Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖
Gorzkie rozliczenie z powstaniem styczniowym.
Czas powstańczej zawieruchy widziany oczami dziecka. Świat Antosia kręci się wokół domu, matki, niani i nauki. Jego kilkanaście lat starszy brat studiuje w mieście medycynę. W okolicy panują nastroje patriotyczne, potajemnie śpiewane są zakazane pieśni. Nauczyciel, pan Dobrzański, wpaja Antosiowi, że trzeba kochać wszystkich, poza zdrajcami. Podsyca tym fascynację chłopca mieszkającym w pobliżu samotnym starcem, o którym wieść niesie, że jest szpiegiem. Wybucha powstanie, losy rodziny chłopca splatają się z losami mężczyzny uznanego za zdrajcę.
Prus, który sam w młodości brał udział w powstaniu styczniowym, porusza trudne, wciąż aktualne tematy. Pyta o naturę bohaterstwa i zdrady, odwagi i patriotyzmu. Czy wyrażanie wątpliwości i sprzeciwu wobec zrywów narodowych to zdrada, czy obowiązek obywatelski? Czy ogół zawsze ma rację? Czym się kierować przy ocenie innych?Odpowiedzi mogą okazać się nieoczywiste i bolesne.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Powtarzało się to prawie co dzień i stanowiło dla mnie jedyną rozrywkę przy lekcjach, tym bardziej, iż kaligrafia wypadała zawsze na końcu.
Zaraz po nauce jedliśmy razem obiad. Niekiedy gospodyni spóźniała się, więc po kaligrafii następowało jeszcze — powtarzanie na wyrywki.
— Kto cię stworzył? — pytał pan Dobrzański.
— Bóg Ojciec.
— Do... brze. A ile jest części świata?
— Siedem: poniedziałek, wtorek...
— Źle, ośle!... Pytam o części świata.
— Pięć! pięć!... Europa, Azja, Afryka, Ameryka, Oceania...
— Do... brze. A sześć razy dziewięć?...
— Sześć razy siedem... sześć razy osiem... sześć razy dziewięć — pięćdziesiąt cztery.
— Do... brze. A kogo najbardziej powinieneś kochać na tym świecie?
— Boga, ojczyznę, mamę i brata, pana nauczyciela, a potem wszystkich ludzi.
— Do... brze — odparł pan Dobrzański.
Chcąc uwolnić się od dalszych badań na wyrywki, raz zapytałem go:
— A Łukaszowę trzeba kochać?
— Mo... żna — odparł pan Dobrzański po namyśle.
— A Walka?
Nauczyciel spojrzał przez wierzch okularów.
— Sam przecie mówiłeś, ośle jakiś, że trzeba kochać wszystkich ludzi... Wszystkich.
Zwiesił głowę na piersi i po chwili rzekł głucho:
— Wszystkich... wyjąwszy tych, co nas zdradzili.
— A kto nas zdradził?
Pan Dobrzański jakby zaczerwienił się, wziął do ręki tabakierkę, lecz nagle postawił ją i odparł:
— Poznasz ich, gdy podrośniesz.
Z piersi jego wymknęło się westchnienie.
Musiała to być rzecz straszna, której mi nie wyjaśnił: zresztą, choć nic nie wiedziałem, czułem głęboki smutek na samą myśl o człowieku, którego nikt nie powinien kochać. Biedak ten mieszkał niedaleko nas, jego domek widywałem co dzień, lecz mimo to gdybym go kiedy spotkał na drodze, nie mógłbym zdjąć przed nim czapki i powiedzieć: „Dzień dobry panu, a dlaczego pan tak dawno nie był u nas?”...
Jego u nas nikt nie wyglądał.
Gdy zegar wykukał pierwszą, wchodziła niańka do naszego pokoju ze stosem talerzy. Książki i kajety w okamgnieniu znikały ze stołu, a ich miejsce zajmował czerwony obrus w białe kwiaty i trzy nakrycia. Po chwili ukazała się mama, a za nią waza barszczu i salaterka grochu.
Pan Dobrzański przywitał się z matką, a gdy zupa już była rozlaną11, powstał i odmówił modlitwę: „Pobłogosław, Boże, nas i te dary, które z Twojej świętej szczodrobliwości pożywać mamy. Amen”.
Potem siadaliśmy i jedli, milcząc. Nim wnieśli drugą potrawę, mama zapytała:
— Cóż, panie Dobrzański, jak się dziś Antoś sprawował?
Nauczyciel pokiwał głową, popatrzył na mnie apatycznym wzrokiem i odparł:
— Tak... jak to on.
— A co słychać na świecie?
Pan Dobrzański poprawił stojącego czuba włosów i rzekł nieco ożywiony:
— Mówią na poczcie, że Francuz zaczyna się ruszać.
— Czegóż on chce?
— Jak to czego, mościa dobrodziejko?... — zawołał stary głosem pełnym energii. — Cóż to pani nie wie? Wojny chce...
— A nam co z tego?
Pan Dobrzański rzucił się na fotelu.
— Och, nie gadałabyś pani takich rzeczy przy dziecku! Co nam z tego? Nam wszystko z tego, i basta...
— Zobaczymy, zobaczymy — odpowiedziała mama.
— Rozumie się, zobaczymy!... — powtórzył stary z uniesieniem. — Tu niedługo ludzie przestaną w Boga wierzyć! — dodał.
Oczy mu błyszczały, a na zwiędłą twarz wystąpił silny rumieniec. Wziął w rękę nóż i począł dzwonić w talerz.
— Dałby Bóg — rzekła znowu matka — żeby się wróciły dobre czasy.
— Niech no by nie dał! — mruknął starzec, zaciskając nóż w pięści.
Matka spojrzała mu ostro w oczy:
— Co pan mówi, panie Dobrzański?...
Nauczyciel z gniewem ujął się ręką pod boki:
— A pani co mówi?...
Może byliby się pokłócili. Szczęściem, niańka wniosła duży półmisek pachnącej kiełbasy z sosem i drugi — tartych kartofli ze słoniną.
Nastała cisza i przetrwała do końca obiadu, na zaokrąglenie którego mama i pan Dobrzański wypili po szklance piwa.
Niańka sprzątnęła półmiski. Powstaliśmy z krzeseł, a nauczyciel mówił:
— „Dziękujemy Ci, Boże, za posiłek nam udzielony; bądź błogosławion w darach i we wszystkich dziełach Twoich. Amen!”.
Szybko pocałowałem w rękę mamę i pana Dobrzańskiego i wybiegłem na podwórko. W chwilę potem, ukryty za płotem, widziałem, jak nauczyciel w wysokiej rogatej czapce dreptał ku swemu domowi, opierając się na zakrzywionym kiju.
W dni świąteczne, osobliwie podczas długich wieczorów, było u nas bardzo wesoło. Przychodził ksiądz proboszcz z siostrą, niziutki i okrągły pan burmistrz z żoną i trzema córkami, staruszka pani majorowa z dwoma wnuczkami, pan pocztmajster, kasjer, sekretarz magistratu i sekretarz z poczty. Starsi siadali do kart, młodzi grali w loteryjkę, w cenzurowanego, w ślepą babkę, a wszystko z ogromnym krzykiem. Znudzili się tym jednak bardzo prędko, więc najładniejsza panna burmistrzówna, poprosiła pana kasjera, ażeby im zagrał do tańca.
— Dajcież mi państwo spokój — bronił się kasjer — nie wziąłem nawet gitary z domu.
— To poślemy po nią! — wołały panny.
— Gitara jest już w kuchni! — odezwałem się nieproszony.
Wszyscy w śmiech, pan kasjer chciał mnie pociągnąć za ucho, ale dwie panny schwyciły go za ręce, a tymczasem pan sekretarz wybiegł z pokoju i za chwilę przyniósł gitarę — w zielonej koszulce.
Kasjer wciąż się bronił.
— Moi państwo — mówił — na gitarze nie gra się do tańca, to za poważny instrument...
Ale swoją drogą już próbował dźwięku strun i kręcił kołeczki.
Było pięć panien, a nas, kawalerów, tylko trzech; więc choć sprowadziliśmy do pomocy jeszcze pana pocztmajstra, niemało każdy miał roboty. Czasem moja matka, znalazłszy chwilę wolną od zajęcia przy kolacji, wyręczała pana kasjera w graniu, a on tańczył. Trwało to jednak niedługo, ponieważ panny mówiły, że mama grywa same stare polki i walce.
Na kolacją12 podawano herbatę, zrazy z kaszą, czasami gęś pieczoną. Ogólnie jednak zadowolenie dosięgało szczytu wówczas, gdy wnieśli krupnik. Była to gorąca wódka z miodem, zaprawiona goździkami i cynamonem. Dostawałem i ja tego specjału pół kieliszka, a gdym wypił, robił się ze mnie inny człowiek. Raz zdawało mi się, że już jestem zupełnie dorosły. Zacząłem mówić ty panu sekretarzowi magistratu, później oświadczyłem się po cichu starszej wnuczce pani majorowej, a nareszcie — zacząłem chodzić na rękach tak ładnie, że zarumieniony pan burmistrz powiedział, iż jestem chłopiec nadzwyczajnych zdolności.
— To będzie wielki człowiek!... — wołał, uderzając ręką w stół.
Alem reszty już nie dosłyszał, bo mama w tej chwili kazała mi iść spać.
Była to dla mnie wielka zgryzota, gdyż po kolacji, na zakończenie wieczoru, pan kasjer śpiewał przy gitarze.
Pamiętam go jak dziś. Był to człowiek dość młody. Miał trochę niższe kołnierzyki aniżeli pan Dobrzański, ale za to wyższą czuprynę. Chodził w ciemnozielonym surducie z krótkim stanem, w niebieskich spodniach ze strzemiączkami i z fartuszkiem i w aksamitnej kamizelce w pąsowe kwiaty. Na szyi nie nosił chustki, tylko halsztuch.
Stawiano mu krzesło na środku pokoju. Siadłszy na nim, zakładał nogę na nogę, dostrajał gitarę, odchrząknął i zaczynał:
— Za pozwoleniem! — przerwał pan burmistrz. — Wyjrzyj no, panie sekretarzu, czy kto nie podsłuchuje pod oknem.
Pan sekretarz zapewnił, że nikt nie podsłuchuje, a pan kasjer po przygrywce śpiewał dalej:
W tej chwili średnia panna burmistrzówna trąciła starszą.
— To do ciebie, Jadziu — szepnęła.
— Moja Meciu! — zgromiła ją siostra, rumieniąc się.
Gdy pan kasjer skończył jedną pieśń — proszono go o drugą. Następowała całkiem nowa przygrywka i wiersz:
— „Gdy szepniesz — syn już nie wróci”... — powtórzyła pani majorowa drżącym głosem. — Ślicznie! ślicznie! — wołała staruszka.
Po tej pieśni panny zgiełkliwie domagały się, ażeby śpiewał: „Lecą liście z drzewa...”.
Pan kasjer uderzył kilka nowych tonów na gitarze, znowu odchrząknął i śpiewał nieco zniżonym głosem:
W pokoju było cicho jak w kościele, tylko pani majorowa szlochała. Nagle pan burmistrz schwycił się za głowę.
— Za pozwoleniem! wyjrzyj no, panie sekretarzu, na dziedziniec, czy czasem ten... nie podsłuchuje pod oknem...
Sekretarz wybiegł, a obecni coś szeptali między sobą. Na dziedzińcu nie było nikogo.
— No — rzekł, skończywszy, pan kasjer — teraz zaśpiewam państwu coś bardzo zakazanego.
— Bój się Boga, człowieku — przerwał mu pan burmistrz — nie gub zacnej kobiety, która nas tak gościnnie przyjmuje... — I wskazał na moją matkę.
Matka niedbale skinęła ręką.
— Ach! — odparła — niech robią, co chcą. Tyle naszego, że czasem piosenki wysłuchamy.
— Dobrze, że pani nic nie zrobią — mówił burmistrz — ale tu jest ksiądz proboszcz, urzędnik stanu cywilnego...
— Ja się tylko Boga boję — mruknął ksiądz.
— No, więc — ja jestem! burmistrz... a jeżeli mi się stanie co złego, kto będzie opiekować się moimi dziećmi?...
— Nie ma strachu — rzekł proboszcz. — Nigdy zresztą nie widziałem, ażeby ten tam... podsłuchiwał pod oknami.
— Nie potrzebuje chodzić pod oknami, bo jego dom stąd o trzy kroki — upierał się zmartwiony burmistrz.
— O wiorstę i dwieście sążni od poczty — wtrącił pocztmajster.
— Więc przynajmniej nie drzyj się pan, śpiewaj cicho — zwrócił się burmistrz do kasjera.
— Cóż znowu tatko mówi! — oburzyła się najstarsza córka. — Jak można taki piękny śpiew nazywać darciem się?...
— Już to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu — wtrącił ironicznie pan kasjer. — Nie ma strachu, nie ma! Jeżeli kto, to ja powinien bym najpierw paść ofiarą...
— I padniesz, padniesz!... — odparł burmistrz. — Ta największy w mieście rewolucjonista — szepnął do księdza.
Pan kasjer, zadowolony publicznym uznaniem jego rewolucyjności, wyprężył nogi tak, że wydawały się jeszcze cieńsze niż zwykle. Utopił wzrok w starszej pannie burmistrzównie i śpiewał półgłosem:
— Prześliczne! — zawołały panny chórem, patrząc na wywrócone oczy pana kasjera.
— Co to jest? — spytał niespokojnie pan burmistrz.
— Mickiewicz! — odpowiedział pan kasjer.
— Mic-kie-wicz?... Przepraszam państwa, ale — wychodzę! Ja — mówił pan burmistrz, bijąc się w piersi — ja zbyt wiele chcę zrobić dla kraju, ażebym miał ginąć za wiersze.
— Cóż pan widzisz złego w tej piosence? — zapytał niecierpliwie proboszcz.
— Co?... jegomość tak dobrze wie o tym jak ja! — odparł pan burmistrz. — A nuta?... Nuta, panie, jest taka, że gdyby mi ją zagrała kiedy kapela wojskowa, pierwszy, panie, wyszedłbym na rynek w czerwonej konfederatce. Tak! niechby mnie zastrzelili, porąbali, roztratowali...
— Czyś zwariował, Franiu! — krzyknęła pani burmistrzowa.
— Taki jestem! — wołał zaperzony prezydent. — W razie, czego Boże nie dopuść, wojny, wszystkie tutejsze zuchy wlezą w kąt, ale ja pokażę, co umiem.
— Franiu! tobie się w głowie przewraca — mitygowała go żona.
— Jestem zupełnie przytomny — rzucał się pan burmistrz — ale chcę, żeby tu wszyscy wiedzieli, do czego dojdzie, jeżeli mnie podrażnicie! Jestem jak bomba, co dopóki leży spokojnie, można ją nogą kopać, ale rzuć iskrę... Chryste, ratuj!...
Mówiąc tak podniesionym głosem, pan burmistrz kręcił się jak bąk między krzesłami. O ile sobie jednak przypominam, jego niebezpieczne męstwo nie robiło wrażenia. Ksiądz proboszcz machał koło ucha ręką, a pan kasjer niedbale brząkał na gitarze, w takt wykrzykników pana burmistrza. Tylko moja matka życzliwie kiwała głową, a spłakana pani majorowa wśród powodzi jego słów zdawała się zasypiać.
— No, moi państwo — odezwał się pan pocztmajster — czas do domu. Już dziesiąta.
— Czy być może? — zdziwił się pan kasjer, któremu, ile razy śpiewał, czas wydawał się za krótki.
Jakby w odpowiedzi, zegar wykukał dziesiątą. Panie były przestraszone tak późną godziną i wszyscy zabrali się do wyjścia.
Gdy niańka, włożywszy mnie do łóżka, zagasiła świece, zobaczyłem po raz drugi, jakby na jawie, całe wieczorne zebranie: ruchliwą figurkę pana burmistrza i żółte wstążki u czepka pani majorowej, i pana pocztmajstra, i pana sekretarza, i wszystkie panny. Goście kręcili się gorączkowo, rozprawiali, śpiewali, pan burmistrz straszył ich swoją odwagą, pan kasjer grał na gitarze, zupełnie jak w rzeczywistości. Ta tylko była różnica, iż między zgromadzonymi widziałem jakiś cień, niby owego człowieka, którego na próżno pan sekretarz szukał za oknem. Chciałem go wskazać matce, ale nie mogłem podnieść ręki. Cień tymczasem snuł się po pokoju, cichy, nieujęty i dla nikogo oprócz mnie niewidzialny.
Potem wszystko znikło, a gdym otworzył oczy, zobaczyłem przed kominkiem Łukaszową, która śmiejąc się do mnie bezzębnymi ustami, mówiła:
— Oho! już ci się chce zbytków...
To był ranek. Anim się
Uwagi (0)