Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Oto masz prelekcję.
18 w sobotę (styczeń 1840, Rzym)
Moja droga! Słaby jestem bardzo. Wczoraj po obiedzie, przyszedłszy do domu, padłem w pokoju na podłogę bez zmysłów. Było to w wieczór. Jana nie było. Zapewne z dziesięć minut tak przeleżałem, a potem przyszedłem do siebie, ale dotąd mam zawrót głowy, a w sercu wstręt do życia wszechmocny.
Pytasz mnie się o panie Potockie. Jednąm tylko, żonę Henryka207 widział. Suchotnica; raz ją widziałem. Innych tych dam, z któremi Aleksander Pot[ocki] przyjechał, nie widziałem i zapewne nie obaczę. Co mi tam po nich! Cóż Ty powiadasz znowu, że zdaje Ci się, że mój przyjazd matkę Twoją zanadto zmartwi? A zaraz na następnej kartce listu mówisz mi, bym przyjechał. O przyszłości zaś mówisz, że nic nie wiesz, że od mojej woli zależy etc. etc. Boże mój! Tak od mojej woli, jak reszta przeznaczeń ludzkich! Jedną tylko rzecz mam od woli mojej zależną zupełnie tj. w łeb sobie strzelić albo nie strzelić. Zresztą nic — nic.
Ach! Dialy, ja umrzeć chcę, mnie piekło już pochłonęło. Nikt nie opisze, nikt nigdy nie wytłumaczy stanu, w którym jestem. Jam czasem przekonany, żem już zwariował. Biada mnie samemu i tym, którzy mnie kochają, bo ja wiecznie i oni ze mną wiecznie nieszczęśliwi być muszą. Ale oni mogą się znudzić mną, uwolnić ode mnie, zapomnieć o mnie. Ja nie mogę się od siebie wyzwolić — oni są szczęśliwsi!
Z Dąbr. się rozmówię. Myślę, że dobrze by było, gdybyś go i teraz miała, boby nam wiele stosunków ułatwił, ale na 1-go kwietnia koniecznie, jeśli myślisz wyjechać, musisz go wziąć nazad. O Twój furgon co dzień się targują cudzoziemcy, a jak przyjdzie brać i płacić, ni biorą, ni płacą. Od mego ojca nic a nic nie mam. Co pisał o Bran. już Ci doniosłem. Boże! Jakże nam w życiu szło wszystko spiesznie, rozerwanie, zawsze bez nadziei! Wtedy, kiedym na tym statku między Capri a Neapolem stał z Tobą, myślałem, że Cię w Genui opuszczę. W Genui pewny byłem, że w Como, — na jeziorze Como dopierom się dowiedział, że przez Splügen przejadę z Tobą — w Bregenz, gdym Cię żegnał, anim wiedział kiedy wrócę — w Baden, gdym Cię witał, anim myślał, że Cię w Mannheim zobaczę — w Mannheim, że w Frejburgu. Do Frejburga, gdyś przyjechała, czyż widmo St. Assise i Paryża nie wisiało nade mną co dnia? Czyż wiedziałem w septembrze, że i nowember mój będzie, że i jeszcze początek decembra mi darujesz? A teraz co? Gdzie? Jak? Przeklęte niechaj będzie życie bez przyszłości, życie bez nadziei, jakie ja wlokę od urodzenia, ja, człowiek ruin i wspomnień, przeszłości kochanek, płaczący za tem, co przeszło, nie wiedzący nigdy, co przyjdzie, nie ufny w dni, co mają nadejść — słowem ja!
Daruj mi, przebacz mi, że tak wybucham rozpacznemi jęki. Ja bym powinien Ciebie cieszyć, Twoje troski kołysać, usypiać bóle Twoje, a nie jątrzyć je temi daremnemi wykrzyknikami, temi podrzuty serca, w którem jędze siedzą. Ale Ty nie wiesz, Ty mnie nie znasz, Ty się nie domyślasz, co to jest być mną i czuć się co chwila mną — tak — Tyś mnie widziała — przysięgam Ci — Tyś mnie widziała zawsze szczęśliwym. Ty nie wiesz, co to ja, kiedy wpadnę w tę ponurość nieskończoną serca i rozumu, w tę noc wieczną ducha, którą potępieni cieszą się w piekle, a z której ja umieram na ziemi. Ty nie wiesz, co tysiące mąk rwących duszę moją na wszystkie strony — co ta pustynia we mnie samym — co to niepodobieństwo bycia zbawionym, które wtedy czuję. Powiadam Ci, anioł by z nieba zstąpił, a nie wymógłby na moich ustach jednego uśmiechu — przeklęty jestem, przeklętym się czuję — nie wiem, czy za winy ojców, czy za swoje własne. Ah! Umrzeć, nie być już, wszystko porwać, o wszystkiem zapomnieć — zapomnieć — zapomnieć, że tak gorzkie były słońca, tak cudnie piękne księżyca promienie — zapomnieć, że tyle ponurą była rzeczywistość, a tak boskiem marzenie — tak twardym i brudnym świat — tak śnieżną i słodką ustroń daleka — tak pustym i ponurym mój własny dom — tak jasnym Correo — tak anielskim Pfaun! Czemu mnie każden kawałeczek nici jedwabnej, każden listek suchy rozrzucony na podłodze Pfauna ściga, drażni, spać nie daje? Czemu każda nuta tego fortepianu drga w mojem sercu, jak struna, co pęka, i pękając, z góry na dół serce przerzyna? Czyż to być może, że te dni uszły? Że te miesiące uleciały? Jak to? Dlaczego Ty już nie ze mną, a ja gdzie? Mnie tu nie ma! Tu jest tylko kat mój, ale nie ja. Jam został tam — lub jestem z Tobą — lub roztopiłem się w powietrzu! Szaleję, Dialy! Ręka Twoja niech na czole mojem będzie, jak cień, jak chłód, jak zimno zbawienne, co krew uśmierza, co mózgowi nie daje się rozlecieć, a sercu pęknąć. Taki stan mój — tak żyję. Niech Ciebie strzegą anieli! Ja szatanom na pastwę, na igraszkę się dostałem — ale wśród piekła ja kocham Ciebie.
22-go stycznia, środa 1840, Rzym
Droga moja! Coś zatrutego, coś bezrozumnego, coś zwariowanego jest w rozdziale dwóch serc kochających się. Życie obojgu zamienia się wtedy na ciągły nonsens i na wieczną boleść. Co na przykład znaczy przebyć tak noc całą, jak ja dzisiejszą — słyszeć od 12-stej wszystkie bijące godziny aż do drugiej 12-stej, nie zmrużyć oka, a jednak wciąż śnić i marzyć — z Tobą ciągle być razem, a jednak nie być jednej chwili z Tobą. Nie wiem, czegom niebu nie ślubował dzisiaj za dzień choćby jeszcze jeden wolny do przebycia z Tobą. Były chwile, w których jak dziki zwierz rzucałem się i szarpałem firanki łóżka. Okrążyłem marę Twoją ramionami, brałem głowę Twoją w ciemnościach i przyciskałem ją do serca. Wołałem pocichu: „Dialy, Dialy, śpij”, aż łzy mi z ócz płynęły, na przemian wściekłe, na przemian tęskne i smętne. Z dziecka przetwarzałem się w tygrysa, z tygrysa w dziecię, co wzdycha i kwili. Zdawało mi się już, że umrę tej nocy, że pęknie mi serce z żalu, mózg, pełny iskier, na popiół się spali! O, moja Dysz, Tyś nie słyszała, jak zgrzytałem zębami i wszystkiemi myśli, jakem przeklinał i buntował się, jakem wzywał Ciebie, jakem dawał za Ciebie duszę moją, marząc, że szatan jest na tym świecie i żartując z niego, bo kto dojdzie do takiego szczytu namiętności, do takiej burzy uczuć, do tak nieskończonego upragnienia, do takiego braku szczęścia i do takich marzeń o szczęściu, ten nie lęka się żadnych potęg na ziemi, ten by zaprosił umarłych na biesiadę i pił z nimi zdrowie śmierci, nie blednąc!
Ty strachu, duchu, Ty siostro, kochanko, Ty moja, Ty, co wszystkiem tem razem jesteś, bo, kiedyś bliska, siostrą i kochanką się zowiesz dni moich, a kiedy się oddalisz, stajesz się królową nocy, widmem, duchem nocy bezsennych, Ty zawsze jednak ta sama, Ty kochana, Ty Dialy moja! Kiedyż przepaską rąk moich obwiążę Ci kibić? Kiedyż Cię porwę i nieść będę na jawie w ramionach, tak, jak w snach co dzień Cię porywam, przyciskam do serca i noszę gdzieś, nie wiem, gdzie, ale noszę ciągle, daleko, silny, jak olbrzym, kiedy Ty lekka, jak wiązka kwiatów. O! W moje objęcia wrzuć się, jak ze skały wysokiej w morze, niech uczuję spadającą Ciebie w ramiona moje, niech Twoje usta uderzą mi w usta i zostaną do nich przykute na wieki! Jak piorun spada, niech szczęście pada na mnie i zdruzgoce mnie, niech umrę, spalony ogniem niebieskim!
Ty powiesz może, żem ja oszalał. Zowie się to dla rozsądku szaleństwem, ale dla namiętności, dla miłości, zowie się to powszednim stanem, stanem walki i pragnienia, siłą wszechmocną, która nieba domaga się na ziemi, która na ziemi gołej, brudnej i ciernistej żyć nie zdoła. To boska żądza, której trzeba chwil boskich w rzeczywistości albo śmierci! Dialy, Dialy, Diały, jedno albo drugie — Ty albo zginąć! Bo żyć bez Ciebie, marząc o Tobie, to być szatanem, co siedzi w piekle na stosie popiołu, a przypomina, że niegdyś tron miał z tęcz uwity na głowach gwiazd!
27-go, poniedziałek, 1840 (styczeń, Rzym)
Droga, najdroższa! Twój list, sny Twoje, odebrałem, wszystkie wyrazy i błogosławieństwa miłości Twojej. Droga, droga moja, a we czwartek wieczorem będę w Pallazzo Gallo, w kilka godzin po tym liście. Dąbrowskiemu kazałem już szukać pokoju od 15-go marca dla Ciebie — i dla mnie w pobliżu. Będzie regularnie przesyłał mi do Neapolu plany wynalezionych pokoi. Gdy zaś tu wrócę 1-go marca, to Ci go poślę do Neapolu, by się z Tobą zabrał, a sam czekać będę na Ciebie w Terracina. Jadę w środę o 4-ej z rana do Diszy mojej dyliżansem, przez Ceprano i Monte Cassino; przeklęty dyliżans nocuje w Ceprano. Dopiero we czwartek o 4-ej po południu stanę w Neapolu. Do hotelu Belle-Vue pójdę. Jak tylko się ubiorę, przyjdę do Dyszy mojej. Tak około 7-ej lub 8-ej w wieczór. List Twój zaraz Aleksandrowi oddam. Może i on ze mną pojedzie.
Pani Czosn. nie widziałem już nigdzie. Chybabym katalepsji dostał, gdybym chodził do niej do Correo,
Uwagi (0)