Międzymorze - Stefan Żeromski (gdzie moge czytac ksiazki za darmo txt) 📖
Poemat prozą opiewający niezwykłość nadmorskiej przyrody i życia codziennego. Każda chwilauchwycona z precyzją uważnego obserwatora i oddana w bogactwie metafor, porównań iwyszukanych epitetów.
Żeromski zasłynął jako autor literatury marynistycznej. Pisał powieści, szkice i opowiadaniapoświęcone tej tematyce, a nawet przewodniki po Pomorzu. Z każdego wersu poematu„Międzymorze” przebija wielka miłość jaką żywił do Bałtyku, jego krajobrazów i nadmorskiejnatury. Specyficzną liryczność języka najlepiej odda fragment utworu: „Twórca dnia, wiekuisty inigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce stacza sięoto z nieboskłonu. W szkarłat niestrzymany dla oka nabrzmiałej kuli przemienia złoto swojegokręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu — i w wodach puckich, kędyś naprostkrólewskiego Rzucewa tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze”.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Międzymorze - Stefan Żeromski (gdzie moge czytac ksiazki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, — gdy, — po tysiąc kroć przeklęta! — na mojem nieszczęsnem sercu wszechmocy swojej próbuje.
— Ucisz się, matko!
Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej, lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.
Ja jestem, jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.
Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości, niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!
Wyprowadź cichcem, a nieobaczkiem, przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.
Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.
Niech najpotężniejszemu wichrowi sprzeciw postawią i, jako żagle, zagrodzą drogę, żeby dzięki lekkiej przeponie ich kostek, ścięgien i piór sam musiał je naszać aż pod lecące obłoki, wywyższać, podnosić wzgórę, w promieniach słońca wiecznego.
*
Twórca dnia, wiekuisty i nigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce stacza się oto z nieboskłonu.
W szkarłat niestrzymany dla oka nabrzmiałej kuli przemienia złoto swojego kręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu — i w wodach puckich, kędyś naprost królewskiego Rzucewa tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze.
Gdy na wybrzeżu, w gwarnym Sopocie, w pięknym Orłowie, w Gdyni, rozgłośnej od łoskotu prac, rozciąga się już przedzmrok błękitu, gdyż słońce zaszło tam już za lasy uroczego wzgórz łańcucha, — na podsypiskach i dunach Helu wciąż jeszcze trwa świetlisty dzień, aż do ostatniej chwili pogrążenia się w falach górnego krańca płomiennej słońca korony.
Do tej ostatniej chwili skaczą w jego promieniach dzieci radosne na białych pochylniach i w pianach tęgo wygrzanych.
Oczy wszystkich śmiertelnych z pożegnalnem westchnieniem i z wewnętrznym szeptem uwielbienia zwracają się w tej chwili ku odchodzącemu rozdawcy żywota.
W każdym oku objawia się trójkąt piękności, wiecznie istniejący i zawżdy ruchomy, przenośny z miejsca na miejsce, stworzony przez linie nieskończenie długie między źrenicą, między słońcem ubywającem i linią jego odbicia w morza drgającej powierzchni.
Na drgającej morza powierzchni wynika kresa ruchoma, której widok zależny jest od każdego kroku człowieka w prawo lub w lewo, istniejąca rzekomo na rozległych wodach, a nieistniejąca poprawdzie.
Dokądkolwiek pójdzie i skądkolwiek spojrzy, — gdyby nawet obszedł Wielkie i Małe morze wokoło, ściele się przed nim o zachodniej godzinie na wsze strony, ażeby mu pokazać najpiękniejszy widok na ziemi: ślad słońca odchodzącego, który na morzu przygasa.
Jakże wieloraka, jak nienaśladowana dla żadnej ze sztuk i dla żadnego z usiłowań człowieka jest złotolita i srebrnolita, rubinowa i dyamentowa wstęga na morzu!
Dla każdego oka jest własna, dla każdego oka gdzieindziej, jest wszędzie, w istocie nigdzie jej niema.
Igrające ryby skaczą w niej, zataczając dookoła siebie kręgi i sypiąc iskry złote, są to bowiem w tej chwili ryby złote, których nigdy nie było i nigdzie niema, okrom wielkiego mocarstwa cudownych baśni piastunek i okrom nieobeszłego mocarstwa poezyi.
Trójkątne skrzydła płóciennych żaglów, — klin na przedzie, wielki grot w środku, topżagiel w górze, — przesuwają się poprzez pręgę złotolitą, nabierając złota, srebra i drogich blasków w bryty swoje, i w zaświat czarodziejski, do mocarstwa baśni dzieciństwa, do stolicy Cudogrodu z tych wód odpływają.
Gardzina młody, bohater nieulękły ze świetlistym oszczepem w dłoni stoi przy drzewie masztu i śle oczom starym zdaleka patrzącym pożegnania na zawsze, na zawsze — niepojęty znak dobranocny.
Zagasło słońce w wód topieli.
Noc nadciąga.
Przepych szkarłatnej, cienkiej pawłoki ściąga ze siebie lśniące morze.
Zagasa szkarłat, szafran, kolor nasturcyi, zieleń, błękit, niebieskość i fiolet.
Zdmuchnięty został i zagaszony złoty szlak drogi słonecznej.
Smutek i przestrach, nie dający się ująć w wyraźne słowa, ani nazwać po imieniu przejmuje tajemnym sposobem kości i uciska serce człowieka.
Niepokój potrąca nerwy, gdy zagasła złota światłość słoneczna, a trójkąt niewiadomy, samoświecący wyjęty jest ze źrenicy.
To noc, siedlisko rozkoszy snu i okrąg straszliwy bezsenności, — gdzie ani robak nie umiera, ani ogień nie gaśnie, — daje znak o swem panowaniu.
Noc, — dziedzina rozpasania się ciała i rozpętania się mąk duszy, umocowanej i skrępowanej za dnia przez pamięć, którą słońce żywi i hoduje.
Noc, — otchłań samopoduszczeń się rozpusty i jaskinia bezładnych marzeń o wyjściu poza obręby rozumu, o wyłamaniu zagród, otaczających naturę ludzką, o potędze władzy, przewyższającej moc bogów.
Noc nastaje na ziemi, gdzie panował jasny syn słońca, zdrowy bożyc wcielony w ducha ludzkiego, wszystkowidzący i wszechwładnący rozum.
*
Nad borem znieruchomiałym i w głębokiem pogrążonym milczeniu, nad łagodnem zachyleniem się drzew, które tworzy ostatnie zakończenie półwyspu, — zakręt ukojenia, — lśni pełnia księżycowa.
Za tem półkolem uciszenia łagodne morze w blasku miesięcznym igra srebrnem falowaniem.
Sen głęboki zstąpił na ziemię i na morzu panuje.
Zacichły ptaki w boru, mocno trzymając się swych łożysk snu zakrzywionemi szponami.
Zapewnie śpią nawet ryby, ocierające się wielobarwnemi łuskami i najeżonemi skrzelami o bujne, dziwaczne i fantastyczne krzewy wodorostów.
Nawet igranie morza z blaskiem księżyca nierzeczywiste jest i uroku pełne, jak sen.
O, śnie!
O, niepojęta siło odradzania nas do życia rzeczywistego i przeistaczania w inną naturę!
Nasycasz ciało nowemi siłami, a w tymsamym czasie nosisz nas o setki i tysiące mil od miejsca, gdzie powłoka nasza spoczywa.
Nosisz nas po przestworach i głębiach, czyniąc z nas istoty inne, niż jesteśmy na ziemi, — lekkie, zwinne i lotne.
O, śnie, tajemnicza potęgo!
Z żebraka i bezdomnego włóczęgi, zażywającego twardego wywczasu w przydrożnym rowie, czynisz króla o sercu radosnem, o myśli wspaniałej, o oku szczęśliwem na widok wiecznie nowego ogrojca radości, gdy słońce powstaje.
Z króla państw, monarchii, księstw, ziem i przestworów, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, czynisz nędzarza najostatniejszego między ludźmi, z którego oczu potoki łez nadaremnie płyną, skoro zasnąć nie mógł w ciągu nocy nieskończonej.
O, śnie!
O, świecie radosnych krain i przygód nie do wiary!
Wracamy oto znowu z wypraw, z przechadzek, gdzieśmy widzieli doliny szczęścia cichego, anielskie oblicza i boskie wejrzenia, — albo straszliwe piekieł urwiska.
Wracamy na miejsca swoje w rzędzie dwunogów i czworonogów, w oborze żarłoczności i trawienia, na metę walki o jadło, legowisko i rozkosz miłosną.
A byliśmy przed chwilą podobni wiatrom i blaskom, podobni bogom i bogobojni, dalecy od siebie samych, — albo byliśmy straszliwsi i obmierzlejsi dla siebie samych, ohydniejsi i bardziej przeklęci od szatanów.
Podobnie, jak w morzu wzdyma się wodny garb, podobnie, jak wyciąga się z oceanu ku księżycowi dziób chciwy, ażeby się do niego zbliżyć, — taksamo z istoty człowieka wiecznie ku księżycowi po nocy cości wznosi się i wyrywa.
Istnieją w nas tajemne i niepojęte siły snu zarazem i czuwania, somnambuliczne stany pokonywania w blasku miesięcznym przeszkód nie do pokonania napozór dla przyrody człowieczej, błądzenia po szczytach spadzistości, po gzemsach budowli i wstępowania z łatwością po pionowości ścian.
Istnieje w nas siła marzeń na skutek blasku księżyca, wyrywająca się z naszej zdrowej natury, pragnienie dotarcia do innej strony, zatajonej i niewiadomej, skrytej w nas, czającej się poza chuciami mężobójcy, zdrajcy i szpiega.
Porwani przez siłę marzeń obcujemy ze świętym Franciszkiem, ze świętym Alexym i ze świętym Wojciechem.
Istnieje w nas siła zachwytu, który księżyc świecący nieci, ciągnie z nicości nazewnątrz, podnosi i wydobywa.
Dzięki temu zachwytowi wzdychamy i płaczemy za świętem naszem dzieciństwem, odczuwając niepojętą za czemś żałobę.
Dzięki temu zachwytowi, odczuwamy niepomierną, bez powodu radość, iż nie jesteśmy zwierzętami i roślinami, lecz że duch w nas wolny przebywa, duch anioła, wtrąconego do cielesnego więzienia.
*
Czarna kula, wywieszona w skwarny dzień letni na poprzecznicy masztu semaforu obok morskiej latarni, postrach budzi na morzu.
Jaskrawa, czerwona latarnia, umieszczona w tejże kuli, gdy ciemna noc zapadnie nad lądami śpiącemi, podwaja i potraja grozę ciszy.
Czujna latarnia zdaje się oświetlać po nocy czyhające, zdyszane, zdradzieckie burzy oblicze.
O pewnej godzinie nocy daje się słyszeć huk daleki.
Świszczące wiatry dopadają półwyspu i ze wszech stron obskakują węgły domów.
Wśród spłoszonego szumu gałęzi nisko zginają szorstkie czuby krzywych sosen.
Czarny las szarpie się w mroku.
Deszcz chłoszcze starą karpiówkę dachów zzieleniałych.
Podmuchy zbiegane w bezkońcach morza, napotkawszy okienka domostw, przyczepionych do piasku, nagle w nie tłuką, i biją we drzwi, na głucho zatarasowane.
Ciemna jutrznia odsłania morze w pianach, skaczące w furyi na duny, od dżdżu szare.
Daleki, zbrudzony horyzont zasłany jest jakgdyby wzburzoną kurniawą śniegu.
Dzikie bałwany nie tylko się rozbijają, lecz zaprawdę roztrzaskują o brzegi.
Zielone ich zawoje zwisają nad półcylindrycznemi wnętrzami, przez nagły ruch polerowanemi, jak stal, a migotliwemi, jak ogień.
Wiatr zdziera z nich pianę strzelistą i miota ją na brzegi dalekie, lub na morze szalone.
Tłoczą się jedne na drugie pian istne zaspy, miazga wzburzona i szumiąca po pękniętych denegach.
Długie drogi wlokącej się śliny od grzbietu do grzbietu wodnego znaczą podstępne i obłędne szlaki i ścieżki żeglarza.
Zdala pędzą, niby wzgórza ruchome ścigłe zaspy ku lądom.
Na mieliznach podbrzeżnych, wpół się łamią, przepękają w swej mocy i niweczą w swej sile.
W śmiechu pienistym wzgardliwego żywiołu huśtają się belki ciosane, tramy, ostro kończone paliszcza, pniaków korzenistych kadłuby, gałęzie z kory obdarte, wyrwane skądś deski i rozszarpane gdzieś szczątki człowieczego klecenia.
Świszczący wiatr śmiga stronami i smaga wysoczyzny półwyspu.
*
Między Rożewiem a Sambią zalega ten ląd dziwny, mierzeja ponad stumetrowymi głębiami.
Skądże się tu wziął w czystych toniach, jak tu powstał, — ni to przylądek, ni wyspa, po miljon kroć przez wściekły żywioł zdobywany i postokroć szarpany na sztuki?
Tam, gdzie dziś cichy sosnowy bór szumi, istniał pono, — jak głoszą klechdy uczonych, — jakowyś ląd, w jakowemś morzu pradawnem.
Studnia w tem miejscu, sto z górą metrów w głębokość ziemi idąca, przecina piasku tylko dwa metry, dalej do dziewięćdziesięciu ośmiu metrów przewierca formacye diluvium, a do stu sześciu metrów formacye kredowe.
Woda bijąca z wywierconego otworu strzela w górę na dwa metry ponad poziomy powierzchni.
Kędyś tedy na lądzie dalekim, w jakiemś wyżynnem jeziorze ta woda ma źródło siły swego wytrysku.
Mówią klechdy uczonych, iż ów osuch pierwotny począł w czasie narastać i grubieć, zanim grobla północna poczęła się, jako rewa podwodna.
Grobla północna, — dzisiejsze piaski i niziny Wielkiej Wsi i Kuźnicy i obok nich kotlinowe głębie podmorskie, — były ujściem przedwiecznej rzeki olbrzyma.
Szeroką paszczą swoją, czy szeregiem strumieni w piaskach rytym, Wisła tutaj uchodziła do morza.
W prawieku, gdy lodowiec wspierał się o południowe Bałtyku wybrzeża, Wisła płynęła na zachód szlakami Noteci, ażeby w jednę rzekę splatać się z Łabą.
W dzisiejszej jej delcie pod Gdańskiem stały jakoweś wody zakisłe, olbrzymie zasiąkla, jeziora i błota, z których wody uchodziły na zachód, poza kępą Oxywia, torfowiskiem Gdyni i Redy.
Gdy zaś lodowiec zupełnie, aż do Skandynawii ustąpił, Wisła przebiła się ku północy.
Wciągnąwszy w siebie i zagarnąwszy ze sobą zasoby olbrzymiego gdańskiego rozdołu, z jezior, z błot, ze strumieni cieknących, od strony Laskowic, od Prabutów, od Dzierzgoni, spłynęła ku północy.
Szeroką drogą swoją pogarnęła się ku dawnemu rozdołowi między dunami i kępami, gdzie dziś rozpostarte leżą torfowiska Chylonii, Cisowa i Rumii.
Poprzez teraźniejsze Bruckie Żuławy, między Osłaninem i Rewą wlewała się w łożysko, leżące dziś na dnie morza, gdzie torfy, przysypane piachami spoczywają w głębinie trzydziestometrowej.
Kędyś między Wielką Wsią i Kuźnicą szła między szory głębokie, słowińskie.
Niezliczone jej potoki, żłobiące drogi swoje skroś gór i rozłogów olbrzymiego kraiszcza, wynosiły w ciągu długich stuleci, podczas pełnowodnych wylewów i czasu wiosennych roztopów muły i piaski, kamienie przymarznięte do płynącej kry lodów, olbrzymie pnie drzewne o trzymetrowej średnicy, które do dziś dnia leżą w piaskach międzymorza, nie na jego ubogiej wychowane glebie, lecz przyniesione z bezbrzeżnej polskiej dziedziny.
Dwa wielkie skrzydła tego przedwiecznego Wisły łożyska nieznane są, albowiem w morzu nazawsze zginęły.
Jedno od Gdańska do Gdyni, drugie od Rewy do wielkiej Wsi i Kuźnicy.
Obadwa pochłonęło morze, które wiekuiście wyniosłe kępy ujada, a przyległe do nich niskie lądy na dno swoje potrąca.
Widnieje tylko szlak ziemski między Gdynią i Rewą.
I dziś jeszcze Wielkie morze czatuje, ażeby się wedrzeć na błota karwińskie, torfy ich piaskami zasypać, a z wyżyny Rożewia uczynić międzymorze, któreby kształtem swoim głowę bawołu tworzyło, z dwoma, — helskim i karwińskim, — rogami.
Z pracy Wisły przedwiecznej, której długości i wielkości niepodobna ogarnąć myślami, powstały olbrzymie złogi mułów, piasków i kamieni, które morze zwycięskie, wdarłszy się w te obszary, mełło i wyrzucało za siebie.
Przez wieki tworzyło wał, — zrazu podwodzia, — płytką rewę, szereg mielizn i haków, — potem groblę nadwodną, stałą cienką mierzeję, nieraz rozszarpaną w stu miejscach, która kępę dawną Helu z kępą Swarzewa złączyła.
Jak teraz przed zdumionemi oczyma wędrowca odkrywają się tajemnicze doliny, rozdoły w lasach pochowane, biegnące ku zakisłemu i w posępną wilgoć otulonemu łożysku, urocze samotnie Starego Kacka, Witomina, Chwarzna, Chylońskich Pustek i Łężyc, — prawdziwie z tatrzańskich regli tutaj przyniesione i w nadmorskim osadzone nadbrzeżu przez bożyszcze złudzenia, — taksamo wielką rzekę przeszłości wyraźnie ukazuje nam w tych miejscach pamięć wyobraźni.
Ukazuje nam ją zachwyt nasz, — Prawisłę, — lechickiej ziemi pracownicę olbrzymią.
Puszcze niezbrodzone, pierwobory dla siebie samych rosnące nad jej brzegami błękitnieją w oddali, zielenieją w pobliżu.
Śnią nad jej urwiskami samotne święte dęby i samotne święte lipy, wszczepione
Uwagi (0)