Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Widziałem się ze swoim ojcem. Byłbyś zobaczył łzy, spływające po jego bliznach i wąsach, gdy mię przyciskał do łona. Później poszliśmy razem do grobowca mojej matki i tam wobec trumny, którą Ci opisałem w Adamie, dał mi swoje błogosławieństwo. Słodkie i święte jest błogosławieństwo ojca.
Pomyślisz może, czytając te słowa: „Jest spokojny”. A więc nie! Mam gorączkę, spać nie mogę. Lecz niekiedy wspomnienia dzieciństwa gromadzą się wkoło mnie i wtedy rzucam na chwilę spokojne spojrzenie na te równiny, na te zboża polskie, które drżą wkoło. Z oczyma mojemi nieco lepiej. Uściskaj Załuskiego, gdy do niego pisać będziesz. Mój przyjacielu, mój dobry, mój drogi przyjacielu, myśl często o mnie! Nic jeszcze nie wiem o przyszłości, używam po trochu teraźniejszości. Zabiłem parę bekasów. Żegnaj! Wierzchowiec arabski czeka na mnie; puszczę się cwałem na chwilę.
Twój na zawsze.
Zyg. Kras.
20 sierpnia 1832 r., Opinogóra
Gdy nie jesteśmy już u brzegu życia, gdy oddaliliśmy się trochę w stronę pełnego morza, wtedy zdarzają się czasami chwile ciszy. Jak to się stało, że miłość i sława przestały mię dręczyć? Bo młodość moja nie jest już tak świeża i gwałtowna, jak za dni namiętności mojej i szału.
Ukląkłem na grobach przyjaciół z lat moich dziecinnych, by modlić się i rozmyślać. Wkoło cmentarza przelewają się fale kłosów, nic tylko kłosy, nieocienione niczem; ani jedna kępa drzew nie wynurza się ponad ten ocean zboża. Wiatr północny wyje i zrywa w dole na widnokręgu chmurę po chmurze, wznosi je aż do słońca, a później strąca z wysokości nieba. Błękit ukazujący się między chmurami blady jest, powietrze chłodne, kilka modrzewi kołysze się koło mnie, a jednak spokój panuje w mem sercu i modlitwa moja prostszą drogą dochodzi do Pana, niż te, które szeptałem przed laty na szczycie gór i nad brzegiem morza, bo ci, którzy śpią wkoło mnie, kochali mię niegdyś.
Nagle inne obrazy mieszają się z otaczającemi mię wspomnieniami. Twarz cudzoziemki goni za mną, aż do trumny mojej matki. Dwie kobiety są w tem podziemiu. Jedna, której miłość błogosławiła memu urodzeniu, odziana w strój umarłych, milcząca, nieruchoma — druga, strojna w kwiaty życia, z okiem błyszczącem, wsparta o ołtarz, wskazuje mi palcem stopnie, na których nigdy nie uklęknę obok niej. Widzenie łzy mi wyciska z oczu; dawniej szał by we mnie wywołało.
Myśli moje innym popłynęły torem. Rozkosz bezwładu mię ogarnia; głos mój stał się cichy i rzadko kiedy słowo jakieś pada z ust moich. Ale dziwne sceny odgrywają się w mojej duszy i żyję w świecie, którym nie rządzi żadna jedność. Marzenia moje przenoszą się w przeszłość, potem podsuwają mi coś z przyszłości, lecz i to prędko znika. Białe żagle i błękitne fale, pieśni włoskie i dźwięki jakiejś obcej mowy wirują wkoło mnie. Wszystko o czem marzyłem i myślałem, wszystko co budziło we mnie niepewne pożądania, znowu przychodzi mi na pamięć — lecz to labirynt, gdzie błądzę na wpół odurzony, na wpół śpiący, a sił mi nie staje, by się ze snu otrząsnąć i skłaniam się ku temu czarowi, który mną włada, jak człowiek złamany zmęczeniem pochyla się ku łożu.
5 września
Zaszła zmiana w scenie mego widzenia. Jak Manfred, wywoływałem duchy: „Astarte, mów do mnie!”. Namiętności są błaznami, którzy drwią ze mnie. Nienawiść stała się miłością, a później? Później — było to o zmierzchu: czy widzisz piękny księżyc? A później? Później — było to w pewien piękny poranek. Oto moja ostatnia strofka, przyjacielu. Zrozum i lituj się nade mną! Znowu kilka chwil szczęścia, a później przyjdzie skrucha i kara.
Nie mam anioła stróża, jak Schelling, lęgnę się pod skrzydłami szatana.
Za cztery dni jadę do Petersburga. Jesteśmy przyjaciółmi na śmierć i życie, Henryku! Bóg by Cię pokarał, gdybyś przestał być mi przyjacielem. Piszę Ci do Monachium, gdyż nie wiem dokąd list ten zaadresować. Zostajesz tylko trzy dni w Dreźnie. Napisałem tam do Ciebie. Żegnaj. Napisz mi do Petersburga poste restante. Przyjaźń nasza nie jest tego rodzaju, by przypadek mógł ją przerwać; jakiegoś określonego faktu trzeba, by ją zniszczyć, lecz bez tego zerwanie jej byłoby zbrodnią.
Ja zawsze Twoim przyjacielem zostanę.
Zyg. Kras.
5 września 1832 r., Opinogóra
Wszystkim moim przyjaciołom w Europie pożegnanie.
Knyszyn, 22 września 1832 r.
Drogi Henryku!
Odebrałem list Twój z Drezna tu, w jednej z naszych posiadłości, leżącej na drodze do Petersburga. Udaję się tam z moim ojcem. Napisałem Ci już o tem do Monachium, nie wiedząc, gdzie Cię szukać, gdyż nie powiedziałeś mi dokąd się udajesz po opuszczeniu Drezna, a tam dwa dni tylko miałeś pozostać. A więc, drogi, odnajdę Cię we Frankfurcie. Obliczyłem czas i pewien jestem, że list ten nadejdzie w porę. Jadę do Petersburga; będę tam za dwa tygodnie. Tam więc mi napisz. A teraz, jeśli mię zapytasz: „Jak długo tam zostaniesz? Co tam będziesz robił?” Odpowiem Ci: „Nie wiem”. Zresztą znasz mię i wiesz, że lubię pić, jeść itp., i że nic na świecie nie może wpłynąć na zmianę moich poglądów w tym względzie, nic, nic... Toteż, ponieważ obaj jesteśmy birbantami, będziemy przyjaciółmi i niech jeden może zawsze liczyć na drugiego. Nigdy nie zdołasz sobie wyobrazić, Henryku, przez jakie zdarzenia fantastyczne przeszedłem teraz, ani jakiem życiem żyłem przez miesiąc od czasu mego przybycia do Polski. Cały mój pobyt w Opinogórze był w najwyższym stopniu dziwny.
A więc nie znałem tej kobiety, o której tyle mówiłem. Zobaczyłem ją znowu i pokochałem. Przyszła do mnie z przebaczeniem na ustach. Wtedy opowiedziałem jej o swojej miłości lat dziecinnych, o późniejszej udręce, zazdrości, nienawiści, cztery lata trwającej, wreszcie o miłości swojej. Bo takie już moje przeznaczenie, że nigdy nie mogę ujrzeć tej kobiety, by jej nie kochać. Wreszcie odeszła, nazywając mnie ciągle bratem, a ja odpowiadałem jej ciągle: „Kocham Cię”. Nic nie wymogła na mnie, ani ja na niej. Pozostaliśmy na miejscach, które los nam przeznaczył.
Bóg nie pobłogosławi takiemu jak ja człowiekowi. Żegnam Cię. Pamiętaj, że chociaż jestem może wszystkiem, czem tylko pomyślisz, to jednak, Henryku Reeve, nikt w tym stopniu co ja, nie jest Ci przyjacielem. Przyjaciel, to nie źdźbło słomy, które zdmuchnąć można. Byliśmy przyjaciółmi i będziemy przyjaciółmi, a wrota piekielne nas nie przemogą. Żegnaj, żegnaj! Pisz do Petersburga.
Zyg. Kras.
23 września
Ponieważ jestem dzisiaj spokojniejszy, powiem Ci jeszcze słów kilka przed zapieczętowaniem tego listu. Zacząłeś właśnie rok dwudziesty. Niech Bóg Ci błogosławi, Henryku, niech Ci da siły do zniesienia życia, bo życie teraz jest czemś więcej, niż życie dawniej. Za dni naszych opuszczają nas i sen i spokój. Jesteśmy wszyscy podobni żebrakom, którzy chodzą przez dzień cały, a nie wiedzą, gdzie spoczną wieczorem. W tym wieku wiele nam potrzeba miłości, a pod tem słowem „miłość” rozumiem wszystkie więzy, wszystkie uczucia, łączące dwie dusze, które się rozumieją. Koniecznem jest dla harmonii wszechświata, by w chwili, gdy wszystko się załamuje, przynajmniej dusz kilka, duchy niektóre łączyły się, zbliżały ku sobie i kochały tak silnie, jak inne wzajemnie się nienawidzą. Dwóch ludzi, którzy są przyjaciółmi, to dziś wyspa pokryta zielenią na morzu ciemności. Henryku, według tego świata jesteśmy młodzi, a jednak obaj jesteśmy starzy uczuciami swemi. Wieleśmy sfer przebiegli; wszystko, prawie wszystko nas zawiodło, oprócz nas samych. A więc zadawalajmy się sobą, stwórzmy z nas dwu jedność i niech ziemia rozpada się i pęka wkoło nas! Nie zapomnisz nigdy, jestem pewien, że rozpocząłeś rok dwudziesty życia w tych starych, tajemniczych Niemczech. Niech Bóg Ci błogosławi, Henryku! W tej chwili cały do Ciebie należę. Czuję, jakbym był przed krzyżem w Kolizeum, gdyż myślę o Tobie, gdyż błogosławię Ci z oddali całem jestestwem swojem, a uczucie to czyste, spokojne, majestatyczne. Namiętność jest wielką poezją — spokój większą. Patrz, Henryku, jak olbrzymie robię Ci ustępstwo. Może być, dlatego, że spalony jestem namiętnością i potrzeba mi chwili ciszy. List Twój mi ją przyniósł, list ten tak słodki i spokojny, zawiera tyle z przeszłości! Wszystko w nim, aż do imienia Konstancji, wyraża modlitwę i przebaczenie, smutek i opatrzność. O, tak, jesteś pod względem moralnym o wiele doskonalszą istotą ode mnie. Idziesz krokiem wolnym, ja biegnę. Padnę któregoś dnia, ale Ty nie padniesz. Żegnaj! Kochaj swego prawdziwego przyjaciela, który Cię kochał i tak bardzo kocha!
Zyg. Kras.
22 października 1832 r., Petersburg
Drogi Henryku!
Oto znów jesteśmy połączeni, wiedząc, gdzie się nawzajem szukać mamy. Masz słuszność — dla nas nie ma już błogosławieństwa miłości. Mogę zginąć ze wzruszenia u stóp jakiejś kobiety, ale nie ukocham nigdy obrazu niewinności, nigdy już złudzenie nie będzie równie święte, jak wówczas, gdy w Paquis całowałem, jak brat, moją kochankę, chociaż drżałem z namiętności. Co do osoby, o której Ci mówiłem, to chce mi ona być jedynie siostrą: „Żywię dla ciebie” pisze mi ona „uczucie bardziej czyste, bardziej eteryczne, niż miłość. Nie ma nic samolubnego w mojem przywiązaniu. Błogosławić będę tym, którzy Ci szczęście dadzą, ukocham tych, których Ty kochać będziesz, a gdy świat cały Cię opuści, odnajdziesz mię taką, jaką dzisiaj jestem. Moje uczucia dla Ciebie są tak czyste, że aniołowie by je przyjąć mogli”. Oto jej własne słowa. Oceń myśl i styl.
A więc odnalazłeś Sw.? Stachelberg, który tu bawi, zawsze jeszcze w niej zakochany. Czy mówiła Ci o mnie? Z oczyma memi źle. Lekarze tutejsi wróżą mi utratę wzroku. Duwal oddał mi Twój liścik. Kocham go prawie, bo widział Cię prawie miesiąc temu. Ojciec mój jest dla mnie aniołem. Zresztą jestem chory i samotny przez dzień cały, wieczór spędzam w swoim pokoju i nic robić nie mogę. Życie mi cięży. Daj mi nicość, a złożę w niej moją zmęczoną głowę, ale nicość jest chimerą.
Kilka dni temu przyszedł mi w nocy pomysł poematu, pomysł potężny. Wyskoczyłem z łóżka, wołając: „Anch’io sono pittore!96”. Poezja jest częścią składową mego jestestwa. Oczy mię palą, czaszka moja się rozszerza, cierpię... Ach, Henryku, gdybyś był przy mnie, przy Twoim Zygmuncie! Jakże lubiłem słyszeć, gdyś nazywał mię Zygmuntem, a wolałem zawsze, by inni nazywali mię Krasińskim. To wielkie miasto, Petersburg, masa olbrzymia granitu; gdy śnieg pokrywa jego domy, wydaje mi się, że jestem między skałami. Matce Twojej moje uszanowania i przywiązanie mego serca. Dla Moultonowej i dla Rogeta tysiąc pozdrowień. Czy nie mógłbyś się dowiedzieć, co H. porabia? Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał; to rodzaj mgły, która mię nigdy nie opuszcza. Pędzimy obydwaj w pustyni, biały koń na przedzie, chmury, sępy, skały ustępują nam z drogi, naprzód, zawsze naprzód, aż nadejdzie godzina spoczynku wiecznego, aż nastąpią dla mnie mroki ślepoty. Wątpię, czy będę miał siły, by żyć jako ociemniały. Boże mój, odwróć ode mnie ten kielich! Ale czy mam prawo modlić się do Boga? Ach, módl się za mnie Ty, który jesteś czysty i mniej namiętny! Módl się za przyjaciela swej młodości! Żegnaj! Pisuj do mnie możliwie często! Nie wiem, z kim się Leach żeni. Żegnaj, żegnaj! Ani Salcburg, ani nic innego nas nie rozdzieli. Jacky jest głupcem. Bądź zdrów!
Z. K.
Dn. 1 listopada 1832 r., Petersburg
Kochany Henryku!
Przeczytaj jeszcze raz ostatni list, który Ci napisałem z Wiednia. Mylisz się bardzo, mówiąc o dobrych obiadach, pięknych kobietach itp. Posłuchaj opisu mego życia. Siedzę od rana do wieczora w swoim pokoju o srebrno-zielonem obiciu. Pośrodku niego cztery kolumny greckie, za niemi łóżko moje, piec i kominek, fortepian i kanapa, a wreszcie dwa okna, które wychodzą na podwórze i na niebo, zwykle pokryte ciężkiemi chmurami. Zresztą zbytku mam powyżej uszu. Wstaję, przechadzam się, piszę trochę, później kładę się, przechadzam się — i tak w kółko, zawsze to samo. Nauczyłem się myśleć. Stanę się dzikim i głębokim myślicielem. Oczy mnie bardzo bolą. Wiesz, dawniej wina, cygara, kobiety było mi trzeba, by mię oszołomić — dzisiaj upijam się, myśląc intensywnie, śledząc tok rozumowania. Czasami czuję, jak nerwy rozprężają się w moim mózgu. Wiesz, co za stworzenie ze mnie? Jak Ci się zdaje, do czego mię podobne życie doprowadzi? A zdrowie mi nic robić nie pozwala. Nie wychodzę, nie widuję się z nikim, nie znam nikogo. Wskutek klimatu tutejszego cierpię na swój dawny reumatyzm itd., itd. Mógłbym powiedzieć, jak człowiek z Longwood: „Ten klimat mię zabije”. Zresztą nie sądź, że dusza odchodzi razem z ciałem. To prawda, że nuda i obrzydzenie bezustannie mi towarzyszą, ale siła, która tkwi na dnie, tam pozostanie i nie ulegnie zmianie. Hamlet jest piękną tragedią. Czy przypominasz sobie tę piękną Wenecję i te dni promieniste, i Lido, gdzie Trevor walczył ze żmiją, i żagiel wzdęty, krzyżem haftowany,
Uwagi (0)