Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Eugéne Sue pisze powieści morskie; ma on niekiedy błyskawice poezji, ale cóż z tego, kiedy każda piękna postać, którą opisze z początku święta, pełna szczerości i powabów, musi koniecznie stracić cześć w końcu i przemienić się na obrzydłą. Znać, że się w jego mózgu powikłał korsarz Coopera z korsarzem Byrona, a z owej mieszaniny powstały dziwne bałamuctwa, zemsty najszkaradniejsze, nienawiści bez przykładu etc. etc.
Charles Nodier czasem jeszcze głos swój podnosi, ale krótko przemawia i przepowiada koniec rodu ludzkiego; on jeden wierzy w to, co mówi, insi żadnej wiary nie mają, żadnej myśli wspólnej, wielkiej — miasto99 jedności mają monotonię — słowem, cała teraźniejsza literatura jest śmieszną w swoich okropnościach; styl składa się z kilku pewnych wyrazów: révélation, fatal, virtuellement, pantelant, mission itp... Rzecz zaś snuje się ogniwem z trumien, z sztyletów, z domów gry i rozpusty, z namiętności pofałszowanych, z uczuć wykutych, jako się kują złe wiersze za pomocą truflów i wina. Otóż to się łacno daje zrozumieć, że po dobrym obiedzie, który jest antynaturalną rzeczą, nerwy żołądka, wprawione w ruch chorowity, przesyłają część swej gorączki nerwom mózgu, a stąd owe wszystkie marzenia, sprośności, które są tem samem, co wątroby gęsie, z których złożone pasztety strasburskie: chorobą, sztucznie sprawioną gwoli większej rozkoszy żarłoków.
I tak pan Soulié świeżo wydał Les deux cadavres; treść tej powieści oparta na trupie Kromvela i na trupie Karola I-go. Rozmaite losy tych dwóch ciał opowiada autor. Ze wszystkich scen jedną tylko Panu Jenerałowi opowiedzieć chcę: Barsteat pragnie zemsty nad Karolem II-gim, który kazał stracić jego ojca za to, że podpisał wyrok śmierci Karola I-go. Długo więc nad nią rozmyśla, a nareszcie wynalazłszy, pośród nocy ciemnej bierze się do jej wykonania. Idzie po trumnę, w której leży ciało i głowa odcięta Karola I-go, ową trumnę kładzie na barki i niesie do rowu przed domem kochanki, która jest córką nieprawą Karola I-go, dziwnym trafunkiem wychowaną w domu Barsteata, towarzyszką jego lat dziecinnych, siostrą dawniej, a teraz lubą, jedyną pociechą, ukochaną nade wszystko. Woła na nią, by wyszła z domu. Szesnastoletnia dziewczyna, ładna, niewinna, rozmiłowana, śpieszy na głos kochanka; wtedy walka następuje w duszy Barsteata, chęć zemsty przeważa. Wymaga więc od niej, by mu się oddała zupełnie; ona, nieboga, złoży pocałunek na jego ustach i rzecze: „Otóż dostałeś mnie”, ale on tłumaczy jej, że to jeszcze nie wszystko i ciągnie nieszczęśliwą do trumny ojca; owa trumna staje się łożem jego rozkoszy. Gdzież tu poezja? Gdzie harmonia? Same fałszywe tony. Są w muzyce niektóre fałszywe akordy, które, powiązane z następnemi zgodnemi, w ogóle swoim tworzą najświetniejszą harmonię; dobór takich fałszywych i melodyjnych tonów w poezji tworzy, jak mi się zdaje, fantastyczność. Ale oni bez żadnej sztuki, bez żadnej uwagi, samemi jedynie fałszywemi grają, a każą słuchać i mówią: „Patrzcie, jaka doskonała muzyka! My pierwsi ją wyjawili światu”.
Od kiedy średni stan wziął przewagę i nazwał się osiemnastym wiekiem, można było przewidywać, że literatura stanie się spekulacją, że tomy na funty sprzedawać się będą. Trzeba poecie, by wierzył w siebie i w poezję jako w cel, nie jako w środek, inaczej stanie się bankierem i kupcem, kupcowi zaś wszystko jedno, czy bohatyra posłać na skałę, by tam umarł wśród mąk, czy napisać i rozsiewać najfałszywsze zasady. Upatruję wielkie podobieństwo między polityką angielską a dzisiejszą literaturą francuską. Do tego jeszcze dodać można różne insze wpływy. Publiczność łaknie takowych obrazów, bo jej ojcowie i ona sama już objadła się i opiła wszystkiemi trunkami, mianowicie krwią. Takowi ludzie nie mogą czytać idyll Gesnera; nerwy ich rozdrażnione do najwyższego stopnia, trza wraz nowszych poruszeń. Rzymianom pod koniec cywilizacji starożytnej trzeba było igrzysk i biesiad; to był ich szał zmysłowy, ostatnia konwulsja zmysłowego świata. Teraz to jest nasz szał moralny, może ostatnia konwulsja naszego świata. Byron także się do tego przyłożył, on pierwszy porwał razem tysiąc obrazów i rzucił razem, ale któż mu wyrówna? Kto go naśladuje, przepaść musi. On jest sobą samym, początkiem żadnej szkoły być nie może, a kto wie, czy nie jest końcem romantycznej, ostatniem echem średnich wieków, bo, choć powątpiewa, jak Spinoza, szydzi, jak Wolter, nieraz w nim coś rycerskiego się obudza, powstaje nagle baron angielski w szyszaku i zbroi, pan nad mnogimi wasalami, a choć nie wierzy ukrzyżowanemu Bogu, jakże doskonale pojmuje i Danta, i Tassa i, gdyby100 oni sami, ich głosem przemawia. Jednak Don Juan ogromny wpływ wywarł na teraźniejszą literaturę francuską. Stało się, jako się dzieje zwyczajnie z naśladowcami: chcąc utworzyć coś podobnego, przesadzają, a nie rozumiejąc geniuszu, któremu hołdują, wszystkie jego piękności i prawdy zamieniają na fałsze. Pamiętam wiersz Pana Jenerała:
Jam się wieszczem mych czasów, a nie małpą, zrodził.
Ja bym się teraz do nich podobnie odezwał i jeszcze nieco inaczej:
„Jam się wieszczem mych czasów, a nie świnią, zrodził”.
Tymczasem Lamartine z żoną Angielką wsiadł na okręt i popłynął do Palestyny, rzucając brzegi ojczyste z ściśniętem sercem poety, którego nie rozumieją. On miał wiarę, a choć nie uniknął monotonii, kto go czytać będzie, uwierzy w niego. Ja nieraz płaczę za średniemi wiekami, za ową poezją, która utworzyła Danta i dźwignęła katedry gotyckie. Jako błyskawicy służą za tło czarne chmury, tak jej tłem były podania północy, skandynawskie Sagi — a jako Eschylos przypomniał sobie świat zniszczony tytanów i natchnął się nim i wskrzesił go na chwilę, tak Szekspir, chrześcijanin, przypomniał sobie mity zatracone północy i wyrósł na olbrzyma. Gdzie owa poezja dzisiaj? Staliśmy się drobnymi, a mamy się za poważnych i groźnych, okropności nasze w śmieszność przechodzą, a co w teraźniejszej literaturze jest najzgubniejszem, najbardziej przeciwnem porządkowi wszech rzeczy, przeznaczeniom duszy ludzkiej i celom ludzkości całej, to, że każda walka moralna kończy się na zwycięstwie złego, a kiedy szatan przemoże, kiedy gach osiędzie w domu i mąż mu zawierzy, kiedy filozof, rozumując, dojdzie do najfałszywszego wniosku, szaleniec dostąpi celu swych namiętności — wtedy zapada kurtyna. „Skończyło się. Widzowie, wracajcie do domu!”. Poezja to na wspak natury, bo przeznaczeniem duszy jest cierpieć, zmagać się, ale wreszcie ujrzeć Boga; szatan snać rozgościł się na tej ziemi, wiele serc natchnął i serdecznie się raduje. Chciałbym tych wszystkich panów, którzy sobie tak łatwo marzą o trumnach, trupach, zabójstwach, nienawiści i zemście, widzieć za bramami Paryża w jakiem niebezpieczeństwie; pana Sue w burzy na morzu, pana Janina wśród konwencji narodowej, a Balzaca obok jakiego rycerza z czasów Ligi, który by mu groził sztyletem. Pono by uciekł, jako niegdyś Jaksa przed korpusem oficerów w Lublinie.
Poznałem także zagranicą Mickiewicza. W nim jest prawdziwa poezja, bo szuka prawdy i jedynie prawdy — umrze z głodu, a nie będzie zmyślał fałszywych uczuć; od nieba dostało mu się natchnienie, jakie znamionuje wieszcza, połączone z wielką potęgą myślenia i rozumowania. Do tego jest wielka harmonia między wyobraźnią, a jego sercem. Tamci wszyscy francuscy mają wyobraźnię, ale serca nie mają, wyobraźnia zaś bez serca prowadzi nieraz kobiety do zbrodni, a mężczyzn zawsze do głupstwa. Byłem z Mickiewiczem w Rzymie; tam trza żyć w przeszłości i owóż żyliśmy w niej. Nie przeto jednak rozumiem, iżby Mickiewicz nie znał swojego wieku i nie pojmował go. Ostatnich jego poematów jeszcze tu nie ma; jeśli nadejdą przed moim odjazdem, niezawodnie je prześlę Panu Jenerałowi. A teraz, kiedy się obrócę ku literaturze polskiej, głuche milczenie. Mnie się zdaje, że trza wrócić do starych pisarzy, stamtąd czerpać i z tych pysznych, porozrzucanych kawałków marmuru wybudować świątynię.
W Anglii zjawił się młody poeta Tennyson — same dotąd ułamki wydawał; ma w sobie wielką prostotę i razem bogatą wyobraźnię. Jedną strofę z niego pamiętam:
Moore jeszcze czasem zaśpiewa piosnkę; romanse wychodzą podług formy Walterscota nieboszczyka — fantastyczność francuska nie ma w nich miejsca.
Znudziwszy Pana Jenerała tą długą gadaniną, upraszam Jego, żeby raczył na mój zamiar uważać, a nie na wykonanie jego. Przyłączam serdeczne ukłony moje dla Jenerała Milberga; przyjmijcie Oba wszystkie moje życzenia, wszystkie chęci życzliwe, które składam życzliwem sercem, a których nigdy czuć nie przestanę. Zapewne kiedy ten list dojdzie do Pana Jenerała, już mnie wtedy tu nie będzie, a zatem nie mogę spodziewać się odpisu, tylko tę mam nadzieję, że kiedyś miasto102 słów pisanych będą słowa prawdziwe i uściśnienia.
Polecam się łaskawej pamięci Pana Jenerała i powolne103 mu służby moje zalecam.
Zygmunt Krasiński
Petersburg, 5 lutego 1833 r.
(List dyktowany)
Drogi Henryku!
Gdy ja dla Ciebie stałem się pojęciem, Ty pozostałeś dla mnie człowiekiem, kształtem ludzkim, jednem słowem Henrykiem Reeve o wysokiej postaci, bladej twarzy, słodkim i czarującym, a niekiedy wyniosłym i szorstkim w obejściu, którego znałem i którego widuję prawie co dzień, skoro rozkażę mym myślom zebrać siły. Zdaje mi się tylko, że wiele lat minęło od chwili, gdym po raz ostatni uścisnął Twą rękę przed katedrą salzburską; i w pewnej mierze nie jest to złudzeniem, gdyż od dnia tego dokonała się we mnie praca lat kilku. Z początku wstrząsnęły mą duszą gwałtowne wzruszenia, później nastąpiły gorączkowe marzenia, dalej wyrzuty sumienia, to znaczy świadomość, że zakłóciłem porządek i harmonię piękności tego świata, wreszcie zjawiły się rozumowania i rozmyślania, które prawie zawsze występują z czasem po nieustannych cierpieniach fizycznych. Dużo myślałem też o ludziach. Niech Bóg mi przebaczy, że doszedłem do konkluzyj, poniżających ludzkość: oto, że tłum zna tylko pożądania, a nigdy nie rządzi się rozumem, że człowiek jest wszystkiem, że on wszystkiego dokonywa, a ludzie są niczem. A jednak człowiek zawsze obowiązany jest poświęcać się dla ludzi, a nigdy nie poświęcać ich dla siebie. Choć przekonany, że szczęście na tej ziemi jest niemożliwe, musi w nie wierzyć dla innych i dążyć ze wszystkich sił ku temu urojonemu celowi. Wielka to i święta mistyfikacja; źródło jej leży w stanie niedoskonałości naszej. Przekonany jestem, żeśmy wszyscy istotami niedokończonemi: na tem polega grzech pierworodny. Następnie myślałem o kobietach i znalazłem, że są to istoty ziemskie, zdolne w chwili przełomu stać się aniołami; złudzenie trwa krótko i anioł opuszcza ziemię. Jednak dziwne zjawiska we mnie się odbywają; zdaje mi się nagle, że słyszę skrzydła anielskie wkoło siebie, a później spośród tych wszystkich postaci, które podnoszą się z przeszłości, jedna nigdy nic ze swego podniosłego charakteru nie traci, wydaje mi się zawsze czystą i świętą, spokojną i promienną, a wtedy budzi się w mej duszy cała moja tkliwość i rezygnacja. Zwróć na to uwagę, że sen ów odgrywa się całkowicie w przeszłości, że nie ma żadnego związku z przyszłością, żadnego bezpośredniego działania na teraźniejszość. To jakby święta, zmarła w kwiecie lat swoich i pochowana przez pierwszych chrześcijan w katakumbach rzymskich. Noc i milczenie otaczają jej grobowiec, a ja przychodzę czasami, by uklęknąć i zmówić modlitwę.
Myślałem również o świecie i jego ustroju. Odkryłem w nim prawa niewzruszone, mechanizm kompletny, koła i liny, jednem słowem całość matematyczną. Ale się na tem nie zatrzymałem, chociaż jest to może wystarczające. Poznałem nadto, że przy każdem kole, każdej linie, każdej cyfrze, już w całość związanych, w ruch wprawionych i wypełniających swe przeznaczenie, było nadto coś jeszcze, jakieś działanie bezpośrednie, jakaś myśl uduchowiona, być może, że duch jakiś lub anioł, i to nazwałem życiem. Jednakowoż istnieje już życie organiczne w każdem kole, w każdej linie, ale to inne życie, o którem mówię, jest wyłącznie mistyczne. Każde zdarzenie, każde zjawisko może być wytłumaczone przez jedną z tych metod, co jest mi dowodem, że obie działają wspólnie i są słuszne. Każdej chwili, sądzę, odbywa się we wszechświecie przemiana, transfuzja jednej z tych form życia w drugą. Oto dlaczego wierzę również silnie w ducha Cezara, mówiącego do Brutusa: „Zobaczysz mię pod Filippi”, jak w prawa Keplera i Newtona.
Ale w życiu realnem trzeba być wielkim mechanikiem, gdyż świat dnia powszedniego jest jednym olbrzymim mechanizmem. Zamknij ogrom ten w jednem pojęciu, a będziesz miał życie mistyczne, anioła stróża ziemi. Ale, ponieważ trzeba żyć w szczegółach, w analizie, a nie w syntezie, i my zmuszeni jesteśmy zapomnieć o aniele, a chwycić się koła i liny. Tam całe życie mistyczne wymyka się spod obserwacji naszych słabych oczu, jak powietrze, zamknięte w butelce. Butelka jest dla nas wszystkiem, ważymy ją, nie zwracając uwagi na wagę powietrza; wszystkie obliczenia nasze się zgadzają, choć, ściśle biorąc, są tylko przybliżonemi. Otóż we wszechświecie matematyka jest też tylko przybliżeniem; trzeba być szaleńcem, by się nią nie posługiwać w życiu codziennem.
Nie pisz mi do Petersburga, jeno do Warszawy. Czy przyjedziesz do Wiednia? Od tygodnia jestem chory, jak pies, a zdrowie pogarsza się stopniowo. Żegnaj, drogi Henryku! Uszanowania dla matki Twojej i niech Bóg Cię chroni i błogosławi.
Zyg. Krasiński
Warszawa, 4 kwietnia 1833 r.
(List dyktowany)
Drogi Henryku!
Byłem w drodze, przeżyłem zimę całą. Odebrałem 5 listów od Ciebie i nie mogłem na nie odpowiedzieć, nie mając już sekretarza. Ponieważ teraz znowu opuszczam dom ojców swoich, będę Ci mógł pisywać jedynie, o ile miłosierny przypadek pozwoli mi spotkać jakiegoś współczującego śmiertelnika, raczącego podjąć się pisania pod mojem dyktandem. Ty zaś pisuj mi, jak możesz najczęściej, do Wiednia.
Koniec Fausta dowodzi mi, że Goethe był naprawdę wielkim wieszczem, większym od samego Byrona,
Uwagi (0)