Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Przypominam sobie, że jednego wieczoru, przechadzając się w świetle posępnem księżyca na pustem wybrzeżu Lida i oglądając znowu miejsca, gdzie byłem z Tobą, opowiadałem jej o bladym i wysokim Angliku, który strzelał z pistoletu do białych muszelek, kruszących się pod naszemi krokami. Powiedziałem jej, że ten Anglik był moim przyjacielem młodości i że zna tę, którą kochałem niegdyś. Zadrżała, a później zapytała o imię Twoje, zapytała o imię pani Burdett. Była bardzo piękna owej nocy. W rysach jej było coś z odaliski i z anioła. O czem myślałeś wtedy, gdy mówiłem o Tobie w miejscu, gdzieśmy byli razem? Było to 22 maja. Później zaprowadziłem ją do swej gondoli; Chiopeta rozwinął żagle. Mąż był w innej barce. Wiatr okropny się zerwał; uczuła przestrach. Powiedziałem jej: „Gdyby Henryk Reeve był tutaj, poprowadziłby łódkę pewną ręką; to jemu zawdzięczam swoje wiadomości żeglarskie”. Schwyciłem za wiosło, opuściłem reję i tak dopłynęliśmy, podrzucani falami laguny, do placu świętego Marka.
Po opuszczeniu Włoch wszystko się zasępiło, jak niebo i otaczająca nas przyroda. Monachium, Kissingen, Frankfurt były pełne namiętności i miały chwile rozkoszy; ale okoliczności stawały się coraz trudniejsze. Mąż zaczął pilnować, ogarnęła go zazdrość i niepokój. Nareszcie rozstaliśmy się; ja zostałem w Wiesbadenie, ona pojechała trochę dalej. Niekiedy wyjeżdżam na dwa lub trzy dni, żeby się z nią zobaczyć. Ale towarzystwo, które ją otacza, nic nie robi, prócz plotek, i zazdrości jej piękności; toteż cnotliwość tych pań bardzo ją szarpie.
Widzisz więc, jak żyłem. Od pięciu miesięcy ani razu się nie modliłem, a jednak nie odczuwam skruchy, tak silna była we mnie konieczność działania, która pchnęła mię do używania życia wszystkiemi memi zmysłami, do szukania zbawienia tam, gdzie inni śmierć znajdują. Zdrowie moje poprawiło się; wśród tysiąca niepokoi, tysiąca wyczekiwań nerwy moje znów nabrały sił. Chciałem żyć i żyję. Ale teraz zbliża się chwila rozstania. Ponieważ nie była to nigdy miłostka ludzi z towarzystwa, lecz dramat smutny, prawdziwy, namiętny, zgubny i silny, muszę być przygotowany na cierpienie dojmujące i długie. Niechaj tak będzie!
Żegnaj! Pisz mi jeszcze do Frankfurtu! Ani słowa o tem nikomu! Chciałem Ci opowiedzieć tę historię, żeby Ci dać obraz stanu mego ducha. Żegnaj!
Zyg. Kras.
28 października 1834 r. Mediolan
Pani!
Czemuż nie mogę Ci przysłać garści tych kwiatków, które wokoło mnie rozkwitają, skrawka tego bezchmurnego błękitu, który lśni nad mą głową! Sprawiłyby one może Pani przyjemność kontrastu w smutnem pod szaremi chmurami mieście, w którem Pani obecnie zamieszkuje, a dla mnie te piękności mało mają pożytku. Niegdyś pobudzały one moją myśl, nadzieję, wspomnienia; lecz minęły te czasy naiwnych wrażeń, wiary dziewiczej w piękne położenie, w piękny dzień. Wszystko pochłonął pierwiastek goryczy, oschłości, pragnień daremnych, które z dniem każdym wzrastają we mnie i sprawiają, że rzucam na błękit nieba włoskiego równie smutne spojrzenie, jak i na zadymiony sufit mego pokoju w oberży.
Jestem w Mediolanie. Nie podejrzewają tu jeszcze zbliżania się zimy. Słońce nie rzuca tu jeszcze takich długich, żółtawych świateł, jak te, które już widzieliśmy razem we Frankfurcie, gdy kładły się na wioski razem z obumarłemi liśćmi, zmiatanemi przez wiatr, z liśćmi, które nie mogły trwać dłużej, niż przez jeden sezon. Przeciwnie, ono świeci z całą siłą ponad katedrą, która, nie wiem dlaczego, przypomina mi wodospad Terni.
A propos; pewnej nocy, gdy przechodziłem, zdaje mi się, przez ciemny wąwóz Brenneru, Danielewiczowi przypomniała się jego rozmowa z Zosią. Sądzę, że zajmie ona Panią. Dziewczynka położyła raz główkę na jego kolanach, a ponieważ spoglądała figlarnie w górę, Konstanty zapytał się jej, czy wie, co to jest niebo. „O, tak — odpowiedziała — jest tam moja dobra przyjaciółka, Józefa”. — Jakże to? — „O, widzi pan doktor, bo pan jest pan doktor, ona zasnęła pewnego dnia, potem przyszło czterech ludzi, zamknęli ją do skrzyni i, wziąwszy na ramiona, zanieśli ją prosto do nieba”. — Nie wiem, co na to odpowiedział Konstanty. „Tak, tak, mówię panu, że ją zanieśli do nieba na ramionach. I kiedy Mimi jest grzeczna, moja dobra przyjaciółka przychodzi powiedzieć dobry wieczór grzecznej Mimi — widzi pan doktor”. Jest coś wzruszającego w pojęciu tego dziecka, które nic jeszcze nie wie o odległości, dzielącej nas od nieba, które wierzy w całej czystości swego serduszka, że śmierć jest snem tylko, a zbawienie duszy — krótką podróżą. Trzeba być bardzo niewinnym, aby nie mieć pojęcia o przeszkodach, które piętrzą się między ziemią a Bogiem. Piękne jest zapytanie Lolly w ogrodzie Borghese, lecz mniejszego znaczenia, niż pojęcie Zosi. Każda osoba dorosła mogłaby to samo wyrzec o księżycu, lecz wątpię, czyby która mogła w czystości swych wierzeń powiedzieć to, co powiedziała Mimi. Jest w tem coś wzniośle dziecięcego, jest coś anielskiego w tej prostocie. To naprowadza mnie na to, co miałem napisać Pani o Jej kuzynce. Skończyłem to w Mediolanie. Nie posyłam natychmiast, bo trzeba to przepisać czytelnie, a bardzo mnie bolą oczy. Starałem się do tych kilku wierszy o losie duszy, co uleciała z ziemi, wprowadzić nieco pierwiastku anielskiego, którego mi odmówiono, według zdania wielu. Pierwsza to rzecz, jaką napisałem w życiu, wyrzekając się w niej zupełnie środków piekielnych. Sama Pani orzeknie, czy mi się udało — prawdę mówiąc, te ostatnie zaczynają mnie nudzić. Mam ich dosyć w swem łonie. Chciałbym widzieć przynajmniej jutrzenkę rozleglejszą, piękniejszą, światło nie tak wyczerpujące i cienie mniej posępne i kształty mniej złowrogie itd.
Jedyny moment silniejszy, jakiego nie odczułem od dawna, tak od dawna, że dni, godziny nawet wydają mi się bardzo długiemi, przeżyłem wczoraj w La Scala. Pani Malibran śpiewała Normę. Jej śpiew to nic jeszcze, lecz jej gra, to oblicze, zmienione przez zazdrość i rozpacz, lecz jej ręce, drżące w uniesieniu, lecz jej oczy płomienne, zwracające się bezustannie od Adalgisy ku Sewerowi, od Sewera ku Adalgisie, zatrzymujące się potem w złowrogim, spokojnym, imponującym majestacie na obliczu człowieka, którego niegdyś kochała. A gdy w scenie duetu wymawia słowo: „Giura118. dreszcz elektryczny wstrząsa widzami. To słowo „Giura” rozbrzmiewało w głębi mojej duszy; później ostatnia chwila — śpiew wspomnienia i śmierci — modły na kolanach u stóp jej ojca. A rysy jej twarzy coraz bardziej pokrywające się cieniem śmierci, jej rysy, targane konwulsyjnie, miłość, ogarniająca ją znowu, jej głowa, z rozburzonymi włosami chyląca się na piersi temu, który wraz z nią chce zginąć, jej wzrok namiętny, wlepiony weń po raz ostatni i ta czarna zasłona w rękach ofiarnika, powiewająca już nad jej czołem, pobladłem z żalu i miłości. Ach! Ta kobieta wstrząsa mną w tej chwili siłą artyzmu. Zdawało mi się, że widzę prawdziwą Normę, wierzyłem w wieczną rozłąkę — potem zasłona spadła, a wycie parteru przypomniało mi rzeczywistość.
Czy Pani przypomina sobie ten wieczór w Kolonii, gdy patrzyłaś na tę wieżę nieskończoną, nie mogąc wytłumaczyć sobie odczuwanego w owej chwili wrażenia? Niechże Pani przypomni sobie oczy Alberta Dürera w galerii monachijskiej i niech Pani powie, czy nie ma uderzającego i mistycznego podobieństwa pomiędzy tą katedrą a tym portretem?
Jestem prawie pewny, że Pani przepędzi zimę w Dreźnie pomiędzy panią Ch. i panią G., jak Pan nasz między dwoma łotrami. Błagam Panią, ponieważ Pani właśnie robi spostrzeżenia nad oryginałem, którego ja mam być kopią, niechaj mi Pani powie, czy moje zachowanie się jest w czymśkolwiek do niego podobne? Ta myśl jest dla mnie nieznośną. Zresztą to małostka z mej strony, że myślę o tem.
Pani Wacławowa jest w Wiedniu — zakorzeniła się w salonie pani Rozalii. Biedna kobieta! Jak też muszą wyśmiewać się z jej fałszywej erudycji, z jej zachwytu nad Balzakiem i długiej czupryny! Ale, mój Boże, wpadam w sieć komeraży — mówię o istotach, o których powinienem zapomnieć, jak się zapomina o pyle wielkich gościńców.
Cóż Pani jeszcze powiem? Powiem Pani, że często z wielkim żalem myślę o chwilach, które przebyłem w Pani towarzystwie, nawet wtedy, gdy byłaś nieruchoma, blada, milcząca — bo więcej jest szczerości w najgorszym Pani humorze, niż w chwilach najpogodniejszych u innych, a stąd pochodzi, że i więcej jest powabu. Co do mnie, jestem o tem najmocniej przekonany, że bardzo często musiałem nudzić Panią. Wybacz mi Pani! Mówią, że nieobecni są jak umarli. A Pani wie, że nie można odmawiać przebaczenia zmarłemu. Mój Boże! Wchodząc w życie, bynajmniej nie zapowiadałem tego, czem się stałem. Oto, widzi Pani, wierzyłem mocno w piękną przyszłość, a dziś ta przyszłość rozchwiała się wprzód, nim tchnienie moje mogło jej dosięgnąć. Czemże jestem? Tułaczem rzucającym się na kanapy setek oberż, co wieczór na inną, kopiącym sobie codziennie własnemi myślami coraz głębszą mogiłę, pojmującym dobrze, iż wśród innych okoliczności mógłby sobie wytknąć inną drogę, nieco szerszą i szybszą, lecz, że wśród tych, które dziś kierują jego istnieniem, trzeba spać, chrapać, wreszcie — zasnąć na wieki! Kobieta nie potrzebuje sławy — lub raczej sława jej zamyka się w ciaśniejszych granicach. Dla niej szmer salonu jest pieśnią zwycięstwa, lecz, gdyby go była pozbawioną na długo, może na zawsze — ach, niech Pani pomyśli, czy nie wytworzyłby się w niej wstręt i rozgoryczenie?
Otóż moim salonem przestrzeń dwóch tysięcy mil kwadratowych, mojem towarzystwem — czternaście milionów ludzi, a nie ma już w tym salonie uroczystości, muzyki, śpiewów, tańców. Draperie spadły na ziemię, światło lamp zbladło wśród zapadających cieniów, kobiece stroje zniknęły i tylko kilku mężczyzn pozostało nieruchomych przy swoich wywróconych do gry stolikach. Cóż robić! Trzeba przełamać serce na dwoje, jak zgina się kartę, która zawiedzie w faraonie. Lecz źle czynię, mówiąc Pani o tak smutnych rzeczach, Pani i beze mnie dość ma czarnych myśli. Przeciwnie, chciałbym Panią natchnąć wiarą, którą straciłem. I czemuż przyszłość nie miałaby uśmiechnąć się Pani? Lolly stanie się kiedyś kobietą, jakich mało będzie na świecie. — Zosia będzie słodkiem stworzeniem i — pewny jestem tego — szczęśliwem. W dzielności jednej, w szczęściu drugiej znajdzie Pani radość i pociechę.
Ponieważ nie wiem, gdzie jest Teodor i jak do niego mój list adresować, kładę go w list Pani, spodziewając się, że Pani prześle mu go łaskawie.
Pozwoli Pani złożyć u swych stóp moje najgłębsze uszanowanie.
Oddany Pani
Zyg. K.
Niech też Pani raczy przyjąć zarazem wyrazy uszanowania, które Konstanty polecił mi przesłać Pani.
Spodziewam się być w Rzymie za dwa tygodnie, a najsłodszem dla mnie oczekiwaniem jest to, abym tam już zastał wiadomość o Pani i o jej bliskich.
Mediolan, 30 oktobra119 1834
Czy Ciebie nie ma w Aix, żem tak dawno nie odebrał listu od Ciebie? Przed dwoma miesiącami pisałem do Aix z Frankfurtu, w odpowiedzi na list, w którym mi opisywałeś jarmark w Beaucaire. Teraz jadę do Neapolu, ale w Rzymie zabawię z piętnaście dni. Tam adresuj pierwszy list swój i czekaj na moją odpowiedź.
Zdrowie moje dźwiga się nieco, ale próżnia ducha, o której tyle razy Ci wspominałem, odzywa się często. Są chwile, których nie życzę nikomu, a które duszę mi rozstrajają. W tych chwilach łamię we dwoje serce moje, jak kartę nieszczęśliwą, która przegrała dziesięć razy raz po raz w faraona. W tych chwilach wszystko mi się tak bez nadziei wydaje, życie ziemskie tak ograniczone, tak ciasne, a żądania moje tak ogromne, że wątpię o wszystkiem!...
To pewna, że dotąd nic nie zaspokoiło pragnień moich na tym świecie. Ani żądzom mojej miłości własnej, ani żądzom serca mego nigdy nie stało się zadość, choć miałem szczęśliwe chwile dla jednych i dla drugich. Ale zawsze więcej, dalej goni myśl moja; często nawet nie wiedzieć gdzie. Sam nie wyrozumiałbym, czego żądam, ale czuję skorpiona żądań, przewracającego się we wewnętrznościach moich, który, nie dostawszy nic, sam siebie zakłuwa. Tyś nie tak stworzony: Ty miewasz błogie dni, pełne dziękczynień ku Bogu i ku ludziom, którzy Cię kochają; Ty nieraz wieczorem przestajesz na zmierzchu, Ty pośród czarownej okolicy przestajesz na jej pięknościach. Przynajmniej przez chwilę jesteś cały, dopełniony w sobie samym; nie czujesz, jakoby część jakaś Twoja nie była przy Tobie, ale wyprzedziła Ciebie i goniła dalej, i żądała więcej, i rozdzierała swojemi wołaniami resztę Twej spokojnej duszy. Ty dlatego niezawodnie lepszy, cnotliwszy będziesz ode mnie. W Tobie namiętność nigdy w rozhuzdanie nie przejdzie. Jej najwyższym szczeblem będą łzy rozczulenia, a we mnie zdarzyć się mogą wściekłe uniesienia, rozpacze nieopisane, bo, im więcej żądam, tem częściej się zawodzę. Ty także ciągle będziesz czynny, a ja zapadnę w lenistwo, w odrętwiałość i lata przeleżę, by powstać raz jeden, by pięści pogryźć własnemi zębami lub pieśni odśpiewać w natchnieniu serca mego, i znów zasnąć potem. Takie istoty, jak
Uwagi (0)