Grzechy dzieciństwa - Bolesław Prus (biblioteka w sieci txt) 📖
Świat widziany oczami nastoletniego chłopca, Kazia Leśniewskiego. Dzieciństwo bez idealizacji, ze wszystkimi jego radościami i smutkami. Szkoła i wakacje, pierwsze przyjaźnie, pierwsza naiwna miłość, pierwsze trudne, niekoniecznie właściwe decyzje i ich nieprzewidziane, bolesne skutki.
Grzechy dzieciństwa przeniósł na ekran Krzysztof Nowak w 1980. Film zdobył główną nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmów dla Dzieci i Młodzieży w Tomar i nagrodę jury i publiczności na festiwalu w Gijon.
Bolesław Prus (właściwie Aleksander Głowacki) był świetnym obserwatorem, co znalazło odzwierciedlenie w jego twórczości — nikt tak jak on nie opisywał nastrojów i mechanizmów społecznych. Współpracował z wieloma gazetami, m.in. „Niwą” i „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a ukazujące się w „Kurierze Warszawskim”, opisujące życie miasta, „Kroniki” cieszyły się dużą popularnością. Brał udział w licznych inicjatywach społecznych i oświatowych.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Grzechy dzieciństwa - Bolesław Prus (biblioteka w sieci txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Wtedy Zosia z uroczystą miną wytłumaczyła mi, że Loni było bardzo, ale to bardzo przykro.
— Zresztą niech ci powie sama Lonia, jak jej było przykro — zakończyła moja kochana siostrzyczka.
Odsyłany od Annasza do Kajfasza po bliższe określenie stopnia owej przykrości, zupełnie straciłem głowę.
Stałem się maszyną, z której panienki robiły, co im się tylko podobało, bo lada cień samodzielności z mojej strony wyrządzał przykrość albo Loni, albo Zosi, którą obie te panie odczuwały do spółki.
Gdyby biedny Józio wstał z grobu, nie poznałby mnie w tym cichym, posłusznym, zahukanym kawalerze, który wiecznie po coś chodził, coś nosił, czegoś szukał, o czymś nie wiedział, na czymś nie znał się i co kilka minut był strofowany. A gdyby to widzieli moi koledzy!...
Pewnego dnia panna Klementyna była bardziej zajęta niż zwykle. Pisarz bowiem miał jakiś dozór przy stajniach, o kilkanaście kroków od jej ulubionej altanki. Korzystając z tego, wymknęliśmy się we troje za park, do tych krzaków, gdzie rosły jeżyny.
Strach, ile ich tam było! Co krok kępa, a na każdej gąszcz jeżyn czarnych i wielkich jak śliwki. Z początku zbieraliśmy je razem, zamieniając między sobą wykrzykniki podziwu i zadowolenia. Wkrótce jednak zamilkliśmy i rozeszliśmy się każde w swoją stronę. Nie wiem, jak tam dziewczęta, ale ja, utonąwszy wśród najgęstszych kęp, zapomniałem o świecie. Co to były za jeżyny!... Dziś nie ma nawet takich ananasów.
Zmęczony staniem — usiadłem, zmęczony siedzeniem — położyłem się na krzakach jak na sprężynowym fotelu. Było tu tak ciepło, tak miękko i obficie, że nie wiem, skąd pomyślałem, iż właśnie tak musiało być Adamowi w raju. Boże! Boże! dlaczego ja nie byłem Adamem? Do dziś dnia na przeklętym drzewie rosłyby jabłka, bo dla zerwania ich nie chciałoby mi się nawet ręki podnieść nad głowę...
Rozciągając się jak wąż pod ciepłym słońcem, na giętkich krzakach, czułem nieopisane szczęście głównie z tego powodu, żem mógł zupełnie nie myśleć. Czasem przewracałem się na wznak, głową niżej niż reszta ciała. Poruszane wiatrem liście głaskały mnie po twarzy, a ja patrzyłem w ogromne niebo i z niezgłębionym zadowoleniem wyobrażałem sobie, że mnie — wcale nie ma. Lonia, Zosia, park, obiad, wreszcie szkoły i pan inspektor, wydawały mi się snem, który niegdyś był, ale już przeszedł, może sto lat temu, a może i tysiąc. Biedny Józio w niebie wciąż zapewne doświadcza tych uczuć. Jaki on szczęśliwy!...
W końcu już mi się i jeżyn odechciało. Czułem, jak łagodnie unoszą mnie krzaki, widziałem każdą chmurkę, z wolna sunącą się po błękicie, słyszałem szelest każdego liścia, alem sam nic nie myślał.
Nagle coś szarpnęło mnie. Zerwałem się na równe nogi, nie pojmując, co się dzieje. Przez mgnienie było cicho jak i pierwej, lecz w tejże chwili usłyszałem płacz i krzyk Loni:
— Zosiu!... Panno Klementyno!... na pomoc!...
Jest coś strasznego w krzyku dziecka: „Na pomoc!...”. Przemknęły mi przez głowę wyrazy: żmija! Tarnina chwytała mnie za odzież, oplątywała nogi, szarpała, odpychała, nie!... ona mocowała się ze mną, biła się ze mną jak żywy potwór, a tymczasem Lonia wołała: „Na pomoc!... Boże, mój Boże!...” — a ja rozumiałem tylko jedną rzecz, jasną jak słońce, że tu muszę dać pomoc albo sam zginąć.
Zmęczony, podrapany, a najbardziej — przerażony, przedarłem się w końcu do tego miejsca, gdziem słyszał płacz Loni.
Siedziała na krzaku drżąc i załamując ręce.
— Loniu!... co tobie?... — zawołałem do niej pierwszy raz po imieniu.
— Osa!... osa!...
— Osa?... — powtórzyłem rzucając się ku niej. — Ukąsiła cię?...
— Jeszcze nie, ale...
— Więc cóż...
— Chodzi po mnie...
— Gdzie?...
Z oczu jej płynęły łzy. Była bardzo zawstydzona, ale strach przemógł.
— Wlazła mi w pończoszkę... O, Boże... Boże, Zosiu!...
Ukląkłem przed nią, alem jeszcze nie śmiał szukać osy.
— Więc wyjmij ją — rzekłem.
— Kiedy się boję. O, Boże!...
Drżała jak w febrze. Zdobyłem się na szczyt odwagi.
— Gdzie ona jest?
— Teraz chodzi mi po kolanie...
— Nie ma jej ani tu, ani tu.
— Już jest wyżej... Ach! Zosiu, Zosiu!...
— Ależ i tu jej nie ma...
Lonia zasłoniła twarz rękoma.
— Musiała schować się w sukienkę... — rzekła płacząc jeszcze rzewniej.
— Jest!... — zawołałem. — To mucha...
— Gdzie?... Mucha?... — spytała Lonia. — Prawda, że mucha! Ach, jaka duża... Byłam pewna, że to osa. Myślałam, że umrę... Boże! jaka ja głupia.
Obtarła oczy i od razu zaczęła się śmiać.
— Zabić ją czy puścić? — spytałem Loni64, pokazując jej nieszczęsnego owada.
— Jak ci się podoba — odpowiedziała już zupełnie spokojnie.
Chciałem muchę zabić, ale — nie miałem serca. A ponieważ i skrzydła, i ona sama była bardzo zmięta, więc — ostrożnie położyłem ją na liściu.
Tymczasem Lonia przypatrywała mi się nader pilnie.
— Co tobie?... — nagle spytała.
— Nic — odpowiedziałem, usiłując się roześmiać. Uczułem, że siły gwałtownie mnie opadają.
Serce uderzało mi jak dzwon, zaczęło mi się ćmić w oczach, zimny pot wystąpił na całe ciało i klęcząc — zachwiałem się.
— Co tobie, Kaziu?...
— Nic... tylko myślałem, że ci się trafiło jakie nieszczęście...
Gdyby mnie Lonia nie pochwyciła i nie oparła mi głowy na swych kolanach, byłbym rozbił nos o ziemię.
Jakaś ciepła fala uderzyła mi do głowy, usłyszałem szum w uszach i znowu głos Loni:
— Kaziu!... kochany Kaziu... co tobie?... Zosiu!... o Boże, on zemdlał... Cóż ja tu pocznę, nieszczęśliwa?...
Objęła mnie rękoma za głowę i zaczęła całować. Na całej twarzy czułem jej łzy. Było mi jej tak żal, żem zebrał resztę sił i z trudem dźwignąłem się.
— Nic mi nie jest!... nie bój się!... — zawołałem z głębi piersi.
Istotnie chwilowe osłabienie minęło tak prędko, jak przyszło. W uszach przestało szumieć, wzrok mi się wyjaśnił, podniosłem głowę z kolan Loni i patrząc jej w oczy, śmiałem się.
Teraz ona zaczęła się śmiać.
— Ach, ty niepoczciwy, ach ty niedobry!... — mówiła — żeby mi narobić takiego strachu. Jakże ty mogłeś zemdleć przez takie głupstwo?... Gdyby to nawet była osa, to by mnie przecież nie zjadła... I co ja bym robiła tu z tobą?... Ani wody, ani ludzi, Zosia gdzieś poszła, a ja sama musiałabym ratować takiego dużego chłopca. Wstydź się!
Naturalnie, żem się wstydził. Czy można ją było tak przestraszyć?
— Cóż, jakże ci jest? — pytała Lonia. — Ech! już pewnie dobrze, boś nie taki blady. Pierwej byłeś blady jak płótno.
— No — dodała po chwili — będę ja się mieć z pyszna, jak się mama o tym dowie!... Ach, Boże! boję się nawet wracać do domu...
— O czym mama się dowie? — spytałem.
— O wszystkim, a najgorzej o tej osie...
— Więc nie mów nikomu.
— Cóż z tego, że ja nie powiem... — rzekła, odwracając głowę.
— Może myślisz, że ja powiem?... — odparłem. — Jak ojca kocham, tak nikomu ani słówka.
— A Zosi?... Ona jest dobra do sekretu.
— Ani Zosi. Nikomu.
— Choć i bez tego wszyscy się dowiedzą. Ty jesteś taki podrapany, potargany... Ale, czekaj no!... — dodała po chwili i obtarła mi twarz chustką. — Boże! czy ty wiesz, że ja ciebie nawet pocałowałam ze strachu, bom już nie wiedziała, co robić. Żeby się kto o tym dowiedział, spaliłabym się ze wstydu, choć, naprawdę, z osą byłby także kłopot. Ach! co ja mam zmartwienia przez ciebie...
— Ale nie masz się czego obawiać — pocieszałem ją.
— Tak, nie mam! Wszystko się wyda, bo masz pełno liści w głowie. Zresztą zaczekaj, ja cię uczeszę. Byle tylko z jakiego krzaka nie podglądała nas Zosia. Ona jest dobra do sekretu, ale zawsze...
Lonia wzięła ze swych włosów półkolisty grzebień i zaczęła mnie czesać.
— Ty zawsze jesteś potargany — mówiła. — Powinieneś czesać się tak, jak wszyscy panowie... O, tak!... Mieć przedział z prawego boku, nie z lewego. Gdybyś miał włosy czarne, byłbyś taki piękny jak narzeczony mej mamy. Ale żeś blondyn, więc uczeszę cię inaczej. Będziesz teraz wyglądał jak aniołek, co jest pod Madonną. Wiesz, który... Szkoda, że nie mam lusterka.
— Kaziu! Loniu!... — zawołała w tej chwili Zosia, gdzieś od strony parku.
Zerwaliśmy się oboje, a Lonia była naprawdę przelękniona.
— Wszystko się wyda! — rzekła. — Och! ta osa!... A najgorsze to, żeś zemdlał...
— Nic się nie wyda! — odparłem energicznie. — Ja przecie nic nie powiem.
— Ani ja. Nie powiesz nawet, żeś zemdlał?...
— Naturalnie.
— No, no!... — dziwiła się Lonia. — Bo ja, żebym zemdlała, to bym nie mogła wytrzymać...
— Kaziu! Loniu!... — wołała moja siostra już o kilkanaście kroków od nas.
— Kaziu! — szepnęła Lonia kładąc palec na ustach.
— Już nie bój się!
Zaszeleściły krzaki i ukazała się Zosia ubrana w fartuszek.
— Gdzieś ty była, Zosiu? — zapytaliśmy ją oboje.
— Chodziłam po fartuszek dla siebie i dla ciebie, Loniu. Masz oto, bo jeżyny walają65.
— Czy zaraz wracamy do domu?...
— Nie ma po co — odparła Zosia. — U mamy jest ten pan, a panna Klementyna ani myśli wyjść z altanki. Możemy tu siedzieć choćby do wieczora. Ale już zaczynam rwać jeżyny, boście wy więcej zjedli ich niż ja.
Zaczęły rwać obie, a ja także jakoś nabrałem na nowo ochoty do jedzenia.
Widząc, że oddalam się, Lonia zawołała za mną:
— Kaziu, wiesz, o czym myślę!...
I pogroziła mi palcem.
W tej chwili po raz nie wiem który przysiągłem sobie, że nikomu nie wspomnę ani o moim zemdleniu, ani o tej musze. Ledwiem jednak odszedł kilka kroków, usłyszałem głos Loni:
— Żebyś ty wiedziała, Zosiu, co się tu działo!... Ale nie, nie mogę ci powiedzieć ani słówka. Chociaż gdybyś mi przysięgła, że dotrzymasz sekretu...
Uciekłem jak najdalej w gąszcz, czując, że się wstydzę. No, chociaż Zosia...
Na owych nieszczęsnych jeżynach byliśmy jeszcze z godzinę. Gdyśmy stamtąd wracali do domu, dostrzegłem wielką zmianę sytuacji. Zosia patrzyła na mnie ze zgrozą i ciekawością. Lonia wcale nie patrzyła, a ja byłem tak zmieszany, jakbym popełnił morderstwo.
Żegnając się z nami, Lonia serdecznie ucałowała Zosię, a mnie — kiwnęła głową. Zdjąłem przed nią czapkę, myśląc, że jestem wielki gałgan.
Po odejściu Loni Zosia wzięła mnie w obroty.
— Dowiedziałam się pięknych rzeczy! — rzekła z powagą.
— Cóżem ja zrobił? — zapytałem na dobre przestraszony.
— Jak to co? Naprzód — zemdlałeś (ach! Boże, i mnie przy tym nie było...), no — a potem ta osa czy mucha... Okropność... Biedna Lonia! Ja umarłabym ze wstydu.
— Ale cóżem ja temu winien? — ośmieliłem się spytać.
— Mój Kaziu — odparła — przede mną nie potrzebujesz się tłumaczyć, bo przecież ja ci nic nie zarzucam. Ale zawsze...
„Ale zawsze...” — to mi odpowiedź!... Z tego „ale zawsze” wypadało, że w całej sprawie ja jeden jestem winien. Mucha nic, Lonia, która wniebogłosy krzyczała, także nic, tylko ja, za to żem biegł na ratunek.
Prawda, ale po co zemdlałem?...
Byłem niepocieszony. Na drugi dzień wcale nie poszedłem do parku, byle tylko nie pokazywać się Loni, a na trzeci — ona kazała mi przyjść. Gdym przyszedł, kiwnęła mi głową z daleka i rozmawiała tylko z Zosią, rzucając na mnie od czasu do czasu spojrzenia dumne i smutne jak na zbrodniarza.
Chwilami myślałem, że jednak dzieje mi się tu jakaś niesprawiedliwość. Wnet przecie tłumiłem podobne podejrzenia mówiąc sobie, żem naprawdę zrobił coś strasznego. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że taka metoda stanowi charakterystyczną cechę kobiecej logiki.
Tymczasem dziewczynki chodziły po ogrodzie poważnym krokiem, ani myśląc o skakaniu przez sznur, tylko szepcąc coś między sobą. Nagle Lonia zatrzymała się i rzekła głosem bolejącym:
— Wiesz, Zosiu, taki mam apetyt na czarne jagody... Aż mi pachną...
— To ja zaraz przyniosę — odezwałem się z pośpiechem. — Znam w lesie jedno miejsce, gdzie jest ich bardzo dużo.
— Będziesz się fatygował?... — odpowiedziała Lonia, obrzucając mnie melancholijnym wejrzeniem.
— Cóż to szkodzi? Niech idzie, kiedy chce — wtrąciła Zosia.
Poszedłem tym śpieszniej, że mi już w ogrodzie zaczynało być duszno wobec tylu grymasów. Mijając kuchnią66 usłyszałem, że panienki śmieją się, a gdym od niechcenia zajrzał przez parkan, spostrzegłem, że w najlepsze skaczą przez sznur. Widać, że tylko wobec mnie zachowywały tak uroczyste miny.
W kuchni był piekielny hałas. Matka Walka płakała i klęła, a stara Salusia wymyślała jej za to, że Walek stłukł talerz.
— Dałam mu — jęczała pomywaczka — temu hyclowi talerz, żeby se wylizał, a on, podlec, buch! go na ziemię i jeszcze uciekł. Oj! jeżeli ja cię dziś nie zabiję, to mi chyba ręce i nogi odejmie...
A potem wołała:
— Walek!... chodź mi tu zaraz, psiawiaro, bo z ciebie będę pasy darła, jak wnet nie przyjdziesz.
Zrobiło mi się żal chłopca i chciałem załagodzić sprawę. Pomyślałem jednak, że mogę zrobić to samo wróciwszy z lasu, bo Walek chyba dopiero w nocy pokaże się w kuchni i — poszedłem w swoją stronę.
Las
Uwagi (0)