Darmowe ebooki » Nowela » Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 12
Idź do strony:
nad polem zniszczenia dziurawe mury świecą oczami, przez które przegląda płonący tam jeszcze ogień. Ogień bucha jeszcze przez liczne okna i szerokie wyłomy domu Batorego; ogień obejmuje wysokie i szerokie gmachy po prawicy Fary; ogień tak obficie oświetla plac obszerny, że policzyć-by na nim można wszystkie listki wszystkich drzew, wszystkie łzy wszystkich oczu, wszystkie kurczowe drgania wszystkich ust. Ale te łzy płyną cicho i te usta są oniemiałe. Dosyć walczono już przez godzin wiele; teraz nikt nie ma siły iść, wołać, błagać, dźwigać, modlić się i złorzeczyć, i wszyscy muszą siedziéć po tych trawnikach, po których wczoraj jeszcze tak wesoło pląsały dzieci i igrały złote kółka słoneczne, opuścić ręce zmęczone; przymknąć dymem zgryzione oczy, i twarzą w twarz z płomiennym potworem czekać... czego? jakiegoś dziwnego, nieznanego, w łzach żalu i ohydzie nędzy skąpanego jutra. I Fara także zamilkła. Przez dzień cały uderzała ona w niebo rozpaczliwą muzyką swych dzwonów, ale teraz umilkła i z krwistą łuną na szerokiém czole stoi cicha, niema, czekająca chwili zlitowania. Wichry, które wprzódy wściekle szalały, ułożyły się do snu na gorącéj pościeli zgliszczów; stary jawor stoi więc także nieruchomy i cichy, zdający się rozmyślać nad jutrem téj nowéj burzy.

Wtém, od płonącéj w pobliżu budowy, oderwał się złoty wężyk maleńki i po deskach chodnika pomknął sobie żwawo, lekko, nakształt błyszczącéj zabawki, rzuconéj ręką dziecka. U brzegu chodnika wyprostował się, pochylił się cały naprzód, i zwinny, powiewny, złotym, cienkim pierścieniem objął pień jaworu. Błysnął i przygasł; błysnął znowu, wzdął się i wypuścił z siebie mnóstwo płomiennych języków, które szybko i cicho, w błyskawicznych podskokach i zwrotach, poczęły lizać i kąsać powierzchnią drzewa. Mnożą się one, ogromieją, w powietrzu rozpościerają się jak chorągwie, pną się i skaczą coraz wyżéj, coraz głębiéj żądła swe w ciało starca zapuszczają. Gałęzi jednak dosięgnąć jeszcze nie mogą; z pniem potężnym, lecz może już w swém wnętrzu noszącym spróchniałość starości, toczą walkę zaciętą i śpieszną. Walka trudna, lecz w pomoc jéj przybywa żużel jakiś, płomyk, może tylko iskra, która niewiedziéć zkąd na czoło starca spadła. Tu, w mgnieniu oka zagorzały gęste jego włosy. Ogromna korona z płomieniotoczyła mu głowę. Tak ze stopami zanurzonemi w ognistéj kąpieli i z ognistą koroną u szczytu stał długo niewzruszony, opierający się pożerczemu wrogowi, i tylko zwolna, zcicha, trząsł szerokiemi gałęziami. Cóż to? Czy to złudzenie jakieś omamia oczy widzów, zmęczone, i w obraz téj walki z wytężeniem patrzące? Zakołysał się stary jawor, zakołysał się od pnia aż do szczytu, zlekka wprawdzie, tylko trochę... Minut kilka i znowu wyniosła jego postać pochyliła się już silniéj, widoczniéj, raz w jednę to znowu w inną stronę. I odtąd jeszcze upłynęły długie minuty i kwadranse. Nagle kilka głosów donośnych i nakazujących krzyknęło: „Uciekajcie ludzie!” Tłum w popłochu skupił się u przeciwległéj strony placu. Jawor stał jeszcze i płonął cicho u stóp i u szczytu; tylko środkowe jego gałęzie zcicha, poważnie, smutno zaszumiały. Potém wysoka postać jego chylić się zaczęła zwolna, zwolna, jakby w przedchwili zgonu zdjęta głęboką zadumą. Sztywny, ciężki, z pniem niezupełnie może ognistemi nożami przerzniętym, chylił się tak długo, powoli, a z płomienistéj jego korony spływał ku ziemi gruby warkocz iskier. Nagle rozległ się wielki łoskot. Tam, gdzie przed wieki stał pradziad miasta, nie było już nic. Na rozpalonych kamieniach rozciągnięte wielkie jego ciało, wnet ciemne dymy owinęły w kłębiący się, nieprzejrzanie gruby, złotemi nićmi haftowany całun.

...Szczęśliwszyś od nas, stary nasz jaworze, bo nie patrzysz na jutro téj wczorajszéj burzy!

V. W kamiennych ścianach

Od kilku lat, każdéj wiosny miewałam coraz świeże bukiety narcyzów, które zapachem swym napełniały mi całe mieszkanie, a śnieżną białością wdzięcznie odbijały na tle rosnącéj za oknami zieleni ogrodu. Z tym, który przynosił mi te kwiaty, zamieniłam najczęściéj parę tylko wyrazów przyjacielskiego pozdrowienia, bo bardzo żywy i zawsze coś do czynienia mający, długim rozmowom czasu nie poświęcał; pracowity i pnący się po wzgórzu trudnego dorobku, pracą i czasem innych nie poniewierał. Jednak, niekiedy zasiadał on w kółku moich najbliższych, przy długim stole pełnym przedmiotów, będących istotnemi symbolami naszego życia: książek, dzienników i ręcznych kobiecych robót. Nikomu z nas, ile nas tam było, długie zimowe mroki nie rozjaśniały się temi blaskami piękna i wesołości, które na innych punktach ziemi dopomagają ludziom żyć, walczyć i tworzyć. Pod dachem z chmur i w powietrzu ściśnioném dokonywać się nie mogą żywe towarzyskie i cywilizacyjne ruchy. Ten pokój, za którego oknami szemrały jesienne deszcze, albo huczały zimowe zamiecie, ten stół z tą lampą, te książki, roboty, ten wieniec twarzy zdawna znanych i przyjaznych, było to wszystko, cośmy mieli na długie zimowe ciemności, na odpoczynek i rozweselenie po dniach, spędzonych w pracy, w pracy niezawsze takiéj, jaką-byśmy spełniać najbardziéj pragnęli i mogli, ale zawsze prawie tylko takiéj, dla jakiéj pełnienia został nam kęs zagona lub część nieszerokiéj ścieżki. W ciszy topniały i nikły ze szmerem deszczów, czasem płakały, z szumem wiatrów ulatywały na nic i na zawsze niezużyte energie, niewysłowione myśli, niedokonane zamiary. Jednak nie bywało u nas ani ponuro, ani beznadziejnie. Może pająki, którym los wzlotów sokolich odmówił, dumne są i spokojne tém, że w kamiennych ścianach i bez słońca, z samych siebie snują tkanki swych szarych pałaców. Nierzadko rozmawialiśmy gwarnie i śmieliśmy się z tego naprzykład, że nikt prawie z pomiędzy nas telefonów i elektrycznego światła dotąd nie widział, choć każdy posiadał sporą dozę pociągu do spraw i tworów ludzkiego rozumu. Codzienne nasze przyjacielskie zebrania, nazywaliśmy naszemi rautami; koncerty wyśpiewywały nam dokoła domu odgłosy zimowéj pogody, a przedstawienia teatralne zastępowały dziwne i pełne gracyi skoki i swawole czarnego kotka. Ktoś bardzo rozumny i wykształcony, ale zarazem, w hałasach miast wielkich wzrosły i żyjący, twierdził raz przede mną, a że istota ludzka, nieuczęszczająca na przedstawienia teatralne, koncerty i rauty, niezwiedząjąca muzeów i wystaw sztuki i przemysłu, nietowarzysząca wszystkiemi ruchami swéj duszy ruchom cywilizacyi, jest istotą nieucywilizowaną, na-pół dziką: Otóż nie; nie byliśmy dzicy. Tylko, jak wiadomo, pająki nie mogą szybować po jasnych przestworach i dość im, gdy dobrze natrudziwszy swe łapki, zdołają dotrwać w swym kamiennym kącie. Silniejsze i ponętniejsze z pośród nich przędą i wyciągają szarą swą nitkę wyżéj, coraz wyżé; do strefy podsłonecznéj nie dostaną się nigdy, ale padają na nie odłamy jéj blasków. Przędliśmy i wyciągali szare nici nasze wyżéj, coraz wyżéj i każdy z nas miał w sobie i przed sobą jakiś promień wszechludzkiéj światłości.

Właściciel białych narcyzów, tak jak i my nie widział jeszcze telefonów i elektrycznego światła, nie bywał w teatralnych i balowych salach. W naszym kącie ich nie było, a po szerokich przestrzeniach szybować on nie mógł. Pacholęctwo jego przypadło w tę czarną godzinę, gdy drżące gruntawydawały z siebie jakieś mętne i brudne opary, wśród których wielu poślepło i zanurzyło się w trzęsawiskach, a nikt prawie wlaściwéj sobie miary wzrostu nie dosięgnął.

Z nad roboty lub przerzucanéj książki, zawsze z uśmiechem zadowolenia podnosiłam wzrok na rzezwą i energiczną postać, na odważną i roztropną twarz tego młodego człowieka, który nie oślepł, trzęsawiska ominął, a choć wszystkie szerokie drogi zamknęły przed nim te ubóztwa i niemoce, które mu na początek życia przypadły, szedł ścieżką wązką, ale prostą i czystą, prosty, czysty i coraz szczęśliwszy.

Czyście kiedy zatrzymali myśl waszę na tém szczególném, nam tylko właściwém, a bardzo ciekawém zjawisku, którém jest grupa ludzi wypracowujących sobie istnienie bez żadnych narzędzi, używanych ku temu gdzieindziéj, niewiedziéć czém i jak, ot tak gołemi rękoma, na sposób różny, bez systematu, z mnóztwem różnych umiejętności i bez żadnej wyłącznéj umiejętności, okropnie ciężko? Na to zjawisko niebezpieczne, bo kuszące ku przepaściom, smutne, bo marnujące drogocenne siły, składa się przyczyn mnóztwo; lecz ktokolwiek nie przypatrzył się pracownikom tego rzędu, ten nie przeczytał jednéj z najciekawszych kart naszego zbiorowego życia i nie zna bólu marnowanych godzin, rozpaczy, stłumionych zdolności, wielkich sił, które w pocie czołapodnoszą — drobne ziarnka piasku. I to jest pewném, że gdy na gruntach, uprawianych wybornie i ogrzewanych łuskawym klimatem, drobne ziarno wydaje kłos wysoki i bujny, w kątach kamiennych i bez słońca, bohaterskie dusze za cały plon przynoszą prostą czystość i pożyteczność życia.

Zdolności, stłumione przez czarną godzinę, płomieniem zbiegały mu do oczu, a siły, wyrobione w mozolném dźwiganiu ziarnek piasku, energią odbijały się w postawie i ruchach, gdy czasem opowiadał on nam o tych ścieżkach pracy i przemyślności, po których chodził, zanim stanął na tym punkcie swego istnienia, z którego już daléj iść łatwo. Nie lubił tylko ścieżek utartych, kark miał twardy, umysł skłonny do wyszukiwania dróg nowych i było to jego najbardziéj indywidualném znamieniem. Ileż kwadransów i godzin spłynęło nam na rozmowach o tych drogach nowych, na które spoglądaliśmy nietylko z ciasnych wnętrzy pałacyków własnych, ale z téj wysokości, z któréj widać było, jeżeli nie świat cały, to przynajmniéj społeczeństwo rodzinne i zwikłaną sieć jego najdroższych interesów. Ileż razy podnosiliśmy i oglądali różne oczka téj sieci, które na martwém, a przecież wzburzoném morzu, wydawały się nam wyspami ratunku i obfitości! Miewaliśmy na ustach wyrazy: przemysł, handel, rękodzielnictwo, sztuki budowania i ogrodnictwa, konkurencya, inicyatywa i t. d. i t. d. Oto, jak byliśmy mądrzy. Ale, czyśmy téż nigdy poetycznymi nie bywali? Owszem, gdy za oknami rozpościerały się grube ciemności i huczał wicher zimowy, nam, wspomnienia, krzesane przez miłość ziemi i przyrody, przynosiły obrazy cichych i woniejących pól, srebrnych mgieł nad łąkami, złotych rozłogów, po których płyną monotonne nuty pastuszych surm lub rozlegają się zwycięzko i hucznie myśliwskie strzały.

Rozmowy z właścicielem narcyzów lubiłam dla tego, że nie było w nich téj dziwnie i nadewszystko nieznośnéj mi pretensyonalności, która na popis wzbijać się usiłuje ku szczytom umysłowym ani dosięgłym, ani nawet zblizka widzianym; było w nich wzamian wiele doświadczenia i praktyczności męzkiéj, krzepkości pracownika, coś z hardości niezawisłego człowieka, częste iskry obywatelskich uczuć a czasem promień téj zdrowéj poezyi, któréj źródłem jest miłość dla ziemi, ludzi i wolności. Lubiłam słuchać, kiedy mi opowiadał o różnych procederach prac mechanicznych, o warunkach dobrego pracowania w przemyśle i handlu, o odważném zawijaniu rękawów do własnoręcznéj fizycznej pracy, o biciu się z losem, który przeszkody stawi i niezupełnościami wiedzy własnéj, która dostatecznych pomocy nie daje. Lubiłam nadewszystko patrzéć na tryumf roztropnéj przemyślności i uczciwéj pracy, która już takie plony przyniosła, że zapytany przeze mnie: ile też zdobyta już posiadłość i przemysłowe zajęcie, którym się oddawał, zysku mu przynoszą, ten mój dzielny i sympatyczny znajomy, z właściwą sobie raźną wesołością odpowiedział:

— Pani! jestem już teraz jak Karol Radziwiłł, który dochodów swych nigdy zliczyć nie mógł!

Dzień dwudziesty ósmy Maja był w tym roku upalny i bardzo pogodny. Około zachodu słońca przechodziłam główną ulicą naszego miasta. Wielka susza panowała oddawna; z bruku, z pod stóp ludzkich i z pod kół dorożek wznosiły się kłęby kurzawy, niezdrowe i przykre wyziewy zalatywały z bocznych ubogich uliczek. Nagle, w najruchliwszym punkcie ulicy, z rozwartéj na oścież bramy buchnęła silna woń kwiatów. Było to jakby otworzenie się, śród zaduchy i prozy miejskiéj, czarodziejskiego pudełka z woniami i urokami wsi. Stanęłam na chwilę i przez wyobraźnią moję przesunął się pospolity, lecz zawsze miły obraz ula, napełnionego ruchem i brzęczeniem pszczół. Na dolném piętrze ładnie zbudowanego domu, otwierało się nad chodnikiem kilka nieszczupłych i zasobnych sklepów. Tu, za szybami okien piętrzyły się stosy materyałów piśmiennych; tam, sprzedawano żelazne narzędzia i naczynia; owdzie modniarka rozwiesiła swe barwne wyroby, a tam jeszcze mierzono i ważono towarykolonialne. Jeden z tych sklepów był własnością właściciela tego domu. Wszyscy ci, którzy za ich oknami i otwartemi drzwiami ruszają się, sprzedają, gwarzą, znani mi, swoi. Znam ich nazwiska, twarze, historye, stosunki; młodzi wzięli się do rzeczy nowych i dobrze im idzie. Są to pająki, które w kamiennych ścianach przędą sobie tkanki swych starych, lecz własnych pałaców, a każdy z nich, wiem o tém, ma jakąś jednę nitkę, którą przędzie i wyciąga wyżéj, coraz wyżéj. Są to jeszcze pływacze, którzy na martwém morzu znaleźli sobie dawniéj zdala omijane wyspy ratunku i obfitości. Jest to nakoniec warsztat, na którym wyrabia się świeża jakaś siła społeczna, przy którym właściciel tego ładnego domu, dawno już jednym z piérwszych stanął i do którego innych zachęcał, zwoływał. Może tu kiedyś rozszerzy się miejsce dla tych, którym ciasno i wzrosną bujne kłosy dla tych, którym ziemia skąpa. Przebaczcie! Jam nie patrzała nigdy na szerokie, wolne, obfitemi plony okryte przestrzenie, ani mię otaczały niebotyczne szczyty ludzkich bohaterek i mądrości. Oczy moje, przywykły wpatrywać się w zmroki i śród nich szukać wązkich i błędnych smug światłości, z namiętném pragnieniem, aby kiedyś zlały się one w jedno wielkie słońce. Przebaczcie więc, że na ten skromny obraz i na tych pajęczych robotników patrząc miałamw duszy namiętny okrzyk; o, niebo dziś tak błękitne, bądź-że im zawsze pogodném! Zbliżyłam się do otwartéj bramy. W głębi dużego dziedzińca, w zieloności kwitnących krzewów, wiejskiemi prawie gankami uśmiechają się oficyny, przez których otwarte okna widać głowy kobiece, schylone nad pracą i słychać niedbałe przygrywanie na skrzypcach. Ale pośrodku téj obszernéj przestrzeni, zmysły wzroku i powonienia uderza ogromny kłąb, a raczéj małe pole kwiatów. Narcyzy kwitną jeszcze, a jest ich tak wiele, że bije od nich prawie olśniewająca białość; na tém tle, podobném do obficie spadłego śniegu, przekwitające tulipany rozpościerają szeroko gorącą czerwoność swych kielichów i rumienią się pąki rozwijających się róż. Dokoła wiszą na krzewach białe, bo już więdnące grona bzu; jaśminy całe w kwieciu, buchają odurzającą wonią; wysmukłe akacye, wśród delikatnych rysunków listowia zwieszają śnieżne, albo żółte kiście. W narcyzach, tulipanach, opadających bzach i rozwijających się różach i jaśminach, dwie malutkie dziewczynki biorą kwiatową kąpiel. Są one tak malutkie, a barwna toń, w któréj poruszają się, tak wysoką i gęstą, że nad jéj powierzchnią wypływają tylko dwie okrągłe, złotowłose główki i dwie okrągłe, rumiane twarzyczki. Czasem pośród zieleni, zabieleje biały fartuszek dziecięcy, powieje nagle, drobne, delikatne ramię,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 12
Idź do strony:

Darmowe książki «Z pożogi - Eliza Orzeszkowa (internetowa biblioteka darmowa .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz