Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Otóż uosobieniem tej masy jest Irydion. Ale choć on jest poetyczną prawdą, nie jest on prawdą filozoficzną. Nie zemstą dzieją się wszelkie postępy rodu ludzkiego, ale miłością, ale pracą długą ducha. Ciało musi się zżymać, krwi pragnąć, mieczem i włóczniami miotać, krótkie albowiem dni jego; duch może myśleć, modlić się, kochać, bo ma wieki przed sobą. Ciało gdy raz padnie, nie powstanie więcej; duch, z serc, co pękły, przelewa się w serca, co biją, i kończy zaczętą drogę. Otóż w połowie pogańskiej dzieła, w połowie zmysłowej, młodzieńczej, bohaterskiej, poetycznej, wre ciało, wre zemsta, jako jedyna myśl; żelazo, ogień i zniszczenie idą za nią. Lecz ogień zagasa, żelazo pryska, zniszczenie w własnym chaosie nie wie, co począć, śmiech szatana nad tem wszystkiem się rozlega. Ciemno i gorzko. Najszlachetniejsze cele giną niedokończonemi, ogień i żelazo słabemi są na doprowadzenie ich do końca. W drugiej, ostatniej części, chrześcijańskiej, filozoficznej, następuje zbawienie: bo wszystko, co złe, darowane być musi za to, co było dobrego, i przestroga, nauka, by duchem działać, by z pracy wieków zmartwychwstać. Cóż to jest praca wieków? To jest praca ducha, święta, żmudna, długa, ale jedna prawdziwa. A zatem właśnie to, czego Leon żąda, tam jest: to jest, że dzisiaj już kierunek społeczeństw na drodze wolności nie uznaje konwulsji i rzezi, jedno uznaje konieczność rozumu i cnoty. Logika, konieczność doprowadziły autora do tego końca, choć sam się przyznaje, że on jest bardziej w sercu pogańskiej części zwolennikiem, niż filozoficznej; wolałby dzień taki jeden, choć z przegraną, niż nadzieję dalekiej przyszłości. Ale darmo, co jest, to jest; nie nasze kaprysy światem rządzą, ale rozum boży. Artysta ten rozum pojąć winien; gdy go nie pojmuje, jest dzieckiem, a dzieło jego nie jest poezją, koniecznością, ogółem.
Autor więc dwie części miał w tem wszystkiem na myśli: 1. Zemstę, ciało i konwulsje, co zwykle miotają światem, i tylu umarłych za wcześnie, pięknych, dzielnych, niepamiętnych. 2. Ducha i prawdziwy postęp rodu ludzkiego, chrześcijański, idealny, którym wszystko, co jest i co będzie, się dzieje; przetworzenie wnętrza ducha, by potem wcielić w świat tegoż ducha; rozum boży, przeciw postawiony namiętnościom indywidualnym, wiecznie rozbijanym. Stąd pochodzi, że za czyściec, za powtórną próbę, każe głos, słyszany w Koloseum, iść Irydionowi „do ziemi mogił i krzyżów”, i tam już nie dbać o chwałę własną, ale o dobro braci swoich; nie już o zewnętrzne tryumfy, o zwycięstwa własne, ale o duchową piękność, o przekształcenie tego, co złem, na dobre — i w nagrodę takiej pracy (okropniejszej, niż wszystkie przewalczone boje) obiecuje mu zmartwychwstanie, i to jeszcze na ziemi. Chrześcijaństwo nie inaczej owładnęło światem. Spodziewam się, że teraz Leon mnie pojmie.
Zresztą, mówiłem z autorem wiele o tem. On sam wie, że wykonanie jest w wielu miejscach słabe, niedostateczne, chrome, że dramatyczność nieraz zasypia, słowem, że są ogromne błędy pod względem wyrobienia. Lecz o myśli głównej, przewodniczej, o tem, co było marzeniem jego młodości, sądzi, może uwiedziony dumą, że jest szeroka i głęboka i że jest zgodna z prawdą wiekuistą z jednej strony, a z drugiej z przemijającemi objawami, których za czasu naszego, za dni krótkich naszych wiele już było, a znikły wszystkie, zostawiając za sobą jęk niesłychanej, tytańskiej boleści, zawodu najświętszych i najjaśniejszych nadziei. Ten jęk, wcielony w postać artystyczną, był jego miłością i celem. Jak dalece dokonał celu, o tem każdy niech sądzi, ma prawo; ale celu się tykać samego, to się zdaje niesłusznem i poza granicami wszelkiej krytyki, bo to, co jest prawdą, nie podpada pod jej zarząd. A na to, że to prawdą, mógłby autor wywołać cienie poległych i łzy żyjących, mógłby niejednego zapytać: „Czyś ty nie czuł, nie marzył tak?”. A niejeden by odparł: „Tak jest” — nie tylko niejeden, ale naród cały.
Zresztą niech się sam autor broni; psuć sobie oczów w obronie jego nie myślę, i tak już nie wiem, po co tyle o tem do Ciebie nabazgrałem.
Co do konfederacji barskiej, uznaję, że przedziwny przedmiot, ale do takowego zbywa ducha, na którym coraz więcej zbywać zaczyna Twojemu przyjacielowi. Coraz bardziej okrążają go realne nudy, przymusy, fakta, życie praktyczne. Spokój, Twojem zdaniem tak potrzebny przy tworzeniu, daleki od jego duszy, przeczucie nędznego zawodu i końca go trapi. Jednak on Ci obiecuje, że jeśli nieba dozwolą mu jeszcze spokojniejszych chwil, to on wypełni, coś jemu zalecił, gdyby to nawet być miało tylko przez przyjaźń dla Ciebie! Kilka rzeczy on zaczął, ale dalej ich ciągnąć nie umie, nie chce mu się. Wandy mit jest przecudowny dla poety, który pod jego postacią pojmie wieczne losy Polski, zagarnianej ciągle cudzoziemszczyzną, a wolącej zawsze w przepaść skoczyć, niż jej się poddać. Różne także komiczne, humorystyczne wiły się zamiary w głowie jego, ale to wszystko oporem stąpa i najczęściej leży odłogiem. On jest w tej porze życia, w której wszystko pod zwątpieniem schnie i męczy się. Niech Bóg mu dozwoli z tej toni z nową i męską wynijść wiarą!
Mówisz, że podżegacza żadnego materialnego nie potrzeba, by pisać; różnię się zdaniem od Ciebie. Praca rąk i nóg na co dzień przeznaczona człowiekowi, tę odbyć może bez rozdrażnienia nerwów; ale natchnieniem się nie napoi, jeśli wprzódy mózgu nie nastroi na nutę natchnienia.
Pisz mi tutaj zaraz; jestem tu z ojcem moim schorzałym. Pisz zaraz! Konstanty Ci się kłania serdecznie.
Żegnam Cię i ściskam z głębi duszy.
Kissingen, 8 czerwca 1837 r.
Drogi Henryku!
Nadzieja zobaczenia się z Tobą, którą obudziłeś we mnie, sprawiła, że serce moje skacze z radości. Staraj się tylko przybyć koło 30 lipca do Frankfurtu, gdyż nie będę mógł udać się tam wcześniej: ojciec mój wyjeżdża stąd dopiero koło 18 lipca i rozumiesz, że pod żadnym pozorem w świecie nie powinienem go opuścić. Odpisz mi natychmiast; podaj dokładnie dzień, w którym będziesz w Frankfurcie i zobaczymy się, zobaczymy się, my, których rozłączała taka wielka przestrzeń i tyle czasu. Zapewne poznamy w nas tylko nasze serca, reszta musi być szalenie zmieniona. Co do porównania Handley’a z niżej podpisanym, to nie rozumiem go. Przykrawanie sukni dla namiętności nie jest wcale rzeczą poety, przeciwnie, świat, życie praktyczne nakłada suknie namiętnościom, a poezja je oswobadza i wyprowadza na światło dzienne, na wolność. Symbolizowanie najwyższej prawdy jest rzeczą poety, odkrywanie jej jest rzeczą filozofa, bycie nią rzeczą Boga. Nie ma innej poezji, prócz tej, która zawiera te pięć słów: „Bóg, który stał się człowiekiem”. Trzeba mieć nadzieję, że nie wszystkie bogi wcielone zginą na krzyżu. Na ogół w ostatnich czasach za wiele zajmowałem się filozofią, by móc jednocześnie napisać coś poetycznego; ale spodziewam się, że anioł stróż mej młodości nie opuścił mię na zawsze. Czynu pragnąłbym dzisiaj, pióro mi nie wystarcza. Ale wszystko to są marzenia, w które credat Judaeus Appelia168.
Oczy diabelnie mię bolą. Wody Kissingeńskie szumią mi w głowie. Żegnaj i do widzenia! Pisz natychmiast, a dzień, w którym Cię znów zobaczę, będzie pięknym dniem w mojem życiu.
Kissingen, 1837, 15 czerwca
Jużem się troszczyć zaczynał o Ciebie, nie mając od tak dawna już żadnej o Tobie wiadomości, kiedy dzisiaj przybyły list mnie uspokoił. Mnie paszport się kończy koło marca przyszłego roku, a zatem nieodzownie muszę wracać z Danielewiczem. Na jak długo? Nie wiem. Ojciec słusznie bardzo żąda ode minie, bym się z interesami mojemi zapoznał, a zatem wejdę na te drogi, sadzone wierzbami i zasypane prochem i urozmaicone to grudą, to błotem, które imię „praktycznych” noszą. Zresztą takem głęboko i ostatecznie znudzony sobą samym i ciężącą atmosferą, wszędzie gdzie tylko być mogę, że mi prawie wszystko jedno, co robić będę i gdzie będę; mam lekarstwo, które niezawodnie mnie uzdrowi, jeśli choroba na długo nieznośną się stanie; każdy z nas takim lekiem może się uwolnić, a gdy raz go użyje, powtarzać go nie trzeba — zatem gdziekolwiek jestem, swobodny jestem. Co dzień rano, w dzień, w wieczór, mogę przenieść się w inne sfery; na teraz ta myśl składa jedyny zasób pociechy, który ostał się w duszy mojej, zanadto drażliwej i zanadto przed czasem znękanej. Nikomu o tem nie gadam, Tobie jednemu się zwierzam z tem, bo wiem, że coś podobnego jest w Tobie, i że mnie zrozumiesz doskonale. Nie twierdzę jednak, by to nieodbicie nastąpić miało, bo taki koniec jest zawsze słabością; nie na to albowiem stoimy na pobojowisku, by zeń ratować się ucieczką, ale na to, by zwyciężyć lub przynajmniej dostać kroku przeciwnym losom. Może jakieś nieznane siły urodzą się we wnętrzu mojem, gdy wstąpię w nieznane mi dotąd położenie; ale co się tyczy szczęścia, to się żadnego już więcej na ziemi nie spodziewam. Mój ojciec coraz schorzalszy, słabszy, smutniejszy; patrząc na niego, srogich przeczuć doznaję, czytam w niedalekiej przyszłości wyrok, którego może nic nie odwróci. Ile razy pójdę na przechadzkę z nim wieczorem, ile razy głos jego, rozkochany we mnie, słyszę i ściskam tę rękę, do szabli stworzoną, która dla mnie jednak miękka i błogosławiąca, jak ręka matki, serce mi się kraje tem szerzej i głębiej, że w słowa ubrać myśli moich nie mogę, że, gdybym nawet je wyrzekł, nic by nie pomogły, bo fatum dzikie cięży nad nami wszystkimi i nie dzisiaj pękną narzucone przez niego kajdany. Ta pewność śmierci niedalekiej ukochanego, czy pojmiesz, jaka to męczarnia? Dziś jeszcze razem, dziś wśród łąk zielonych i świeżych lasów, a jutro się rozdzielimy i może się już nigdy nie zejdziemy razem, chyba pod zimnemi sklepieniami kościoła, tam, gdzie nie wiedzieć, czy sen wieczny, czy wieczne czuwanie. Och, ja oszaleję kiedy!
Z tem wszystkiem trzeba być, jak na męża przystało, być tak, jak Ty jesteś, poważnym i zimnym zewnątrz, choć wewnątrz i potoki łez, i pożary rwą, palą na przemian i mdłościami roztapiają duszę. Taki odtąd los mój będzie. Wrócę między ludzi, którym trzeba będzie sypać koncepta, by je żarli chciwemi uszami i dobre mniemanie stąd o mnie powzięli — mniemanie lekkomyślności. Jak w ciemnych i niskich lochach weneckiego pałacu działo się więźniom, tak mnie się wszędzie dziać będzie; wszędzie nieufność, wszędzie niebezpieczeństwo! Na takiej roli przyjdzie mi przewracać skiby o pocie krwawym serca mego, a kroki moje będą tak powolne jak wołów, ciągnących w jarzmie, a lemiesz nie ziemię będzie krajał, ale duszę moją!
Pamiętaj, o przyjacielu, pamiętaj o dniach, przeszłych nam na gruzach Rzymu. Kiedyś wrócę do nich, do siebie i może sam będę już tylko gruzem, nieskalanym jednak żadnym napisem podłości! Siądziem gdzieś na odłamie muru i ściśniemy ręce sobie i płakać będziemy, Ty, żeś życie całe znużył w daremnych zabiegach, ja, żem stracił młodość moją!
Odpisz mi zaraz do Kissingen. Sauvan opuszcza mnie za kilka dni, bo rok trzeci mu się kończy. Z Konstantym się zostaję, oba na jednej drodze, oba stworzeni raczej do czegoś innego, niż do życia, które nam przeznaczyły okoliczności, oba nierozdzieleni zasuwać się będziem w dolne zakręty i może kiedyś o jednej godzinie się z nich wydobędziem. Pamiętaj o mnie, boś Ty mnie znał młodym i widział szczęśliwym dni kilka. Teraz trzeba się zacząć starzeć. Addio — Addio.
Zygmunt
Nim wyjechałem z Wiednia przyprowadziłem do księżnej malarza włoskiego i prosiłem księżnę, by Marię pozwoliła wymalować — miał zacząć nazajutrz po moim wyjeździe. Powiedz mi, gdzie ten obraz Ci przesłać? Zdzisławowi tysiąc ukłonów.
25 czerwca 1837 r., Kissingen
Drogi Henryku!
Przez jeden z tych niespodziewanych zbiegów okoliczności, zdarzających się czasami, odebrałem właśnie w tej samej chwili list od Ciebie i od tej, która... Chociaż ten drugi naznacza mi miejsce spotkania inne, niż Frankfurt, odłożę na dni kilka szczęście zobaczenia jej znowu i możesz liczyć, że 18 przybędę do Frankfurtu do hotelu Angielskiego. Zostanę tam tak długo, jak Ty, ale nie mogę towarzyszyć Ci do Heidelbergu, gdyż trzeba mi będzie wówczas widzieć się z tą kobietą, może po raz ostatni w życiu.
Ach, jaką radość mi sprawia zobaczenie się z Tobą po długich latach! Daleki jest dzień, gdy społem widzieliśmy po raz pierwszy, jak Wenecja wznosi się z łona Adriatyku, daleki jest dzień, gdy uciekaliśmy cwałem z ogrodu Konstancji, bojąc się, by nie zauważono, żeśmy kwiat ukradli. Jakże się jest niewinnym w młodości! Teraz nie przeraża mnie ukradzenie kobiety. Ach, czyż to moje ostatnie dni szczęścia na ziemi, że ze wszystkich stron mię ono spotyka? Mój ojciec, później Ty, wreszcie ona, czystsza przez swe cierpienia, niż inne przez swe dziewictwo. Wszyscy ci, których kochałem, uwielbiałem, o których marzyłem, cisną się wkoło mnie; słyszę, jak fale Renu szemrzą i wzywają mnie; na wieży gotyckiej są kwiaty, które mię pamiętają. Pogoda taka piękna! Jesień jeszcze piękna będzie, a nie mów mi o zimie, nic o niej wiedzieć nie chcę! Wystarczy, że nadejdzie, nieszczęsna, i że wówczas będę musiał wrócić do domu, gdyż ostatni rok moich pięciu lat upływa. Trzeba będzie wziąć gorzki pług wiejski i postępować krokiem wołów, zgiętych pod jarzmem, a lemiesz rozedrze mi serce, zamiast użyźnić pole. Ale nie chcę myśleć o tem. Oddaj katedrze kolońskiej ode mnie tysiąc westchnień! Spytaj się jej, czy pamięta słodki wieczór, podczas którego
Uwagi (0)