Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖
Gorzkie rozliczenie z powstaniem styczniowym.
Czas powstańczej zawieruchy widziany oczami dziecka. Świat Antosia kręci się wokół domu, matki, niani i nauki. Jego kilkanaście lat starszy brat studiuje w mieście medycynę. W okolicy panują nastroje patriotyczne, potajemnie śpiewane są zakazane pieśni. Nauczyciel, pan Dobrzański, wpaja Antosiowi, że trzeba kochać wszystkich, poza zdrajcami. Podsyca tym fascynację chłopca mieszkającym w pobliżu samotnym starcem, o którym wieść niesie, że jest szpiegiem. Wybucha powstanie, losy rodziny chłopca splatają się z losami mężczyzny uznanego za zdrajcę.
Prus, który sam w młodości brał udział w powstaniu styczniowym, porusza trudne, wciąż aktualne tematy. Pyta o naturę bohaterstwa i zdrady, odwagi i patriotyzmu. Czy wyrażanie wątpliwości i sprzeciwu wobec zrywów narodowych to zdrada, czy obowiązek obywatelski? Czy ogół zawsze ma rację? Czym się kierować przy ocenie innych?Odpowiedzi mogą okazać się nieoczywiste i bolesne.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Omyłka - Bolesław Prus (biblioteka za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Domyśliłem się, że będzie bitwa. Lecz że oprócz mnie nie było nikogo na placu, więc schwyciłem swój pałasz, machnąłem, i całe wojsko upadło na ziemię, obalone. Jeszcze parę razy z wielką trudnością sformowali szereg i kolumnę, potem skrzypiące deszczułki przestały się poruszać i — leżał żołnierz obok żołnierza, z wywróconymi oczyma, z włosami zaczesanymi na skronie, błyszczący farbą, którą był pomalowany.
Wtedy przypomniałem sobie opowiadanie naszej kucharki, że dotychczas tylko Francuz robił podobne spustoszenia, i obudziłem się pełen wielkiej odwagi.
O zwykłej porze, niańka, napaliwszy w piecu, zaczęła mnie ubierać. Gdy mi wciągała buty, rzekłem grubym głosem:
— Trzeba mi na noc buty wysmarować łojem, bo jutro wychodzę.
— Gdzież ty chcesz iść?
— Na wojnę.
— Cóż byś tam robił?
— Już ja będę wiedział, co robić.
Baba popatrzyła mi w oczy.
— W imię Ojca i Syna!... — zawołała. — Świat się kończy czy co, że i ten fąfel gada o wojnie?
Nie powiem, ażebym się rozgniewał; czułem jednak, że teraz nie wypada mi być łagodnym. Właśnie niańka wzuwała mi drugi but, gdy ja, wyrwawszy nogę, kopnąłem ją w kolano i w niedociągniętym bucie wyskoczyłem na środek pokoju, wołając:
— Właśnie, że pójdę do stu diabłów!... A jak mi jeszcze co powiecie, to wam w łeb strzelę...
Nagle staruszka objęła mię rękami i stała się rzecz, której wcale nie przewidziałem. Nogi moje znalazły się tak prędko w górze, że mi but spadł, brzuch i piersi oparły się na kolanach staruszki, a przed oczyma, zamiast drzwi, zobaczyłem podłogę. Zarazem uczułem, że niańka jedną ręką opasuje mi tułów, drugą zaczyna odpinać guziki barchanowych majtek.
Wiłem się i rzucałem, ale na próżno. Wówczas zacząłem prosić.
— No, wojujże, wyrwij się, kiedyś taki chwat!... — wołała niańka, trzęsąc się ze zmęczenia. — A ty rozpustniku, ty wisielcze!... W domu i tak pełno zgryzoty, a jeszcze ten nicpoń odgraża się...
Zapłakałem ze wstydu, a wtedy baba postawiła mnie na podłodze i ocierając łzy, mówiła już łagodniej:
— Oto widzisz, jakby ci było na wojnie. Złapaliby cię, i nimbyś nogą grzebnął, dostałbyś z pięćdziesiąt nahajów. Już i ja bym ci wtedy nie pomogła, nawet pani.
Ostatnia uwaga zrobiła na mnie wrażenie.
— Cóż to na wojnie biją się nahajkami? — spytałem zachmurzony.
Doznałem przykrego zdziwienia, jak gdybym nagle usiadł w miejscu, z którego usunięto krzesło. Rzucić się z moim pałaszem na cały szereg wojska potrafiłbym, ale nahajki przerażały mnie. W głębi duszy nie wierzyłem, aby to mogła być prawda; swoją drogą, ile razy pomyślałem o wojnie, przywidywało mi się, iż ktoś chwyta mnie wpół i przewraca do góry nogami tak prędko, że nawet nie mam czasu sięgnąć po pałasz.
Ten osobliwszy pogląd na sztukę wojenną ochłodził mój heroizm. Nie wyrzekłem się wojny, ale postanowiłem iść nie prędzej, aż tyle urosnę, że mnie lada kto nie wywróci. Zrobiłem na piecu kreskę, jak mogłem dosięgnąć ręką, i mierzyłem się kilka razy dziennie, patrząc, czy daleko od upragnionej wysokości?... I dziwna rzecz, kiedym był wesoły, tom podrastał, a gdym był smutny, tom tak malał, żem prawie tracił nadzieję dosięgnięcia przed przybyciem Francuzów.
— Ha! — myślałem — to i tak pójdę. Wlezę w środek, i niech mnie nie dają...
Zajęty takimi planami, nie zważałem na mamę, w której usposobieniu zaszły pewne zmiany. Prawie od dnia, kiedy usłyszałem o wojnie, matka źle sypiała, pobladła. Jej energiczny głos przycichnął, coraz mniej biegała po domu, a częściej siadała na fotelu, zmęczona, i zaplótłszy palce o palce, marzyła o czymś.
Listy do brata zwykle mama wysyłała przez okazją30; w tych czasach zaczęła pisywać przez pocztę. Co dzień wypytywała się o bryftrygiera31, a gdy nie nadchodził, wysyłała na pocztę parobka, nakazując mu, ażeby dowiedział się, czy nie ma listu.
Czasem przybywał list, ale nie zmniejszał niepokoju mamy. Odpowiadała natychmiast i znowu czekała, pytała się bryftrygiera i wysyłała na pocztę. Zresztą o bracie nie mówiła nic.
Jakoś przed Wielkanocą siedzieliśmy raz przy obiedzie: mama, pan Dobrzański i ja. Pamiętam, że był postny dzień, bo dali zupę piwną. Właśnie na drugą potrawę niańka przyniosła talerz pierogów z powidłami, oblanych masłem i posypanych tartą bułką, kiedy ukazał się posłaniec z poczty i oddał mamie list.
Zaczęła go czytać tak długo, iż przyszło mi na myśl, że pierogi na nic wystygną. Machinalnie wziąłem do ręki widelec, który upadł na talerz z takim hałasem, aż mnie przeszło gorąco.
Zalękniony, rzuciłem okiem na pana Dobrzańskiego, ale ten siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Spojrzałem na mamę i zdziwiłem się.
Mama była strasznie zmieniona. Zdawało się, że w jednej chwili twarz jej przybrała piaskową barwę, a oczy w głąb zapadły. Oparła głowę na jednej ręce, a w drugiej, daleko odsuniętej, trzymała list. Usta jej były zaciśnięte i blade.
Siedzieliśmy tak wszyscy troje, milcząc, aż wreszcie na pierogach masło zakrzepło. Nagle mama rzuciła list na stół.
— Pan wie — rzekła do nauczyciela — że Władek poszedł?
Pan Dobrzański poprawił się na krześle, spojrzał na list, ale nie odpowiedział.
Matka zaczęła mówić głosem trochę drżącym, lecz uśmiechając się chwilami:
— No, nie wiedziałam, że do tego prowadzi rozum uniwersytecki!... Wydaliśmy na niego dziesięć tysięcy, a ja po śmierci męża pracowałam jak sługa, byle tylko jego popchnąć wyżej. Już nawet nie pamiętam, jak wyglądają całe trzewiki, a pomimo to mam długi. Gdybym dziś umarła, młodszy zostałby chyba pastuchem.
A on, głowa domu, tymczasem poszedł na wojnę!... Nie tylko nie pytał się, ale nawet nie radził matki. Może dlatego, że wygląda na prostą babę!...
Sam zadysponował moimi pieniędzmi, swoją przyszłością i losem tego oto smarkacza, który jednej klasy nie będzie miał za co ukończyć... Cóż pan na to, panie Dobrzański?
— Nie pierwszy on i nie ostatni — szepnął nauczyciel.
— Dla mnie pierwszy i ostatni... — odparła matka podniesionym głosem. — Komu nóż wbijają w serce, ten nie pyta, czy innych spotkało to samo, ale woła, że boli!... Co mnie obchodzą inni?... Inni nie wyrastali pod moim okiem, ja nie opłakiwałam ich, kiedy szli do szkół, nie myślałam, że po całych latach tęsknoty zobaczę ich choć na starość, ażeby się już nie rozłączać...
Oparła głowę na obu rękach.
— Myślałam, że wróci i tu osiądzie. Chciałam go ożenić, oddać cały dom, sama mieszkać na górze. Oni przyjmowaliby gości, a ja, w moim starym kaftanie, z kluczami, biegałabym za gospodarstwem. Chciałam go tylko widywać choć przy obiedzie, jeżeliby nie miał gości, oto wszystko... Czym nawet tego niewarta?... Czym kiedy narzekała, że tylko raz na miesiąc pisuje, a po parę lat nie przyjeżdża?... A on tak mi zapłacił!...
Zasłoniła oczy, nie mogąc powstrzymać łez.
— On nawet nie wie, com ja przy nim wycierpiała — mówiła, szlochając. — Urodził się najpierwszy, a był taki duży, żem mało nie zmarła... Chorowałam dwa miesiące... A jak ssał!... Rany mi porobił na piersiach... Czasem z bólu ćmiło mi się w oczach, łzy... płynęły jak groch... Ale kiedy przyszła mamka, żal mi go było jej oddać. Bałam się, że może mnie będzie mniej kochał... No, i zgadłam!... Człowiek, kiedy wyjeżdża z karczmy, gdzie popasał, to jeszcze rzuci łaskawym okiem na szynkarza i powie mu dobre słowo... A on wyrzekł się matki, jak nic... I pomyśleć tu, że go już może nie zobaczę...
Stary nauczyciel zwrócił na matkę szkłem zaszłe oczy.
— Widzi pani — rzekł — to już takie czasy... Czasy!...
Odetchnął zadyszany i mówił dalej:
— Znowu zaczerwieniła mi się blizna na piersiach i noga strasznie boli, jak zwykle na wilgoć... Dziś więcej niż kiedy nad tym cierpię... Ale co ja tu baję. Oto, chciałem powiedzieć, że kiedy pani tak desperujesz po Władku, to sprowadzimy go na powrót.
Matka rzuciła się na krześle.
— Skąd?... A gdzie jest?...
— Poszukamy, znajdziemy.
— Nie zechce wrócić.
— Wróci. On nie myślał, że pani tak będziesz rozpaczać.
Matka zamyśliła się, a nauczyciel mówił:
— Napiszę do znajomych, dowiem się o jego adres i... niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wstał od stołu, oglądając się za czapką. Matka także podniosła się i przelotnie spojrzała w okno.
— Gdzie pan idziesz? — spytała.
— Napiszę list — odparł.
W tej chwili za oknem, poślizgując się na śniegu albo grzęznąc w błocie, z wolna wlókł się stary człowiek, którego nazywano zdrajcą. Pan Dobrzański nie widział go, ale matka spostrzegła. Drgnęły jej usta i na twarz wystąpił rumieniec.
— Cóż to, wahasz się pani? — spytał zdziwiony nauczyciel.
— Nie.
— Zatem — rzekł — powiem mu tak: matka pod błogosławieństwem nakazuje ci, ażebyś natychmiast wrócił.
— Nie.
— Więc nie pisać?...
— Owszem.
— Więc cóż pisać?... — rzucił się nauczyciel.
— Napisz pan — szepnęła, łkając — że matka posyła mu swoje błogosławieństwo, o którym zapomniał...
I opuściła pokój.
Nauczyciel stał jak automat, bezmyślnie patrząc na drzwi. A gdy niańka zebrała talerze, głośno przeżegnał się i zaczął zwykłą modlitwę poobiednią:
„Dziękujemy Ci, Panie Boże, za Twe dary...”.
Nagle przerwał, machnął ręką i wyszedł. Widać nie skończył modlitwy dlatego, że na obiad jedliśmy tylko zupę, a pierogi z powidłami zostały.
Tego samego wieczora zebrali się u nas państwo burmistrzowie z córkami i pani majorowa z wnuczkami, ażeby mamę rozerwać. Panie miały miny jak na pogrzebie. Potem przyszedł pan Dobrzański, podano herbatę i zaczęto rozmawiać. Panny utyskiwały, że niedługo zabraknie kawalerów, jeżeli wszyscy pójdą na wojnę, a pan prezydent rzekł:
— To jeszcze nic, bo tacy, co z wojny wracają, najskorsi są do małżeństwa. Ale będzie gorzej, jak z połowa ich wyginie... Co może zwojować garstka przeciw masie!...
— Przypomnij pan sobie Leonidasa albo Wilhelma Tella — wtrącił pochmurnie nauczyciel.
Burmistrz przymrużył oczy.
— Wilhelm?... Wilhelm?... — powtarzał, na próżno usiłując przypomnieć sobie dwu wymienionych panów.
Pan Dobrzański wzruszył ramionami.
— No — rzekł — nie męcz pan sobie pamięci. A co do tego, że jest ich garstka, nie można inaczej, jeżeli wychodzą jednostki, a setki siedzą w domu. Czy na przykład nie wstyd, żeby taki basałyk jak wasz kasjer wygrzewał się tu u wszystkich pieców, kiedy inni giną?...
— Ma racją32 — wtrąciła majorowa. — Mój Boże! taki czerstwy mężczyzna...
— Dajcie pokój kasjerowi — odezwał się pan burmistrz. — On pójdzie, on nie wytrzyma, ale jako człowiek punktualny musi pierwej odrobić biurowe zaległości.
Lecz było już za późno, bo panny naradzały się w kącie i, o ilem zmiarkował, coś przeciw kasjerowi wymyśliły.
Od tej pory pan kasjer stał się prawdziwym męczennikiem. Każda panna, którą spotkał, zapytywała go:
— Pan jeszcze tutaj?
A prócz tego co kilka dni posyłały mu zajęczą skórkę albo kądziel.
Po każdym takim prezencie pan kasjer przybiegał do nas, siadał naprzeciw lustra i poprawiając wysoki kołnierzyk, narzekał przed mamą:
— Głupie te panny i fałszywe — mówił. — Niby to chcą, żebym wyszedł, a każda aż piszczy, ażebym się z nią ożenił. Płaczą, że brakuje kawalerów, a i tego chcą się pozbyć, który został. No, ale im pokażę!... — dodał z westchnieniem. — Już obstalowałem długie buty...
Istotnie w kilka dni zaczął pan kasjer składać wizyty w butach, które sięgały mu wyżej kolan. Napomykał przy tym, że może wypadnie mu opuścić miasto, i prosił każdą z panien na osobności, ażeby czasami pomodliła się na jego grobie. Następnie opowiadał mamie, że każda miała łzy w oczach, co sparaliżowało jego wojownicze zamiary.
Więc został. A panny znowu poczęły dziwić się, że jeszcze jest tutaj, i nadsyłać mu kądziel i zajęcze skórki przez rozmaitych posłańców. Doszło do tego, że pan kasjer pobił raz Żydka, który mu odnosił starannie zawiniętą kamizelkę, myśląc, że Żyd należy do spisku i że mu chce doręczyć jaki kompromitujący upominek. Nareszcie pokłóciwszy się ze wszystkimi pannami, kasjer sprowadził sobie podróżną torbę, wziął urlop na dwadzieścia osiem dni i — wyjechał. W końcu zaś tygodnia moja mama, pan burmistrz i pani majorowa odebrali bezimienne listy donoszące, że zginął w bitwie.
Pan burmistrz przybiegł do nas mocno zirytowany.
— Wyobraź sobie pani: zginął!... — mówił do mamy — zginął... taki punktualny urzędnik. Oto są skutki babskich agitacyj33! Gnębiły go, nękały, aż poszedł i w tej chwili dostał w łeb... Trzeba by może sprawić nabożeństwo żałobne, czy kiego diabła?...
— Nie godzi się tak mówić — zaoponowała moja matka. — Bohaterem, co prawda, nie był on nigdy, ale kiedy go już Bóg powołał, trzeba zmówić wieczny odpoczynek, a nie sadzić diabłami.
Pan burmistrz słuchał, ale krzywił się i patrzył na list donoszący o śmierci.
— Widzisz, pani dobrodziejko, to prawda. Jest tu napisane, że zginął, że bił się walecznie, że nawet cały oddział nosi po nim w sercu żałobę, ale... kiedy ten list tak wygląda, jakby on go sam pisał zmienionym charakterem... Ha, możemy zresztą odprawić nabożeństwo. Nie przyda się jemu, to drugiemu, a zawsze naprawi chłopcu reputacją34!...
Ale ksiądz proboszcz, odczytawszy list, radził nie spieszyć się z egzekwiami, co mocno oburzyło panny, z których
Uwagi (0)