w pokoju, szczęśliwi! Dusze wasze zbyt zajęte są w tej chwili, abyście mogli pojąć złowrogą przepowiednię, która padła na was z ust dziecka.
Jak cicho! ... tylko młody ptak skrzeczy w gęstwinie... Dlaczegóż i ja nie miałbym dzielić spojrzeń moich między gwiazdy jasne i kochające oczy?
Widzę jakieś światła. Tu błyszczą lampy altanki z wodą sodową, tam zapałka... Co mnie wreszcie obchodzą zapałki, woda sodowa i wszystkie wynalazki, kiedy dokoła noc, a nad głową niebo i drzewa szumiące?
Niby znam te miejsca, a nie znam? Zdaje się, żem zabłądził, i robi mi to przyjemność!
Obecnie doczekałem się takiej chwili, w której zachwyca nas osławione kwilenie ptaków i rozrzewnia zdyskredytowany księżyc. Jaki nawał uczuć!... zdaje się, że wyśpiewałbym całą duszę moją, która przecież jest inna, aniżeli u innych ludzi, ale... jeść już chcę, a przy tym obawiam się, aby miejsca nie zabrakło w „Kurierze”.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
1. garybaldka — czerwona koszula, naśladująca ubiór żołnierzy Garibaldiego. [przypis edytorski]
2. fontaź — kokarda zastępująca krawat. [przypis edytorski]
3. bawić (daw.) — przebywać. [przypis edytorski]
4. ineksprymable (daw., żart.) — kalesony. [przypis edytorski]
5. zbytny (daw.) — skłonny do żartów. [przypis edytorski]
6. kumys — napój ze sfermentowanego mleka. [przypis edytorski]
7. żokiejka — dziś: dżokejka, rodzaj sztywnej czapki, zwykle używanej do jazdy konnej. [przypis edytorski]
8. ogon — tu: tren, ciągnąca się po ziemi część sukni. [przypis edytorski]
9. okólnik — ogrodzona część pastwiska. [przypis edytorski]
10. fruktowy — owocowy. [przypis edytorski]
11. fetor — smród. [przypis edytorski]
12. rynsztok — otwarty kanał ściekowy biegnący wzdłuż ulicy. [przypis edytorski]
13. czeladź — służba. [przypis edytorski]
14. bożnica — synagoga, świątynia żydowska. [przypis edytorski]
15. kornak — dozorca słoni, a. osoba powożąca słoniem. [przypis edytorski]
16. interlokutor (z łac.) — rozmówca. [przypis edytorski]
17. płonąć — czerwienić się. [przypis edytorski]
18. markier — tu: osoba przyjmująca rachunki. [przypis edytorski]
19. foryś (daw.) — pomocnik stangreta. [przypis edytorski]
20. gąska — tu: młoda dziewczyna, zwł. ze wsi. [przypis edytorski]
21. antypodzi — legendarni mieszkańcy drugiej strony ziemi. [przypis edytorski]
22. płowy — żółto-szary. [przypis edytorski]
23. bawaryjka (daw.) — piwiarnia. [przypis edytorski]
24. nafciany — dziś: naftowy. [przypis edytorski]
25. bona — opiekunka nad małymi dziećmi. [przypis edytorski]
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska – organizacji pożytku publicznego działającej na rzecz wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publicznej przechodzi twórczość kolejnych autorów. Dzięki Twojemu wsparciu będziemy je mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.
Jak możesz pomóc?
Uwagi (0)