Grzechy dzieciństwa - Bolesław Prus (biblioteka w sieci txt) 📖
Świat widziany oczami nastoletniego chłopca, Kazia Leśniewskiego. Dzieciństwo bez idealizacji, ze wszystkimi jego radościami i smutkami. Szkoła i wakacje, pierwsze przyjaźnie, pierwsza naiwna miłość, pierwsze trudne, niekoniecznie właściwe decyzje i ich nieprzewidziane, bolesne skutki.
Grzechy dzieciństwa przeniósł na ekran Krzysztof Nowak w 1980. Film zdobył główną nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmów dla Dzieci i Młodzieży w Tomar i nagrodę jury i publiczności na festiwalu w Gijon.
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Grzechy dzieciństwa - Bolesław Prus (biblioteka w sieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
— Podjadł se człowiek, Bogu dziękować!... Trza iść do roboty...
Opuszczał kuchnią42 i szedł gdzieś na całe pół dnia.
Swoje zabawy stosował do tego, co robili starsi. W czasie orki wydobywał zza koryta batożek, ujmował w rękę pierwszy lepszy kołek w płocie albo korzeń wywróconego drzewa i — orał całymi godzinami, naturalnie kiwając się w miejscu i wołając:
— Byś, ksy! ksy!...
Jeśli łapano ryby, wyszukiwał między śmieciami dziurawego sitka i z niezmordowaną cierpliwością zanurzał je w wodę. To znowu siadał na kiju i jechał poić konie do studni. Raz, znalazłszy koło owczarni stare łapcie z lipowego łyka, rzucał je na wodę i niby to pływał czółnem — naturalnie w myśli.
Słowem — bawił się doskonale, tylko nigdy się nie śmiał. Do jego dziecinnej twarzy przypił się wyraz niewzruszonej powagi43, którą czasami tylko strach luzował44. W dużych oczach siedziało wiecznie zdumienie jak u ludzi, którzy przez długie lata patrzyli na niesłychane rzeczy.
Walek umiał zręcznie wymykać się z domu na całe dnie. I nie dziwiło to parobków, jeżeli jakiego ranka znajdowali go w stogu albo w lesie pod drzewem. Umiał też na środku pola wystawać długie chwile bez ruchu jak szary słupek i z otwartymi ustami patrzeć nie wiadomo na co. Wyśledziłem go raz w takiej pozycji, a będąc dość blisko, słyszałem, jak westchnął. Nie wiem dlaczego, westchnienie tak małej figurki przeraziło mnie. Uczułem jakiś żal, nie wiadomo do kogo, i w tej chwili polubiłem Walka. Ale gdym postąpił ku niemu parę kroków nieco śmielej, chłopiec ocknął się i uciekł w krzaki z niepojętą zwinnością.
Wtedy zrodziła mi się w głowie myśl szczególna, że Bóg, który wciąż patrzy na takie dziecko, musi mieć duszę smutną. Zrozumiałem też, dlaczego na świętych obrazach jest zawsze poważny i dlaczego w kościele trzeba cicho rozmawiać i chodzić na palcach.
Taki to niepozorny człowieczek sprawił, że zamiast kryć się za parkanami postanowiłem wybrać się do parku, oświadczywszy pierwej Zosi, że odtąd będę się bawił — z nią i z Lonią.
Naturalnie siostrę zachwycił ten projekt.
— Bądźże w parku wtedy — mówiła — kiedy obie wyjdziemy na spacer. Przywitaj się także z guwernantką, która zawsze czyta książki w altanie; ale nie rozmawiaj z nią długo, bo ona nie lubi, ażeby jej przeszkadzać. A potem zobaczysz, jak nam będzie wesoło!
Tego samego dnia przy obiedzie rzekła do mnie z miną tajemniczą:
— Przyjdź o trzeciej; powiedziałam już Loni, że będziesz. Jak wyjdziemy z pałacu, zakaszlę...
Siostra wzięła się do jakiejś roboty, a ja naturalnie wyszedłem, bo co prawda, nigdym nie lubił45 zabierać miejsca w pokoju. Już byłem na dziedzińcu, kiedy wybiegła za mną Zosia:
— Kaziu! Kaziu!...
— Cóż tam?...
— Kiedy zakaszlę, będziesz wiedział, co to znaczy?... — rzekła uroczyście.
— Rozumie się.
Wróciła do pokoju, lecz jeszcze zawołała do mnie przez okno:
— Ja zakaszlę... Pamiętaj!
I gdzieżem miał pójść, jeżeli nie do parku, choć do umówionej chwili brakowało tęgie półtorej godziny? Byłem tak zamyślony, że nie wiem, czy tego dnia śpiewał jaki ptak w ogrodzie, zazwyczaj bardzo ożywionym. Obiegłem go parę razy wkoło, a następnie siadłem w czółno przywiązane do brzegu i nie mogąc pływać, przynajmniej kołysałem się w nim z nudów.
Układałem sobie plan odświeżenia znajomości z Lonią. Miało się to odbyć w następujący sposób. Gdy Zosia zakaszle, ja z bocznej ścieżki wyjdę ze spuszczoną głową w główną aleją46. Wtedy Zosia powie:
„Patrz, Loniu, to mój brat, pan Kazimierz Leśniewski, uczeń klasy drugiej, przyjaciel tego nieszczęśliwego Józia, o którym ci tyle mówiłam”.
Lonia wtedy zrobi dyg, a ja, zdjąwszy czapkę, powiem:
„Dawno już miałem zamiar...”. Nie, tak źle!... „Dawno już pragnąłem odnowić z panią...”. O, nie!... Lepiej będzie tak: „Dawno już pragnąłem złożyć pani moje uszanowanie”.
Wtedy Lonia spyta się:
„Pan dawno bawi w naszych stronach?...”. Nie, ona nie powie tak, ale tak: „Przyjemnie mi poznać pana, o którym tyle słyszałam od Zosi”. A potem co?... Potem — to: „Czy nie przykrzy się panu w naszej okolicy?... pan przywykł do wielkiego miasta”. A ja odpowiem: „Przykrzyło mi się, dopókim nie miał47 towarzystwa pani...”.
W tej chwili pod powierzchnią wody mignął szczupak mający z pół łokcia... Wobec podobnej rzeczywistości pierzchły marzenia. Tu, w sadzawce, są takie ryby, a ja — nie mam wędki!...
Zerwałem się z czółna, chcąc zobaczyć, czy w domu są haczyki, — i o mały włos — nie potrąciłem Loni, która właśnie zabierała się do skakania przez czerwony sznurek.
Ryby, haczyki, plan zawarcia uroczystej znajomości — wszystko od razu pomieszało mi się w głowie. Oto — szczupak!... Nawet zapomniałem ukłonić się Loni, gorzej jeszcze — bom zapomniał mówić. Ale co za szczupak!...
Lonia, śliczna szatyneczka, z wyraźnie zarysowanymi ustami, które co chwilę układały się w inny sposób, spojrzała na mnie z góry i odrzuciwszy w tył bujne loki zapytała bez wstępu:
— Czy to prawda, że kawaler przedziurawił nam czółno?
— Ja?...
— Tak mi powiedział ogrodnik, a teraz mama nie pozwala nam pływać i kazała czółno przywiązać do brzegu, a wiosła pochować.
— Ależ jak ojca kocham, tak nie przedziurawiłem czółna! — tłumaczyłem się jak przed inspektorem.
— Czy tylko z pewnością? — pytała Lonia, bystro patrząc mi w oczy. — Bo to do kawalera bardzo podobne!
Ton panienki nie podobał mi się. Do licha! najmocniejszy kolega nie przemówiłby do mnie w taki sposób.
— Kiedy ja mówię, że nie, to już jest z pewnością!... — odpowiedziałem silnie akcentując odpowiednie wyrazy.
— W takim razie ogrodnik powiedział nieprawdę — rzekła Lonia marszcząc brwi.
— Dobrze zrobił — odparłem — bo młode panny nie umieją pływać czółnem.
— A kawaler umie pływać?
— Ja umiem i czółnem, i rękami, a także na wznak i stojący.
— A kawaler będzie nas woził?
— Jeżeli mama pani pozwoli, to będę.
— Więc niech kawaler zobaczy, czy czółno nie jest dziurawe.
— Nie jest.
— A skądże się tam wzięła woda?
— Z deszczu.
— Z deszczu?
Rozmowa urwała się. Tylem jednak zyskał, żem śmiało patrzył na Lonię, a ona, o ile dziś mi się ta rzecz przedstawia, nic sobie ze mnie nie robiła. Owszem, nie ruszając się z miejsca, zaczęła podskakiwać przez sznur, w odstępach, rozmawiając ze mną.
— Dlaczego kawaler nie bawił się z nami?
— Bom był zajęty.
— Cóż kawaler robi?
— Uczę się.
— Przecież na wakacjach nikt się nie uczy.
— W naszej klasie trzeba się uczyć nawet przez wakacje.
Lonia przeskoczyła sznur dwa razy i rzekła:
— Adaś jest w czwartej klasie, a jednak przez święta nie uczył się. Ach prawda!... kawaler nie zna Adasia...
— Któż to pani powiedział, że nie znam? — zapytałem z dumą.
— Bo kawaler był w pierwszej klasie, a on w trzeciej...
Znowu dwa skoki przez sznur... Myślałem, że mi się stanie coś dziwnego.
— Ze mną wdawała się nawet czwarta klasa — odparłem podrażniony.
— Wszystko jedno, bo Adaś chodzi do szkół w Warszawie, a kawaler... Gdzie to kawaler chodzi do szkół?... Gdzie?...
— W Siedlcach — ledwiem odrzekł48 zdławionym głosem.
— A ja pojadę także do Warszawy — objaśniła Lonia i dodała: — Może kawaler powie Zosi, że już tu jestem...
I nie czekając na moją zgodę lub odmowę, pobiegła ku altance wciąż skacząc.
Byłem odurzony; nie mogło mi się w głowie pomieścić, jak mnie ta dziewczyna traktuje.
„A dajcie mi spokój z waszą zabawą — pomyślałem naprawdę rozgniewany. — Lonia to niegrzeczna, niedelikatna, to... smarkacz!...”.
Powyższe jednak uwagi nie przeszkodziły mi spełnić natychmiast jej rozkazu. Poszedłem do domu bardzo prędko, może nawet za prędko, zapewne skutkiem wewnętrznego wzburzenia.
Zosia brała już parasolkę, aby iść do ogrodu.
— No, wiesz — rzekłem rzucając czapkę w kąt — poznałem się z Lonią.
— I cóż?... — spytała siostra ciekawie.
— Nic... tak sobie!... — odparłem, nie patrząc jej w oczy.
— Prawda, jaka ona dobra, jaka ładna?...
— Ach, nic mnie to nie obchodzi. Właśnie prosi cię, żebyś tam przyszła.
— Ale ty nie pójdziesz?
— Nie.
— Dlaczego? — spytała Zosia, zaglądając mi w oczy.
— Dajże mi spokój!... — oburknąłem. — Nie pójdę, bo mi się nie podoba...
Musiało być coś bardzo stanowczego w moim głosie, skoro siostra, już nie zadając mi dalszych pytań, wyszła. Widząc, że prawie biegnie, zawołałem ją przez okno:
— Zosiu, tylko proszę cię, nic tam nie mów... Powiedz, żem... że trochę boli mnie głowa.
— No, no, nie bój się. Ja ci nie zaszkodzę.
— Pamiętaj, Zosiu, jeżeli mnie choć trochę kochasz.
Naturalnie, żeśmy się bardzo serdecznie ucałowali.
Trudno dziś odgrzebać w pamięci uczucia, jakie mnie szarpały po odejściu Zosi. Jak to Lonia śmiała rozmawiać ze mną w podobny sposób?... Wprawdzie nauczyciele, a szczególniej inspektor traktowali mnie dość familiarnie, no — ale to starzy ludzie. Lecz między kolegami w pierwszej (obecnie już w drugiej) klasie cieszyłem się poważaniem. A tu na wsi — proszę posłuchać, jak rozmawiał ze mną ojciec, jak mi się kłaniali parobcy, ile razy mówił pisarz: „Panie Kazimierzu, może pozwoli pan do mnie na fajeczkę?”. Ja mu na to: „Dziękuję panu, nie chcę się przyzwyczajać”. A on: „Jaki pan szczęśliwy, że pan ma taką moc nad sobą... Pan nie dałby się i guwernantce...”.
Odpowiednio do postępowania starszych, ja także byłem poważny. Przecie sam ksiądz proboszcz mówił do ojca: „Patrzaj, mości dobrodzieju, panie Leśniewski, co to szkoła robi z chłopaka. Ten Kazio rok temu był wisus i pędziwiatr, a dziś, mości dobrodzieju, to statysta49, to Metternich50...”.
Tak mnie sądzili ludzie... I trzeba wypadku, żeby jakaś koza, która ani jednej klasy nie widziała, ażeby ona śmiała mi powiedzieć, że — „to do kawalera bardzo podobne!...”. Kawaler?... co mi za dorosła panna! Że zna jakiegoś Adasia, to już zadziera głowę. Cóż ten Adaś? Skończył trzecią klasę, a ja idę do drugiej. Wielka różnica! Jak będzie osioł, to go dogonię, a nawet przegonię. Jeszcze, w dodatku do wszystkiego, każe mi iść po Zosię, jakbym ja był jej lokajczukiem. Zobaczymy, czy cię drugi raz usłucham!... Słowo daję, że jeżeli kiedy odezwie się z czymś podobnym, to po prostu — włożę ręce w kieszenie i odpowiem: „Tylko proszę sobie tak nie pozwalać!”. A nawet lepiej: „Moja Loniu, widzę, że nie nauczyłaś się grzeczności...”. Albo nawet tak: „Moja Loniu, jeżeli chcesz, ażebym się z tobą wdawał...”.
Czułem, że mi nie przychodzi dobra odpowiedź, i to mnie coraz więcej drażniło. Musiałem się nawet zmienić na twarzy, bo nasza gospodyni, stara Wojciechowa, dwa razy wchodziła do pokoju, patrząc na mnie spod oka, aż nareszcie odezwała się:
— O, dla Boga, a czego to Kazio taki markotny?... Czy co Kazio zwojował, czy może z panem co?...
— Nic mi nie jest.
— Już ja widzę, że nie; nic przede mną się nie zatai. Jakeś co zmalował51, to od razu idź do ojca i przyznaj się.
— Ale nic nie zrobiłem. Trochęm się zmęczył52 i tyle.
— Jakeś się zmęczył, to se odpocznij i podjedz. Zaraz dam ci chleba z miodem.
Wyszła i za chwilę powróciła z ogromnym kawałem chleba, z którego miód aż kapał.
— Ale ja nie będę jadł, dajcie mi spokój!...
— Co nie masz jeść? Bierz ino prędko, bo mi miód po palcach ucieka. Podjesz se, to się zaraz rozweselisz. Człowieka zawsze trapi, kiedy głodny, ale jak se podje, zaraz mu się w głowie przetrze... No, ino weź do garści!
Musiałem wziąć, bojąc się, ażeby mi nie okapała miodem włosów albo munduru. Machinalnie zjadłem i naprawdę zrobiło mi się trochę lżej w sercu. Pomyślałem, że jakoś dam sobie radę z Lonią i że warto by także biednego Walka poczęstować, bo on pewnie miód rzadko jadał, a zresztą — już go lubiłem.
Na moje żądanie Wojciechowa, widząc tak błogi skutek lekarstwa, ukroiła mi jeszcze większy kawałek chleba, nie żałując miodu. Ostrożnie zabrałem prowiant i wyszedłem szukać chłopca.
Znalazłem go nieopodal od kuchni. Rozmawiali z nim, śmiejąc się, dwaj parobcy, którzy przywieźli drzewo z lasu.
— Jak cię jeszcze raz matka zbije — mówił jeden — to zabierz się i idź w świat. Co, pójdziesz?...
— Kiej53 nie wiem jak — odparł Walek.
— Weź buty na kij i aby za las. Tam światu dosyć54.
— Kiej butów nie mam.
— To weź sam kij. Z kijem i bez butów zajdziesz...
Zobaczywszy mnie, chłopiec uciekł w stronę łopianu.
— Co wy mu tak mówicie? — zapytałem parobków.
— Nic, kpinkujemy se z niego. Zwyczajnie jak z głupiego.
Czując, że miód zaczyna mi walać palce, nie wdawałem się z nimi w dalszą rozmowę, lecz poszedłem za Walkiem. Stał między zielskiem i patrzył na mnie.
— Walku! — zawołałem — masz tu chleb z miodem.
Nie ruszył się.
— No, chodźże... — i postąpiłem parę kroków.
Chłopiec zaczął uciekać.
— Och! jakiś ty głupi... No, masz chleb, kładę ci go, ot tu...
Położyłem na kamieniu i odszedłem. Ale dopiero gdym się skrył za węgłem kuchni, chłopiec zbliżył się do kamienia, począł ostrożnie chleb oglądać i nareszcie — zjadł go, o ile mi się zdaje, z apetytem.
W
Uwagi (0)