Międzymorze - Stefan Żeromski (gdzie moge czytac ksiazki za darmo txt) 📖
Poemat prozą opiewający niezwykłość nadmorskiej przyrody i życia codziennego. Każda chwilauchwycona z precyzją uważnego obserwatora i oddana w bogactwie metafor, porównań iwyszukanych epitetów.
Żeromski zasłynął jako autor literatury marynistycznej. Pisał powieści, szkice i opowiadaniapoświęcone tej tematyce, a nawet przewodniki po Pomorzu. Z każdego wersu poematu„Międzymorze” przebija wielka miłość jaką żywił do Bałtyku, jego krajobrazów i nadmorskiejnatury. Specyficzną liryczność języka najlepiej odda fragment utworu: „Twórca dnia, wiekuisty inigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce stacza sięoto z nieboskłonu. W szkarłat niestrzymany dla oka nabrzmiałej kuli przemienia złoto swojegokręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu — i w wodach puckich, kędyś naprostkrólewskiego Rzucewa tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze”.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Międzymorze - Stefan Żeromski (gdzie moge czytac ksiazki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Jak za dni naszych mewy białoczelne nad jej szerokim wodnym przestworem rytmem rwanym, w sposób niewysłowienie uroczy miotają skrzydła długie i wydają krzyk swój bojowy, — ongi taksamo.
Jak za dni naszych, taksamo drzewiej i zawżdy zagony łososi idą w przedwiośnia zgodnemi i wiecznie nowemi pochody w górę jej popławów z morza szumnego aż do podnóża gór tatrzańskich, skąd jej zimne, przeczyste źródła biją.
*
Jak za dni naszych, skoro na Małem Morzu i przy brzegach wysokich lody stopnieją, a południowy wiatr gorącym tchem powieje, taksamo ongi, hufce łososi ciągnęły z lodowato-zimnych okręgów polarnego oceanu ku słodkowodym bławej zatoki toniom.
Jak za dni naszych, taksamo wtedy, pędziła je w górę tajna potęga miłosnej roskoszy z modrych mórz w blade Wisły rozlewisko.
Jak za dni naszych, taksamo drzewiej i zawżdy zastępy ich szły uszykowane według odwiecznego porządku.
Ciągnęła i ciągnie zawsze na przedzie największa srebrnołuska i bezplamista samica o wielkich uzębionych szczękach i kościach paszczy najeżonych ostremi kielcami.
Za przodownicą płynęły i płyną jedna za drugą w odstępach, jakgdyby na cztery stopy człowiecze wymierzonych samice mniejszego wymiaru i młodsze.
Za samicami płynęły i płyną samce w odstępach, jakby na cztery stopy człowiecze odmierzonych.
Za samcami płynęły i płyną młode w szyku porządnym, przypominającym co do kształtu klucz dzikich gęsi, gdy lecą z północy w południe.
Skoro piękna panowała pogoda, płynęły wierzchem wiślanego wartu z szumem, który łudzi ucho, jakgdyby nadejścia burzy.
Skoro nad krajem przelatywały wichry, pochód grona łososi zapadał na dno i w ciemnicy wodnej ciągnął w górę po trzy mile na godzinę.
Wówczas w łożysku starej Wisły, nie przerażał ich tak jeszcze wysmukły napastnik i zdrajca.
Z czasem nauczyły się czujności, bojaźni i lęku wobec jego złowieszczej postaci, — wszystkich kształtów i kolorów, które z nim są złączone, — barw białych, czerwonych, jaskrawych, — oraz ostrożności wobec wszelkich nieznanych hałasów i dźwięków.
Skoro przebiegły napastnik począł stawiać jazy u brzegów, a w warcie rzeki drygawice, w których niejeden ród wędrowny wyginął, przodownica nauczyła się poznawać wrogie sidła i złowieszcze zasadzki.
Napotkawszy je w swojej drodze, rzucała się wskok, niemal w lot i mknęła, jak błyskawica.
Za nią tymże szlakiem niewidmym, niemal lotem, szył wszystek szyk, szybujący nad przeszkodą.
Jeżeli zaś zasadzka nie była do przebycia lub przerwania, przodownica w kłąb zwijała swe ciało i przeskakiwała pułapki.
Zginała się, jak sprężyna, przybliżając widłowatą płetwę ogona aż do wystającej szczęki swej paszczy, nagle rozprężała zwinięte koło swego długiego kadłuba, z całą potęgą uderzała bokiem o wodę i, odbiwszy się od jej powierzchni na pięć i sześć stóp w górę, przeskakiwała zaporę.
Za jej rozkazującym przykładem czyniły tosamo wszystkie osobniki zagonu, aby za chwilę ustawić się znowu w dawny agmen i z ogniem niesłabnącym gnać w swoją stronę.
Skoro zasie dosięgły wód bystrych, zimnych a nieskalanych, przelewających się ponad dnem żwirowatem Białego i Czarnego Dunajca, przodownica w towarzystwie kilku samców obierała miejsce na tarło.
Zwróciwszy się głową w stronę polotu wód bystrych, tarła się brzuchem o chropawe dno rzeki, ażeby ze siebie ikrę wycisnąć, która się w małem zagłębieniu dennem gromadzi.
O to miejsce, o prawo i możność polania ikry swym mleczem, samce wiodą między sobą bitwy zawzięte.
Młode łososie składają wcześniej swą ikrę, to też wcześniej wyhodowuje się ich brzuchate potomstwo.
Wcześniej wykarmiają się młode rody, własnem żółtkiem pasąc i kształtując organy, serce i nerwy.
Młode, wysmukłe łososie z głową śpiczastą i grzbietem pręgowanym brunatno, w listopadzie wracają do morza.
Stare trą się znacznie później i do morza wracają aż w grudniu.
Będąc ze swojej natury istotami słodkowodnemi, ci wieczni wiślni oryle, zapędzeni na słony ocean, po którym góry lodowe żeglują, a niezmierzony wieloryb gejzery ze siebie wyrzuca, — wracają niezmiennie do dawnej ojczyzny ich rodu.
A w drodze swej ku wyżynom skalistym, nie pożywiają się niczem, lecz łakną, schną i niszczeją.
Stają się, jako strzały, które w upodobaniu niepojętem lecą do miejsca zarania swojego gatunku.
Znana im jest jakaś postać furyi miłosnej, szału z tęsknoty do świętego źródła, które wypiastowało ich rodzaj w swej przezroczystej głębinie.
W głodzie i szaleństwie poprzez wieki zamierzchłe i czasy idące drgają w Wiśle rzece, te żywotwórcze struny.
*
Po tych zboczach, pagórkach, polanach i piaskach, przyniesionych przez wody płynące, przebiegała szybka stopa człowieka, od znużenia bezsilna.
Mogiła jego tu i tam leży na wzgórzu.
Rozlegał się nad szeroką wodą płynącą i budził łoskot echa w puszczy nad morzem jego krzyk wydany w pościgu i w głodzie.
Łuk nagięty jego dłonią bolesną miotał upierzone strzały w piękne białe piersi morskiej mewy.
Zabijał czajki, rybitwy, nury, burzyki, kormorany, kuligi i perkozy, — strącał z niebios dzikie gęsi, kaczki i piękne kiełpie, wolne łabędzie, gdy w południowe krainy z krain północy leciały.
Kamienny młot człowieka uderzał w furyi we włochatą pierś zwierzęcą.
Jakże brzmiało imię miłosne, którem przyzywał z oddali towarzyszkę?
Jak brzmiało słowo pieszczoty, wycmokane w stronę kolebki z wikliny?
Jakie nazwy nosiły przedmioty i suma ich, widok tej ziemi, — prawa i złudy, których istnienia nauczyło go uczucie głodu i uczucie honoru?
Siła jego i zastępujące siłę oszustwo przewaliło się poprzez siłę niedźwiedzia i tura, wilka i łosia.
O, potomne mewy, o, bezpamiętne ptaki, które z wyżyny swojej tyle widzicie!
Czy takiesame, jak my, żywiąc uczucie bolesnej a niewytrzebionej miłości swego potomstwa i gatunku, macie i inne nasze uczucia, przesądy i przywary?
Pamiętacie każda z osobna, jako ród, jako zbiorowisko, aż do najdrobniejszego szczegółu, aż do najlżejszego porozumienia, co czynił praojciec i pramatka przed niezliczonemi wiekami.
Macie jakoweś niezłomne prawa, rządzące państwem skrzydlatem.
Lecz czy macie jakiekolwiek wspomnienia?
Tyle widziałyście, siedząc na swem dziedzictwie przez wieki, na rewie między Kużnicą i Rewą, odkąd się z wód wyhynęła! Może podajecie w swej mowie, w swym zbiorowym rozgwarze, w zgiełkliwem swem obmowisku, w wynurzeniach krzykliwych i nahalnych jakoweś swoje klechdy i dzieje.
Może porozumiewacie się swoim sposobem, tak jak ludzie swoim, o chytrych sposobach szubrawstwa, o sztukach czyhających morderców, o nienasyconem łaknieniu i nienasyconem pragnieniu wśród wiekuiście tychsamych odgłosów morza, ślisko i chrapliwie bijącego o nagie te brzegi.
Może wydajecie jedynie głosy bezmyślne, jak drwal rozszczepiający zrosty pniaka, które się nie poddają rozłączeniu, jak rataj młócący grubą ściółkę snopów na klepisku, która z kłosów nie chce ziarna wydawać.
A może widzicie coś więcej, niż my ludzie.
Może widzicie nietylko piaski wybrzeża i morze ochrypłe na piaskach szumiące, zatoki i przylądki barwiste, podobne z oddali do głów gołębich i do ciał meduz barwiście kraszonych?
Może wiecie coś niewiadomego nikomu o cieniach, które czas pożarł i wchłonął, a przeszłość zagrzebała w sobie.
Może widzicie jeszcze ciała, które tu przechodziły, wydając krzyk walki i pracy, może pamiętacie ziemianki, osiedla, chałupy z chrustu i miasta, miasta tak zatopione, iż ich nie widać poprzez najczystszą wodę, i tak zagrzebane, iż z nich został nad wądołami gruzu tylko badyl wysmukłego ostu o kwiecie blado różowym, róża dzika i kępa szarej mietlicy, która się za wiatrem pochyla?
Nie odpowiecie nam nigdy, gdyż niezrozumiała jest wasza mowa, spiskująca wieczyście przeciwko podstępowi zabójców.
Mowa wasza skazana jest przedewszystkiem na wyrażanie spraw głodu, miłości, ucieczki i napaści.
To my, wędrowcy ziemi, którzy już nie zabijamy, którzy potępiamy śmierć wszelką, którzy uwielbiamy wieczne życie w jego prawdzie i w jego złudzie, skazani jesteśmy za wszystkie twory ziemi na pamiętanie o wszystkiem.
Lecz ptaki niebios i ziemi bardziej, głębiej, szczerzej i piękniej od nas uwielbiają piękność i wolność istnienia.
Wznieśmy się z naszych podziemnych nor, z kanałów, jam, piwnic, z zatęchłych domów i stańmy się, w uwielbieniu wolności i piękności istnienia do wolnych i pięknych ptaków podobni!
Uwielbiajmy pospołu z nimi piękność wiekuistą, minioną i dzisiaj żywą.
Uwielbiajmy pochody słońca nad lądami, które są i nad rzekami, których już niema, — wschody i zachody, wznioślejsze w swem czarodziejstwie ponad śpiew ptasi i ponad słowo człowieka, — nawroty wieczne, a nigdy nie ulegające odmianie.
Uwielbiajmy zawsze nanowo niespodziewane, a wieczyście nawracające się o swej godzinie wędrówki księżyca w nocnych niebiosach, według odwiecznych, niezłomnych, świętych zakonów, wśród olśnionych przezeń obłoków, których połyski i cień zachwycają po wszystkie czasy duszę człowieka.
Wznieśmy się w radości naszej ponad utwierdzenie, w przestwór elementów i nad niezmierzone bezgranicza morza.
*
Mierzeja prastarej Wisły, a później, gdy morze ujście jej zatopiło i w sobie pochłonęło, — międzymorze, — wąska grobla między wyspą Helu i kępą Swarzewa, przybrała w ciągu czasów kształt miecza o potężnej rękojeści, strzelistej, wąskiej i niezmiernie długiej klingi nasadzie, która ku swemu końcowi rozszerza się i rozrasta na podobieństwo „małodobrego” miecza katowskiego.
To podobieństwo zwiększa jeszcze wycięcie południowe zatoki między przylądkiem Starego Helu i ostatecznym cyplem półwyspu.
Brzuśce miecza zwrócone jest w pełne morze.
Brzuśce to, które można nazwać ostrzem, gdyż narastając bez przerwy, wciąż się niejako naostrza snadziznami napoły widocznemi, szeregiem niskich płycizn, nad któremi zielenice szumią.
Brzuśce to jest gołe, nagie, śnieżnie białe od piasków najsubtelniejszych, stalowo-niebieskawe od fali wiecznie żywej, na płask po tem ostrzu chodzącej, stalowo-zielonkawe od łanów wydmuszycy, jasno-zielone od porostów sosnowych, od karłowatej puszczy, zarastającej zaspy-doliny.
Trzy równoległe rewy zalegają wzdłuż ostrza od strony Morza Słowińców.
Pierwsza, — osuch, — na czterdzieści kroków od brzegu a na dwie stopy pod wodą, — druga na stopięćdziesiąt kroków od brzegu, w głębokości siedmiu stóp pod powierzchnią, — trzecia o stopięćdziesiąt kroków dalej za tamtą, w głębokości dwudziestu stóp pod wodą.
Zachodnia i południowa połać lądu, ziemia stara, — insula Helae, — ma kolor głębokiej zieloności, gdyż ją od niepamiętnych lat porasta bór na wielkiej przestrzeni, wydłużający się na kilkadziesiąt kilometrów.
Środek, północne i wschodnie połacie, zadrzewione są młodą sośniną, sadzoną dawniej w kwadratach osłony.
W młodym swoim wieku i rozroście ten przyszły las przypomina do złudzenia tatrzańską kosodrzewinę.
Kosówka Helu, tam i sam w pień już przechodząc, przybiera kształt przedziwnie wykrętny, fantastyczny, pochyły, rozwidlony.
Na piasku, przysypanym warstwą igieł, które wiatr po śliskich i okrągłych powierzchniach rozmiata, pokazuje się pierwszy porost, futro mchu szedziwego.
Rozsiadłe zwartemi kępami te istne liszaje ziemi przybierają barwę piasku zmoczonego od deszczu.
Ta odzież ziemi bezpłodnej, niemal pozbawiona korzeni, oddziela się odeń bez trudu, odpada za najlżejszem potrąceniem.
Sosenki pienne, których krzywe, boczne gałęzie, uschły już i opadły, obwieszone są również mchami suchemi, mnóstwem zeschniętych chrapeciów i niestrąconych jeszcze igieł.
Wszystek ten zasób wyschnięty wichry wnet zedrą i po kożuchu mchów poroznoszą, ażeby z czasem utworzyć nową próchniejącą warstwicę.
Zatrzyma się w niej kropla wilgoci i wystrzeli trawka najpierwsza.
W zagłębieniach i dołkach wyhynie rdzawa mietliczka, wybiją się złote główki ostromlecza, skabioza polna o kolorze morza w dzień wietrzny.
Na grubych pokładach igieł zapachnie wonny miodownik i dziewica rzadko spotykana, pani tych stron — koniczyna.
W mokrych jamach, w głębiach zakisłych, gdzie woda długo się trzyma wystrzela szorstkie sitowie.
Postać zasp piasku, które ten cały kraj utworzyły, odzwierciadla w sobie niestałość, zmienność i dowolność morskiej fali, która je ze siebie wyrzuciła.
Jedne z tych wyżyn ciągną się nad brzegami wschodniemi, tworząc łańcuch niestały fal piasku, tak dużych, jak Bocianiec, albo Szwedzkie Góry, — inne tworzą dowolne kwadraty i trójkąty rozdołów, otoczonych nieregularnemi kopcami.
Strome duny piaszczyste wyskakują znienacka w środku najszerszego rozłogu, gdzie już sosny olbrzymie stoją u ich podnóża.
Te wzgórza zbyt wysmukłe, o zboczach zbyt stromych, do których roślinność przyczepić się nie może, skoro mchy pierwotne osunąć się muszą, a suche igły zmiecione zostały, — zsypują się i spychają w sąsiednie rozdoły i płyną przed siebie suchą rzeką piasczystą.
Często wędrująca rzeka piasku zasypuje wielkie drzewo sosnowe na wysokość dwu i trzech metrów od podstawy.
Sosna zasypana nie umiera, lecz szuka korzeniami nowej warstwy żywotnej, która się na nowej powierzchni wytwarza.
Zapuszcza w nową dunę swe wzniesione korzenie.
Lecz nowa nadchodzi ławica i znowu przywala suchym piaskiem jej żywe, zielone gałęzie.
Skoro pozostawiony dla stóp ludzkich szlak w lesie igły smolne przysypią, wnet staje się on posłusznie twardym i równym chodnikiem.
Z prawej i lewej strony przybiegają do tego wolnego przesmyka wrzosy tak gęste i zarosłe, iż stanowią niezbrodzone zagaja.
Nigdy pilny ogrodnik nie zdoła tak wycyrklować swej ścieżki w kwietniku, jak to czynią nadobne wrzosy na Helu, oraz pokrewne im wrzosowice, rodzące tylko tutaj swoje czarne jagody.
Ścieżka otulona kępami, kłębiącemi się nad nią, równa wszędy i wszędy jednaka, biegnie w dal, w coraz inne, coraz odmienne pustkowie.
Przemierza kilkadziesiąt kilometrów błogosławionej samotni, którą tylko czasami złotolita sarna zakłóci, a sikorka sosnówka nieśmiałym świstem przeszyje.
*
Dokądkolwiek poniosą mię nogi od nadbrzeżnych zasp piasku, wszędzie zastępują mi drogę kopulaste wydmy szare.
Przewidujący umysł niemiecki i pracowite ręce niemieckie zalesiły je, sadząc małe drzewka sosnowe.
Ażeby wiatr nie zdmuchnął bezsilnych sadzonek pospołu z lotną i sypką samej wydmy powierzchnią, przewidujące ręce ogrodziły każde pólko kwadratem kołków gęsto bitych.
Tam i sam widać jeszcze próchno kwadratów ogrodzenia.
Gdzieindziej samo próchno wiatr po okolicy rozrzucił.
Na miejscu małych sadzonek las się puścił wspaniały.
Wilgoć podspodnia, którą piaski przechowują w sobie i trzymają długo, niczem gąbka, żywi zieleń igieł i szyszek, hoduje olchy i brzozy, karmi buki i lipy.
Ogromne pnie i strzeliste konary starych sosen, pochyłe w stronę wschodu, koloru miedzi
Uwagi (0)