Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Księżna Czartoryska zdrowa, o Pani często wspomina; ile razy się widzim, mówimy o Pani. Pani Circours jest tutaj dotąd, byłem parę razy u niej.
Szkuta się rozbiła z Karlistami w Rzymie; biedne i nędzne to zwierzęta. Proszę o jedną Zdrowaś Maria za mną, bym zupełnie nie zgłupiał, proszę o tę Zdrowaś Maria Pani, panny Henriety i panny Marcjanny114
Zyg. Kras.
Rzym, 28 marca 1834
Drogi Konstanty! Niech Ci Bóg odpłaci Twoje serce ku mnie; ile razy czytam listy Twoje, tyle razy lepszej jakiejś nabieram otuchy. Wczoraj był Wielki Czwartek. Siedziałem w kościele św. Piotra do godziny dziewiątej w wieczór, słuchałem Miserere. Nic wznioślejszego nad te głosy ludzkie rozpaczające, konające z bólu i żalu, rozchodzące się z wolna po tem ogromnem sklepieniu, między masy cieniów, masy złota, marmurów i drogich kamieni, zanurzonych w ciemnościach. Nad grobem Piotra pali się gromnic kilka, a reszta kościoła, to nicość cieniów, to nieskończoność cieniów, chaos jakiś z marmuru i cieniów. Świat, jakiegoś nie widział nigdy. Bóg wszędy — Bóg, co skonał na krzyżu — i dziś On, o tej czarnej godzinie, kona w każdym zakącie tego olbrzymiego gmachu. Szumy burzy, zda mi się, słyszę, bo wiesz, On dech wyzionął wśród burzy. Ogrom wieczności, zda mi się widomy, zaczyna się za tym ołtarzem. Patrz! Ołtarz wysoki, wysoki, jak olbrzym, niknący w górze, u stóp jego gromnic kilka, a za ołtarzem ciemność, wieczność, i reszta kościoła, i te pieśni wszystkie, płaczące nad Bogiem umarłym, nad mękami Boga!
Gdzie nadzieja wasza, ludzie, kiedy Syn Boży zniknął i nie ma Go? Ale trzeciego dnia On zmartwychwstanie i świat ten zbawi.
Czemuż Ty tu nie jesteś — serce Twoje pożarłoby wszystko, o czem piszę. Pojąłbyś sercem, co to była śmierć Chrystusa.
Ale ja już pisać, opisywać nie umiem; czuję głęboko, ale wyrazić, co dzień mniej wyrażać umiem. Nie wiem, co się ze mną stało.
Odebrałem Twoje dziełeczko115. Najlepiej Ci się udały kawałki z serca pisane, np. Pomnik księcia Józefa, kiedy siebie samego opisujesz dzieckiem u ojca. Chowam tę książeczkę, jakby włosy Twoje. Za dziesięć dni stąd jadę; pisz mi do Genewy na 12 maja, do Münich na pierwsze dni czerwca. I tą razą nie obaczymy się, ale przyjdzie chwila, w której się obaczymy. Żegnam Cię. Myśl o Zygmuncie i proś czasem za nim Boga!
Z.
Danielewicz serdecznie Cię ściska. Odbierzesz z tym listem pięćset franków. Oczy mnie żrą, palą, rozdzierają. Żegnam Cię i ściskam. Nie turbuj się o matkę; gdyby się co jej stało, toby mnie byli napisali z Polski.
(7–8 czerwca 1834)
Drogi Henryku!
Na próżno oczekiwałem od Ciebie listu z Monachium. Musiałeś widocznie pisać do mnie do Genewy, przez którą jechać nie mogłem. Wyruszyłem na Wenecję, by wrócić do Europy, a teraz jestem z ojcem w Kissingen w pobliżu Würzburga, gdzie piję wody. Wczoraj spotkałem tutaj panią Edwin Hill Handley, z którą się zapoznałem. Znajduję, że ma umysł wybitny i obejście wykwintne. Mówiliśmy dużo o Henryku Reeve, i nie wiem w jaki sposób zeszliśmy na H. W. Dowiedziałem się, że po jej ślubie przez tydzień nie wychodziłeś z domu i wydawałeś się smutny. Powiedz mi, mój drogi, czy zrobiłeś to z miłości do mnie, do niej, czy do siebie, gdyż nie umiem zagadki tej rozwiązać. Uwagi pani Hill Handley o Tobie wydały mi się bardzo trafne, ale dowiodły mi, drogi Henryku (nie gniewaj się o to!), że jest jeszcze coś dziecinnego w Twym charakterze, a trochę afektacji w Twojem obejściu. Ale to przejdzie z czasem, gdy Twa miłość własna upokorzona zostanie właśnie przez to, czem błyszczeć chciała i gdy się przekonasz, że afektacja nigdy długo łudzić nie może. Najgłupsi nie dadzą się na nią łapać dłużej, niż przez dwa lub trzy miesiące, a człowiek, choć trochę obyty w świecie, pierwszego dnia się na niej pozna. Zresztą, o ile zauważyć mogłem, pani Hill Handley jest jak najlepszego zdania o Twoich zdolnościach i sądzi, że masz świetną przyszłość przed sobą.
Pamiętaj rzecz jedną, Henryku; nikt prędzej, niż kobieta, nie dojdzie do sedna rzeczy, nie pozna odwrotnej strony medalu. Gdy będziesz miał z jakąkolwiek kobietą stosunek miłosny, nie staraj się nigdy czegoś w nią wmawiać. Bądź naturalny, a będzie Cię kochała. Nie mówię tutaj o miłości w rodzaju Konstancji. Miłość podobna, jako że jest wyłącznie na wyobraźni oparta, musi we wszystkiem przesadzać i wznosić się do obłoków. Ale miłość męska, miłość dojrzała, musi być ugruntowana na prawdzie, na piękności i ponętach z jednej, na sile charakteru z drugiej strony. Bez siły charakteru, bez panowania nad sobą niczego na tym świecie spodziewać się nie możemy — ani kobiety, ani sławy, ani ojczyzny. Panowanie nad sobą, to prawdziwa poezja wieku męskiego, to siła, to potęga. Starajmy się więc ją osiągnąć! Wszystkiego, o czem Ci mówię, Henryku, sam doświadczyłem. Przeszedłem przez wszystkie te stany i w końcu miałem dość rozumu, by poznać, że przez całe życie robiłem wyłącznie głupstwa. Zapewne istnieje na świecie olbrzymia poezja, ale to nie ta, którą pisaliśmy i wymyślaliśmy. To ta, którą czujemy, gdy chwila poetyczna nadchodzi, ale wtedy, na Boga, słowo: „poezja” nawet nam do głowy nie trafia. Obrzydliwe jest wymuszanie z siebie poezji, kalanie każdego wrażenia przez chęć urobienia zeń dramatu; trzeba żyć, czuć, doświadczać. A wtedy zacznij pisać jakiegokolwiek dnia, jeśli Ci czasu starczy! A mówię Ci, to, co dnia tego napiszesz, będzie czytane i uznane za dobre, bo odpowiada wszystkim uczuciom ludzkim. Różnorodności! Różnorodności! Bądź złożony, jak otaczający Cię świat, i jednolity, jak Ty sam jesteś. Byron był widmem długiej i burzliwej nocy, straszliwem, gdy trwała ciemność, zapomnianem, gdy nadeszły zorze. W promieniach słońca trzeba szukać i odkrywać. Kto naśladuje Byrona, będzie miernotą. A z ręką na sercu: czyż kiedykolwiek robiliśmy coś innego prócz naśladowania Byrona?
Żyć, żyć, wychylić do dna czarę życia, szczęścia i smutku, powodzenia i przeciwności... A później z piórem w ręku!... Jeśli nie lepiej schylić głowę na piersi i spocząć w grobie.
Żegnaj! Napisz do mnie za dwa tygodnie do Frankfurtu nad Menem!
Zyg. Kras.
Kissingen przy Würzburgu, 10 lipca 1834
Drogi Konstanty! Twój list odebrałem jeszcze w Münich przed trzema tygodniami, ale że potem zaraz wyjechałem, a tu spotkałem się z moim ojcem, nie miałem chwili jednej wolnej do odpisania Ci. List Twój do matki posłałem przez ojca mego do Polski i dojdzie niezawodnie. Ja lepiej mieć się zaczynam, już mnie nie męczy tak pisanie. Teraz najpiękniejszą podróż zrobiłem przez Florencję, Wenecję, Münich. Wenecja to kochanka moja wśród miast wszystkich, w niej przez ośm dni prawdziwie byłem szczęśliwy. Na zimę wracam do Neapolu; czy tam się czasem nie zobaczymy? Tymczasem pisz do Frankfurtu nad Menem, bo jeszcze ze dwa miesiące zabawię w Wiesbaden i Ems.
Dużo ja przez te czasy myślałem nad życiem ludzkim i odkryłem wielką prawdę, że moc nad sobą samym jest poezją dojrzałości, jak rozpasanie wszystkich uczuć jest poezją młodości. Wiesz Ty, że Byron stracił względy moje: wielki zapewne poeta, ale kto go chce naśladować, ten będzie miernym i ślamazarnym. Byron, potem, nie rozumiał rozmaitości, a to jest połowa całego stworzenia. By dobrze pisać, trzeba żyć wprzódy. Ja zarzucam na pewny czas pisanie, biorę się do życia: wychylę kilka pucharów wesela, kilka pucharów boleści, po ludzku kochać będę, po ludzku cierpieć, a potem siądę i napiszę, i to będzie dobrem. Materia nie jest tak podłą rzeczą, jak sądziłem dotąd; my przez wieczność całą będziemy w materialnych ciałach; nie ma ducha bez materii, jak nie ma myśli bez słowa, jak nie ma ciała bez formy. Są rozkosze i jest poezja materialna. Tę należy harmonijnie pomieszać z poezją ducha, a wtedy stanie na nogi człowiek upoetyzowany, wtedy każdy go pozna i pokłon mu odda. Inaczej nikt by nie uczuł sympatii do niego, inaczej byłoby to stworzenie nieorganiczne na ziemi, może organiczne na księżycu lub Jowiszu, ale tutaj marne, niezrozumiałe. Tak więc się zmodyfikowałem i z chmur zstąpiłem, i chmury mam odtąd za baldachim nad głową, nie za pobyt i mieszkanie. Co różni człowieka prawdziwie i poetycznie pojętego od człowieka idealnego czysto? To, że w pierwszym jest ciągłe życie, to jest przemiana i walka uczuć, a w drugim tylko myśl jedna, tor jeden, metoda zawżdy ta sama. Są chwile uniesienia i opadnienia: to się życiem zowie, to jest ruch, to śledzić i poznać należy. Stąd się wywija, że człowiek nie może ciągle być wielkim, rozumnym, natchnionym, dramatycznym. Jeśli go takim wystawisz, to będzie afektacja, przywara, brak rozsądku. Czego najwięcej trzeba unikać, to, żeby bohatery nasze nie wyglądały na aktorów. I stąd pochodzi przesada literatury dzisiejszej, że autorowie, miast doznawania sami uczuć i faktów, przestają na chodzeniu regularnem na teatr i tam uczą się, jakby z natury, kiedy już teatr jest nauką, wyciągniętą z natury. Przez drugie ręce więc odbywa się poezja epoki naszej i stąd jest śmieszną i przesadną.
Twoje sonety uważam za wielki postęp; więcej w nich kolorytu, niż zazwyczaj, i myśl w każdym jest. Ciekawym bardzo Pana Tadeusza i nowego dzieła Lamennais’go. Już to w modę wchodzi pisać ewangelicznym stylem. Mickiewicz zaczął, Lamennais ciągnie dalej; zobaczysz, że wreszcie tyle się ewangelii namnoży, że vaudeville pan Scribe napisze ewangelicznie. Co to małp się zawsze kupi naokoło geniuszu! Za jeden geniusz sto tysięcy głupców musi się urodzić, jakby masa ducha była na tym świecie skończona, jak masa materii, i tylko mogła się ukazywać bardziej skupiona w wielkich ludziach, i za to też zaraz rozrzedzać się musiała w ich współczesnych. Żegnam Cię, drogi mój Konstanty. Danielewicz i mój ojciec Ci się kłaniają. Nie zapominaj o Twoim
Zygmuncie.
Frankfurt, 23 augusta116 1834
Drogi Konstanty! Odebrałem Twój list w Wiesbaden. Widzę w nim, że żyjesz jak możesz, to jest szukasz zatrudnienia i zajęcia się, gdziekolwiek się zdarzy. Ja żyję, ale jak żyję? Tobym trudno opisał. Naprzód we mnie jest pierwiastek zgubnej goryczy, który objawia się ciągle, czy się rzucę na chmury i siedzę nad ziemią, czy zejdę na ziemię i rzeczywistości się chwycę, tak, że rzeczywistość jeszcze zda mi się ideałem. Fizycznych nawet rozkoszy dopełnionych nie ma, umysłowe jeszcze błędniejsze. Gdzież jesteśmy? Gdzie żyjemy?
Dwudziestego septembra117 wyruszę zapewne do Włoch. Do tego czasu pisz do Frankfurtu, potem do Genui, a potem do Neapolu. Moja babka przeszłego miesiąca oddała ducha Panu Bogu. Czy pamiętasz, ileśmy razy jedli u niej obiad w Warszawie? Biedna, sama była, bez syna i wnuka, umarła wśród cudzych ludzi.
Jeśliś czytał w gazecie „Polonais” kawałeczek pod imieniem Etoile, to mój, dostał się zaś tam szczególnym, nieprzewidzianym przeze mnie sposobem. Zachowaj numer ten, a potem mi go prześlesz, gdzie Ci napiszę, jeśli możesz. Mój Agaj-Han wielkie, jak słyszę, robi wrażenie w Galicji, Krakowie i Poznańskiem. Żegnam Cię, mój drogi. Jabłonowskiemu, o którym wyobrażenia mi nie zostało, bardzom wdzięczny. Ulrychowi się kłaniam. Tysiąc z serca uścisków Tobie. Od Twojej matki nic nie odebrałem.
Z.
Napisałem w tych dniach powieść à la Balzac; wchodzi do niej romans mężatki z oficerem polskim w Londynie, po wzięciu Warszawy, wchodzi i Grzymała monstrum, i Lelewel etc. Zda mi się, że udała mi się. Addio!
1834 r. Wiesbaden, 25 sierpnia
Drogi Henryku!
Od blisko sześciu miesięcy żyjesz w nieświadomości dzieł i czynów bohaterskich swego przyjaciela. Ledwo dwa lub trzy listy odebrałeś od niego. Teraz, w chwili wytchnienia, jaką daje każde działanie, poznasz ogólnie stan duchowy, przez który w czasie tym przeszedł.
Ubiegła zima nie przyniosła mi żadnej ulgi, ani duchowej, ani fizycznej. Rozciągnięty na swej sofie w Rzymie, dręczony smutnemi myślami, czułem, jak z dniem każdym mniej miałem w sobie życia. Nie mogłem już pisać. Ale zdrowie moje było tak słabe, że pragnienie to wydawało się prawie szyderstwem. A jednak zdarzyło mi się spotkać to, co przeczułem na dziesięć dni przed moim wyjazdem do Rzymu. Toteż, skoro tylko iskra padła, a wzrok mój doznał wzruszenia i wstrząsu, odrzuciłem precz od siebie wszelkie względy, jak się rzuca pochwę szabli w sprawie na śmierć lub życie. I taką była dla mnie ta sprawa. Bez nagłego przejścia od uśpienia do stanu świadomości, od apatii do namiętności, od bezwładu do czynu, groziło Ci poważnie, że zastaniesz mnie idiotą.
Otóż od tej chwili, a jeśli się nie mylę był to dzień Wielkanocny, natychmiast po błogosławieństwie papieskiem prowadziłem życie rzeczywiste, a pełne marzeń, życie ciała i ducha, życie ludzkie wreszcie, otoczone poważnemi niebezpieczeństwami i śmiesznemi małostkami, upiększone w przerwach poezją, przeniknięte smutkiem przez przykre sytuacje, wznoszące się chwilami do tragiczności i popadające z kolei w błazeństwo; życie, przeplatane podziwem i szyderstwem, słabością i egzaltacją, błahostkami w rodzaju mody, wstążki, plotki, i sprawami poważnemi, uroczystemi, jak uwiedzenie, upojenie miłosne, wyrzuty sumienia kobiety cnotliwej po poświęceniu się, nienawiść do tego, który jest jej mężem, tysiące obaw niespodziewanego podejścia i zemsty,
Uwagi (0)