Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖
Wydany w roku 1938 zbiór kilkudziesięciu humoresek i satyr, w dużej części mających swój finał przed stołecznym sądem grodzkim, przedstawiających codzienne i niecodzienne zatargi i wybryki mieszkańców przedwojennej Warszawy. Tomik zamykają zabawne opowiadania fantastyczne oraz barwny, nasycony metaforami obraz niespokojnego życia miasta nocą.
- Autor: Światopełk Karpiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ściana śmiechu - Światopełk Karpiński (gdzie można czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Światopełk Karpiński
— Artykuł czterdziesty szósty Prawa o wykroczeniach brzmi, mamusiu, jak następuje: „Kto nie zachowuje należytej ostrożności przy trzymaniu niebezpiecznego zwierzęcia, podlega karze aresztu do 2 tygodni lub grzywny do 500 złotych”.
— Zwierzęcia? Wy śmiecie mnie tak nazywać?!?!
— Ale co znowu! Mamusia przecież nie wyjdzie sama, lecz zaraz z sobą zabierze Topsi, a Topsi to jednak jest zwierzę i pogryzie pierwszego napotkanego przechodnia, bo kaganiec jest dziurawy...
— Niech was głowa o to nie boli, Topsi jest grzeczną psiną. Idziemy razem na spacer.
Poszli. Młode małżeństwo szło z przodu, a mama tropiła już za nimi, wlokąc wredną sukę na smyczy. Łagodna psina łypała, zerkała z ukosa, aż upatrzyła sobie małą dziewczynkę, która niosła piłkę. Zaraz wyrwała się wraz ze smyczą, ugryzła ją w łydkę, a potem, jak gdyby nigdy nic, wróciła do swojej pani. Dziewczynka wypuściła piłkę i z krzykiem zaczęła uciekać. Posterunkowy, który widział tę scenę, spisał protokół właścicielce złośliwej suczki Topsi, pani Marii Mutrowej. Sąd grodzki skazał ją na 50 zł grzywny.
Nie chciałem się żenić, ale pewnego dnia, proszę wysokiego sądu, zadzwonił dzwonek od frontowego wejścia i w drzwiach stanęła jedna pani z płaską walizeczką. Już nazajutrz wyjaśniła, że chce zostać ze mną na zawsze.
Po roku miałem tego zupełnie dosyć. Jednak nie jest tak łatwo zerwać z kobietą, która nie jest twoją żoną. W takich wypadkach gentleman, aby rozejść się z przyjaciółką, zwykle najpierw z nią się żeni, a potem oboje rozwodzą się w zgodzie.
Ja zrobiłem inaczej.
Po prostu wynająłem sobie drugie mieszkanie i codziennie przenosiłem doń moje rzeczy. Tak, żeby nie zauważyła. Niebawem już najważniejsze papiery i najkosztowniejsze przedmioty znalazły się w moim nowym mieszkaniu.
Wtedy wziąłem piżamę, szczoteczkę do zębów i sam się przeprowadziłem.
Pierwszego dnia było bardzo przyjemnie. Drugiego dnia zacząłem myśleć o kobietach. A trzeciego zadzwonił dzwonek od frontowego wejścia i w drzwiach stanęła ona. W ręku trzymała płaską walizkę.
Już nazajutrz wyjaśniła, że zamieszka u mnie na stałe.
A po roku miałem tego wszystkiego dosyć.
Wynająłem więc trzecie mieszkanie i zacząłem przenosić tam po troszeczku moje rzeczy. Niebawem już najważniejsze papiery i najkosztowniejsze przedmioty znalazły się w moim trzecim mieszkaniu.
Wtedy wziąłem piżamę, szczoteczkę do zębów i sam się tam przeprowadziłem.
Na trzeci dzień zadzwonił dzwonek...
Po latach, kiedy już byłem właścicielem siedmiu mieszkań, doszedłem do wniosku, że aby pozbyć się przyjaciółki, należy zmienić system.
Wynająłem więc ósme mieszkanie, przeniosłem tam chyłkiem moje rzeczy.
Wtedy wziąłem piżamę, szczoteczkę do zębów, lecz zanim się przeprowadziłem, ożeniłem się z pierwszą lepszą spotkaną na ulicy kobietą i byłem bardzo nieszczęśliwy.
Tamta już więcej nie przyszła, ale okazało się, że to także nie jest system, bo moja żona nie miała nawet ćwierci zalet mojej byłej przyjaciółki.
Postanowiłem się jej pozbyć i wynalazłem inny system.
Po prostu przestałem zarabiać. Poskutkowało od razu.
— Wiesz, mam straszne przeżycia z żoną.
— Co się stało?
— Chce zostać gwiazdą filmową...
— Ma talent?
— Nie...
— No to przecież nie zostanie... Czego się martwisz...
— Ba, ale ona pragnie zabłysnąć na srebrnym ekranie na przekór wszystkiemu. Mój drogi, ona się charakteryzuje na różne gwiazdy. To są doprawdy koszmarne rzeczy... Kiedy Greta Garbo była modna — to moja żona udawała Gretę Garbo. Później z łatwością godną pozazdroszczenia zaczęła się charakteryzować na Mae West68. Po prostu przez cały dzień nadziewała się czekoladami i uzyskiwała figurę jeszcze kulistszą od pierwowzoru...
— Przynajmniej masz rozmaitość...
— Ba, kiedy teraz jest moda na kogo innego.
— Na Shirley Temple69?
— Właśnie...
— I co? Zdziecinniała?
— Zupełnie. Pokój kazała przemalować na biało. Sypia w łóżeczku z siatką. Sprzedała wszystkie kosztowności i za te pieniądze kupiła sobie mnóstwo zabawek. Lalki, niedźwiadki, miniaturowe kuchenki, kolejki z szynami i tunelami. Straszne rzeczy! Wyobraź sobie, wracam do domu i patrzę, a tu żona siedzi na najwyższej szafie, w sukni obciętej tak krótko, że nie wiadomo, czy włosy ma krótsze od sukni, czy odwrotnie. Majta nogami w białych skarpetkach i bawi się w serso70. Rozumiesz, trzydzieści osiem lat ma kobieta i takie rzeczy wyprawia. Nasze dzieci nic nie mogą zrozumieć i straciły do niej cały szacunek. Bo niby jak. Mamusia, a dziecko zupełnie...
— Tak, rzeczywiście nieprzyjemne rzeczy.
— Ba, nieprzyjemne, ale strach pomyśleć, jak się na nią patrzą na mieście. Wyobraź ją sobie, kiedy z sersem albo z młotkiem od krokieta71 idzie sobie do Saskiego Ogrodu. Na głowie ma włóczkową czapeczkę, włosy związane ogromną kokardą, a lat trzydzieści osiem. W Saskim Ogrodzie dzieci nie chcą się z nią bawić i kiedyś zbiły ją nawet. Tak że musiałem wynająć mojej żonie niańkę. Niania jest od niej młodsza o piętnaście lat, ale ma duży wpływ na moją żonę i umie z nią się bawić. Mam teraz nieco więcej spokoju. Całymi dniami grają w klasy. Kredą na dywanach porobiły kratki i skaczą przez cały dzień. Ale najgorsze jest to, że moja żona chce się zapisać do przedszkola. Męczy mnie i męczy, żebym poszedł z nią na egzamin. Skóra mi cierpnie na myśl, jak nas stamtąd wyrzucą sromotnie... Ale to jeszcze nic... Czasem bawi się w Indian. Raz w salonie rozpaliła ognisko ze specjalnie porąbanego w tym celu kredensu i zaczęła tańczyć dziki, wojowniczy taniec... Potem chciała zdjąć ze mnie skalp. Całe szczęście, że jestem łysy. Rozmyśliła się, a potem zaprowadziłem ją do teatru Ortyma72 i jakoś się uspokoiła.
— No... widzę, że rzeczywiście masz ciężkie życie... Możesz pocieszać się tym, że moda na gwiazdy filmowe trwa krótko... Shirley Temple też nie jest wieczna...
— Dobrze, ale co ja zrobię, kiedy przyjdzie moda na King Konga73!
— Taki deszcz, a pan spaceruje bez parasola. Nie lepiej to siedzieć w domu?
— Ba, nie dziwiłby się pan moim spacerom, gdyby pan znał moją żonę.
— Wytrzymać nie można w domu?
— Nie można.
— Brzydka?
— Gorzej: piękna jak gwiazda filmowa na reklamowej fotografii.
— Lekkomyślna?
— Gorzej: wierna.
— Przekorna? Złośnica? Rozrzutna? Mądrala?
— Nie, nie, nie.
— Więc to jest po prostu ideał kobiety?
— Właśnie, anioł — psiakrew!
— Nie rozumiem.
— Ona jest za dobra. Myśli tylko o mnie. Całe życie poświęca temu, żeby mi je uprzyjemnić. Kocha mnie do szaleństwa. Wytrzymać nie można. Wychodzę rano z domu, a ona mi mówi: „Weź parasol, bo będzie deszcz i jeszcze się przeziębisz, kochanie”. Wobec tego powiadam: „Czytałem, że deszczu nie będzie”. Potem zdejmuję marynarkę i wychodzę na miasto, zawijając rękawy od koszuli. Naturalnie, deszcz jest, jakby z nią był w zmowie. Zaziębiam się, wracam do domu. I co pan myśli, co ona mówi?
— Pewnie zaczyna od słów: „A nie mówiłam”.
— Nic nie mówi, zupełnie nic. Rozumie pan te męczarnie. I tak całe życie mi schodzi. Zawsze mam rację. Jestem dla niej decydującą i ostatnią instancją. Bez odwołania.
— Właściwie nie widzę żadnej tragedii. Moim zdaniem jest pan jednym z najszczęśliwszych ludzi pod słońcem.
— Nie widzi pan? Ja też nie widziałem. Przez pierwsze dziesięć lat to jest zachwycająca historia, ale potem to już koszmar. Skondensowany koszmar. Ekstrakt koszmaru. Czego ja już nie robiłem, żeby wzbudzić w niej jakąś wadę. Wysyłałem samą nad morze. Nic. Nudziła się i przyjechała wcześniej, niż jej pozwoliłem. Dawałem jej środki rozdrażniające. Do mleka wsypywałem. Nie wyszła z równowagi. Modliłem się, żeby choć przez sen zrobiła mi awanturę. Gdzie tam. Nic. Nic. Nic. Sądzę, że niebawem ją zamorduję. Wstąp pan do mnie. Pokażę panu ten okaz.
Poszli. W przedpokoju nieszczęśliwy mąż idealnej żony powiedział przez zaciśnięte zęby:
— Patrz pan. Na wieszaku kapelusz. Nowy. Rano go tu nie było. Na pewno prezent od mojej żony. „Pamiętała”, że dziś są moje imieniny.
— Słyszy pan ten śmiech w jej pokoju? — dodał po chwili. — Śmieje się, zawsze się śmieje, jeżeli ja nie jestem smutny.
— Tak, ale ja słyszę jeszcze jakiś głos.
— To pewnie monter.
Weszli, nie spodziewając się niczego. Jednak nie był to monter. Mąż idealnej żony na widok, który odsłonił się przed nim, zaczął tańczyć z radości, śpiewać i klaskać ręką po twarzy tamtego pana. Pogotowie zabrało obu do szpitala i wczoraj na rozprawie sądowej pan M. L. i Z. T. zostali skazani na sto złotych grzywny każdy.
Żona pana Kalasantego Ostróżko pojechała do Zakopanego i nasz towarzysz tułał się samotny w obrębie Wielkiej Warszawy74. Pierwszy dzień upłynął mu na smętnych rozmyślaniach, bowiem młode było to małżeństwo. Nazajutrz wybrał się do kawiarni, gdzie spotkał dawnego przyjaciela.
— Gdzie żona?
— W górach.
— To chodźmy na wódkę.
Poszli. Po paru dniach pijaństwa pan Ostróżko zapomniał o gnębiącej samotności. Może i dlatego, że nie sypiał nieparzyście. Nie od rzeczy będzie wyjaśnić na tym miejscu, że kiedy obudził się wreszcie w domu, skonstatował, że jego sypialnia, dotąd tak osamotniona, nabrała znowu nieco zniewieściałości...
Poranny ból głowy spowodował silne wyrzuty sumienia, które nie dały się stłumić nawet sokiem z piętnastu cytryn. Wobec tego pan Ostróżko przeprosił swą przemiłą towarzyszkę i udał się do sąsiedniego pokoju, aby napisać list do żony. Pióro samo skakało po niebieskiej kartce papieru:
„Kochana! Tęsknię za tobą. Doprawdy nie myślałem, że zaraz po Twoim wyjeździe na próżno będę szukał ucieczki od dławiącej mnie samotności. Nic więc dziwnego, że liczę każdą godzinę dzielącą mnie od twojego powrotu. A szczególnie dzisiaj czuję się blisko przy Tobie.
Całe dnie spędzam w domu i marzę o Tobie. Twój Kalasanty”.
Właśnie kiedy adresował list, służąca przyniosła mu poranną pocztę. Pośród reklamowych ulotek od razu poznał list od żony. Łapczywie rozerwał kopertę, rzucił okiem na szpiczasty, kobiecy charakter pisma i skamieniał.
„Kochany! Tęsknię za Tobą. Nie myślałam, że zaraz po przyjeździe do Zakopanego będę na próżno szukała ucieczki od dławiącej mnie samotności. Nic więc dziwnego, że liczę każdą godzinę dzielącą mnie od powrotu do Ciebie, gdy tymczasem miejscowy doktór nakazał mi pozostać tu o miesiąc dłużej. Również nie mogę, niestety, radzić Ci, żebyś tu przyjechał, ponieważ jest bardzo drogo. Całe dnie spędzam w pensjonacie, marząc o Tobie. Twoja Marianna”.
Pan Ostróżko zbladł więc bardzo, bo był człowiekiem zazdrosnym. Swój list zamiast do skrzynki wrzucił do kosza i poszedł odszukać swego dawnego przyjaciela, uprzednio uprzątnąwszy sypialnię z przypadkowych i bardzo przystojnych naleciałości.
Przyjaciela znalazł w kawiarni i spoliczkował od razu.
— Tak, spoliczkowałem go — wyjaśnił w sądzie grodzkim. — Ale uczyniłem to nie bez powodu. Ten oto człowiek zniszczył moje piękne złudzenie. Gdyby nie zaprowadził mnie na wódkę, nie wplątałbym się w erotyczną historyjkę, miałbym czyste sumienie, nie napisałbym do żony obłudnego listu, a wtedy jej równie obłudne słowa wziąłbym za szczerą prawdę, jak to umiałem czynić dotąd. Za mało mamy przyjemnych złudzeń, aby nie karać ludzi, którzy je nam rozwiewają.
Słoneczne życie mieli ci Zdzisławowie Tarniccy. Od czasu jak przyjaźnię się z nimi, w skrytości przed samym sobą zazdroszczę im szczęśliwego pożycia. Bo to — proszę państwa — oboje piękni i młodzi, a nikt cienia nawet nie rzuci, jakimkolwiek podejrzeniem imienia ich nie zachmurzy. Wiadomo: wzorowe małżeństwo.
Błękitne po prostu.
On ją kocha, ona jego. Nigdy źle o sobie nie mówią. Zawsze widuje się ich razem. Co roku wyjeżdżają, ale także we dwoje.
Właśnie niedawno powrócili z dalekiej, wspaniałej wycieczki na Wschód. W Indiach aż byli.
Postanowiłem ich odwiedzić.
Zastałem tylko jego.
— Ach, jak moja żona się ucieszy, kiedy cię u nas zobaczy — przywitał mnie uśmiechnięty. — Poszła do fryzjera, za pół godziny wróci.
Usiedliśmy w salonie i przemiły gospodarz zaczął opowiadać mi swoje wrażenia z owej dalekiej podróży...
— Wyobraź sobie, że spotkaliśmy fakira, który sprzedawał eliksir zdrady... W małej buteleczce jest płyn przezroczysty, podobny do zwykłej wody, który ma tę własność, że czernieje, ilekroć w małżeństwie doszło do zdrady.
— Zabawne. Ty wierzysz w takie głupstwa?
— Nie wierzę, ale moja żona kupiła jeden flakonik. Tak dla żartów. Mogę ci pokazać.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że cała ta szarlataneria nic mnie nie obchodzi, mój przyjaciel wybiegł już do sypialni i po chwili wrócił, pokazując mi zwykły mały flakonik z przezroczystym płynem.
— To śmieszne, co? Wiesz, można by zrobić świetny kawał mojej żonie.
— Domyślam się. Wylejemy po prostu ten płyn, a nalejemy czarnego atramentu...
— Właśnie. I odłożymy z powrotem do nocnej szafki.
Tak też zrobiliśmy.
— Ciekaw jestem, jaką minę zrobi moja żona!
Niebawem piękna pani zjawiła się, przywitała się bardzo serdecznie, czule ucałowała męża i zaczęła się rozmowa, którą z łatwością skierowaliśmy na temat flakonika.
— To zwykłe oszustwo, nie wierzę w takie cuda, ale kupiłam ów eliksir tylko ze względu na niską cenę...
— Pewnie już go gdzieś wyrzuciłaś?
— Nie. Jest u mnie w nocnej szafce...
— Niechże pani przyniesie i pokaże mi tę buteleczkę.
— Ależ z miłą chęcią...
Piękna pani wyszła lekko, takim krokiem, jakim się wychodzi, kiedy ma się zamiar wrócić za kilka sekund.
Mrugnęliśmy do siebie porozumiewawczo i uśmiechnięci czekaliśmy na
Uwagi (0)