Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
List Twój do Warszawy przesłał mi tu Konstanty, i zaraz Ci nań odpisałem przez Brody, Winnicę na Tywrów. Portu nie pamiętam, o którym Przeździecki czyli Don Sebastian Tobie wspomina; raz go tylko widziałem w wilią wyjazdu, i jeślim zostawał wtedy, to zapewne dla pokrycia ciężkiego smutku, który mnie rozdzierał. Koło tych samych dni oddałem S. list do Ciebie niezapieczętowany, bo tego żądał trwożliwy szambelan, a zatem pełny metafor, hieroglifów, tyczących się jej położenia. Jeśli Ci go nie odesłał, jak obiecał, to może żona jego skonfiskowała ten list i sąsiadkom go swoim pokazuje. Mądre, jeśli co zrozumieją z mojego stylu! Zawsze jednak, proszę Cię, upomnij się, bom ciężkie głupstwo popełnił, ale z rozpaczy, że żaden list mój nie dochodzi Ciebie.
Są tu K.194 wszystkie zebrane razem, i matka, i córki, i panny, i D. P.195, ale zatraciłem już znaczenie słowa tego „kobieta”! Chodzę często do nich, bo grzeczne i zapraszają. Co chwila mnie nękają dwuznacznemi wyrazy, tyczącemi się mojej przeszłości. Potrzeba mi w takich razach być bezczelnym, by nie zblednąć jak trup! Serce mi się kraje, a odpowiadam zimno, obojętnie, udając, że nic nie rozumiem! To strach, jak wszystko wiedzą na świecie! Przytaczają mi słowa moje własne, czyny moje własne — przeczę ze śmiechem, ale to śmiech konających, bo wtedy, wtedy dopiero widomem, dotkliwem mi się staje, jakem dalece i nieodwołanie imię tej, którąm kochał, puścił na łup językom ludzkim... Biada mi!... Hańba mi! I patrz!... Nie było przez lat tyle chwili jednej, drobniutkiej chwili jednej, w której bym nie marzył o jej szczęściu, o dobru jej, o chwale jej, o piękności jej — a skutek jaki? Rozważ sam, powiedz, czy to nie szyderstwo, nie zabójstwo, nie piekło?... Co ja im zrobię, tym wszystkim teraz? Mogęż usta paplaczy wszystkich zamknąć na wieki? Co począć z dziewczynami i staremi baby? Trzeba dowcipem je nękać, a ja bym chciał je w proch rozetrzeć! A mężczyzna żaden się nie przesunie, żaden nie zacznie gadać, kiedym ja przytomny! Rozkosz zemsty nawet niedostępna dla mnie. — Dopiero gdy wyjdę, gdy nie zdołam im nakazać milczenia, oni gwarzą i szarpią; i ja to wiem, i ja tak żyć muszę! A przyszłość moja? Czy Ty wiesz, co mnie czeka? Czy Ty wiesz, że może za pół roku, obaczę się w najdzikszem, w najzagmatwańszem położeniu, gdzie stracę rozum, nie wiedząc komu się powierzyć, czy diabłu, czy aniołowi stróżowi czy przypadkowi ślepemu, czy rachubie? I jędze mnie rozszarpią! — Proś Boga za mnie, ja już i modlić się nie umiem za siebie! Gdy wejdę do kościoła, jakiś wstręt, jakiś dreszcz mnie chwyta; chcę uklęknąć — i sztywnieją kolana; chcę zacząć Zdrowaś Maria — a to imię Maria, jedno tylko, samo jedno z ust moich wychodzi, reszta w gardle utyka!
Czyś widział Konstantego196? On w tych czasach miał być w Kijowie i zajechać po drodze do Ciebie, potem wrócić do Warszawy i ożenić się. Szczęśliwy, że ma proste serce a głęboki rozum szczęśliwy, że go świeżość młodości nie opuściła. Ale co do mnie, na samą myśl małżeństwa wzdrygam się, jak gdybym nastąpił na łuski węża, bo wiem, że wskrzeszać umarłych jest szalonym zamiarem, a śmierć udać za życie, trupa rzucić komuś do boku, zamiast ciała pełnego krwi i ducha, jest obrzydliwą rzeczą! Tak więc dzień mija za dniem i corazem bliższy przepaści! Dlatego w tem słońcu nie ma ciepła dla mnie — w tych śnieżnych żaglach nie ma ułudy — w tych twarzach wszystkich niewieścich uroku; jedna mi tylko została ręka przyjaciela, i w tej chwili zda mi się, że ją ściskam, gdy piszę, zda mi się, że takim uściskiem, a nie żadnym innym żyć jeszcze. Wszystko inne, co mi zdarzy się w życiu, będzie formą tylko, a nie treścią, fałszem, a nie prawdą, liberią włożoną mi na barki, a nie własną szatą, musem, a nie wolnością, męką, a nie pokojem — i koniec tego zgubnym będzie!
Lecz już dosyć, dosyć! Chciałbym się dowiedzieć, że nad Tobą błysnęła gwiazda szczęścia, że Twoje serce rozkwita! Dla siebie pojąć już szczęścia nie mogąc, ciągle marzę o niem dla drugich: dla Konstantego i Ciebie. Niech Ci Bóg zdarzy żonę, która odbije duszę Twoją, jak czyste zwierciadło!
Odpisz mi do Rzymu; za miesiąc tam będę i aż do pierwszych dni kwietnia.
Boże! Tego roku Wielkanoc znów 30-go marca, jak temu lat pięć — a wy gdzie? Ona, i Ty, i Konstanty? Wy, trójca moja!
Oh, na ten 30 marca myśl o mnie! Twój
Zygmunt.
Roma 1839, 16 marca
Jak Ci podziękuję za Twoją dobroć? Z głębi serca. Zawczoraj doszły opłatki. Bruttemu197 opowiedziałem wszystko, prosił o kilka dni czasu. O Harysonowej dowiedzieć się nie mogę.
Nie dziw się, mój drogi, jeśli list ten będzie i pomieszany, i krótki. Dwie rzeczy mi rozum odjęły: 1. Domyślasz się, że gwiazda jest zgubna i zarazem szczęśliwa dla mnie w Romie. 2. Konstanty jest w rozpaczy, najsroższe nieszczęście, najnikczemniejsze spadło na niego: ta którą ubóstwiał i dla której chciał się poświęcić, ta kobieta chciała go oszukać...
Odbieram w tej chwili Twój list z 6 marca. Oh, Ty się nie domyślasz tego, co mnie ogarnęło, nie, Adamie, nie! Zresztą niech Bóg mnie sądzi! Zapewne, nie jestem na najprostszej drodze, ale kto wymiarkuje drogi serca, kto rzuci kamień na drugiego? Przynajmniej niechaj go nie rzuca dłoń przyjaciela! Ledwo pisać mogę; pomieszały się wszystkie wyobrażenia i wiary we mnie, jestem jako ślepy i obłąkany. Tymczasem mój ojciec nic się nie domyśla i taki tkliwy dla mnie; ja go oszukuję, może gotuję mu dziwne zdarzenie. Boże! To mnie najsrożej nęka, ale jest we mnie coś, co mnie do zguby popycha. Nie chcę Ci nic mówić; może się wstydzę, może się lękam, może czuję, że nie powinienem gadać, ale Ty odgadniesz wszystko, i proszę Cię, nie potępiaj, ale raczej żałuj, bo Ty wiesz, że ja ją szczerze kocham i na zawsze. Błędy moje, szały moje niechaj Twego serca nie odwracają ode mnie, bo Ty na nich nigdy nic z duszy mojej i przywiązania tracić nie możesz. Ty sam wiesz, że są tak gwałtowne, tak porywające uczucia, że rozum przeciwko nim jest raczej przedrzeźniającym bufonem, ale nie zaradczym lekarzem. Otóż jestem w takiem położeniu. A jak się ono wyrobiło, ile walk zniosłem, jak powoli giąłem się pod tą fatalnością, jak darłem się z sobą samym i rozdarłem siebie, to niech mnie i Bogu wiadomym pozostanie. Odpisz mnie, że mnie kochasz! Twój
Zygmunt.
Księżnie drogiej naszej podziękuj za list, powiedz jej, że chory jestem i że odpiszę jej w tych dniach. Niech Bóg jej odpłaci za to, że taka dobra dla mnie!
Neapol, 29 maja 1839
Nas trzech: Konstanty, Orcio i ja, siedzim tu po całych dniach i nocach, owiani powietrzem, pełnem woni kwiatów, patrząc się na wody zatoki, oświecone księżycem, lepszym od słońca naszego. Prawda, że nie mamy Prateru, ni Tadeuszów, rozpartych pompatycznie w tryumfalnych rydwanach; nikt nas nie zna i my nikogo, świat został na prawo, my sobie usiedli na lewo, palim doskonałe cygara kontrabandowe, pijem wodę, zaprawną lodem i sokami, jesteśmy szczęśliwi! Życie nasze przeszłe jak w latarni czarnoksięskiej przechodzi przed nami, a my spokojnie każden obraz jego rozpatrujemy i oceniamy. Zgadzamy się na wspólną prawdę, że życie jest celem najwyższym życia, i że, kto żyć umie, ten nigdy nie umrze. Zresztą wiemy, że tych dni kilka pozazdroszczą nam losy, że pęknie zwierciadło tego morza wkrótce, że za trzy lub cztery dni księżyc zniknie z niebios, a nas rozpędzą konieczności rozmaite i daleko od siebie zagnają na wyspy odludnych nudów lub cierpkich przykrości. Spokojnie przewidujemy przyszłość. Na co, jak sam mówisz, martwić się przed czasem? Stałem się zupełnie obojętnym na wszystko złe, co mi się stać może. Wiem, że serce moje nigdy podłem nie było, co mogłem chwil boskich wydrzeć smutnemu pasmu życia ponurego, wydarłem i przywłaszczyłem sobie; bo w mojej duszy wrzała zawsze nieskończona żądza chwil takich, bliższych nieba, niż reszta innych, co się żmudnie ciągną i wikłają nędznie, a jeśli za takie chwile cierpieć mam później, niechże i tak będzie; powiem amen, jak gdybym pacierz kończył. Darmo! Z kolebki dzieciństwa wyniść potrzeba, oglądać się przez całe życie nie sposób na wszystko, co otacza; wszystkiemu nikt nie dogodzi. Długo biłem się w piersi i pokutowałem, ale pokuta nie uszczęśliwiła drugich, a mnie zbłaźnić w końcu i zbezsilić mogła. Teraz spokojny jestem; gdybym dziś miał umrzeć, jeszcze byłbym spokojny.
2 czerwca 1839. Bez chyby dwudziestego trzeciego czerwca stąd wypływam, w Livournie łączę się z Konstantym, który jutro wyjeżdża, i jadę na złamanie karku do Pragi albo do Töplitz, gdzie 5 lipca mój ojciec czeka na mnie. Tam rozstrzygną się zapewnie stosunki nasze na resztę życia. On jeszcze marzy o mojem ożenieniu: nie ożeniony, nie mam żadnej wartości w jego oczach; zatem zapewnie mnie znienawidzi lub zobojętnieje dla mnie. Ja zaś żenić się nie ożenię, a to z wielu przyczyn: 1. że nie czuję powołania do tego świętego stanu; 2. że żyć jeszcze myślę, bo żyć mi potrzeba i żyć pragnę. Każ tam koło 5 lipca mszę na moją intencję odmówić, bo będę w diabelnych tarapatach. Po tem wszystkiem starać się będę wpaść do Wiednia i ciąg życia mego, dość zawikłany i ciemny od kilku miesięcy, Ci wytłumaczyć. Księżnie drogiej naszej ucałuj stopy ode mnie. A teraz bądź mi zdrów i kochaj mnie i czekaj, aż Ci z Czech napiszę!
Twój
Drezno, 1839, 16 lipca
Pierwszego wypłynąwszy z Neapolu, stanąłem tu wczoraj i zastałem już ojca wyjeżdżającego do Warszawy; był tak łaskaw, że mnie zostawił zagranicą. Chciałbym był koniecznie na Wiedeń jechać, by uściskać Ciebie, ale nie mogę dla braku pieniędzy tak długiego zbaczania w drodze się podjąć, gdyż droga moja wije się teraz wprost przez Bawarię do Bad-Baden, gdzie muszę stanąć za tydzień. Tu tylko do 19 lipca zabawię. Proszę Cię, mój Adamie, pójdź do bankiera Sinny w Wiedniu i spytaj go się mojem imieniem, czy nie przyszły na jego ręce pieniądze dla mnie z Gdańska, a jeśli przyszły, albo w tych czasach przyjdą (o czem, proszę Cię, dowiaduj się lub każ sobie donieść do domu), to mi zaraz napisz do Bad-Baden, Gross-Herzogthum von Baden. W tych albowiem pieniądzach ostatnia moja nadzieja: z wygrania sprawy w Prusiech spaść powinny na niżej podpisanego, a jeśli nie spadną, to niżej podpisany sam bęknie na ziemię w całej goliźnie świętych tureckich. Proszę Cię więc o to, byś się dowiadywał czasem u Sinny, a kiedy flota owa nadpłynie, doniósł mi zaraz, a wtedy Cię poproszę, byś mu wskazał, gdzie chcę by mi je przysłał. Dosyć o materialnych interesach.
Konstanty jest ze mną; odbył tę podróż przez Splügen, Szwajcarii kawałek, Ratysbonę i Pragę, dniem i nocą, w gorączce, ale jednak w dość wesołem usposobieniu. Teraz się wybiera zwiedzić brzegi górnego Renu, aż do Amsterdamu żądze jego zalatują. Rozdzielim się więc na miesiąc, a zapewne potem się spotkamy gdzieś w północnych Włoszech. Nie mogę powiedzieć, by mi nie smutno było, choć nie mam żadnych do smutku przyczyn, owszem, powinien bym być dość szczęśliwy i różanych myśli; ale jakaś zgryzota trapić mnie zaczyna, jakaś bojaźń przyszłości, której nigdy wprzód nie doznałem. Wydaje mi się czasami, że tak marnie żyłem i dotąd tak marnie żyję; szereg moich dwudziestu siedmiu lat staje przede mną, jak szkielet suchy, nagi, bez muszkułów i bez prawdziwego kolorytu. Ale, na cóż rozwodzić się z żalami, kiedy nic nie pomogą? Mógłbym wziąć sobie za dewizę ową Lorda Sommerwilla, zdaje mi się, che sara — sara198; bo zwykle tak zawsze postępuję, prawdziwie czasem chciałoby mi się spać na wieki.
Wczoraj, dojeżdżając do Drezna, w Pyrna, podczas przeprzęgu koni, wszedłem na cmentarz, a śliczny to cmentarz, zaraz przy drodze, pełny pomników, podnoszących się wśród gęstwiny kwiatów i cyprysów, a po bokach, za kratami przestronniejszych grobów, stoją donice z różami i liliami, przyniesione umarłym przez tych, którzy ich kochali za życia. Czemuż, sobie pomyślałem, takie ładne cmentarze, a takie szpetne drogi, któremi żywi jeżdżą? Bo na drodze tuż obok wiły się tumany kurzu i kwiatów nie było, i ciągnęły wozy, piszcząc kołami, brzęcząc łańcuchami, konie ich sapały, potem zbryzgane, furmany szwaby w brudnych bluzach, trzaskając biczami. Czyżby nie lepiej było, gdyby ciche lilie i wonne róże rosły w rękach żywych, a nie na mogiłach, pełnych próchen, które ich nie czują? Ale niezawodnie na tym świecie, przynajmniej na jego powierzchni, co krok zdarzy się napotkać dziwną ironię: szczęście jednemu dane, które nie jest szczęściem dla niego, a które by drugiego, któremu odmówiono, porwało do niebios; lub szczęście za późno zdarzone, dziś nadaremne, choć wzywane wczoraj, gdyby wczoraj było nadeszło, i dzień dzisiejszy byłby jeszcze rajem, ale, że dziś dopiero się objawiło, niczem już nie jest. Kto tajemnice wszystkie te zbada, kto rzeczywisty ich sens wykryje? Wierzę całym duchem, że one są tylko zasłoną prawdy, a nie prawdą samą. To, co się nam wydaje ironią, musi być dobrem, musi być jedną z form dobrego, tak, jak noc jest jedną z form światła, jedną z modyfikacyj światła. Zatem nie trzeba trzymać się
Uwagi (0)