Od bieguna do bieguna - Bruno Winawer (książki czytanie .txt) 📖
Zbiór kilkunastu felietonów na temat rozwoju nauki i techniki, wydany w roku 1932. Opublikowany przez powstałe z inicjatywy Melchiora Wańkowicza wydawnictwo „Rój”, w serii Biblioteczka Historyczno-Geograficzna, używającej hasła: „Nie kłamać, bawiąc. Nie nudzić, ucząc”. Autor ze swadą opisuje zarówno najnowsze osiągnięcia, jak i historię odkryć i wynalazków. Wskazuje, jak wielkie zmiany zaszły w codziennym życiu dzięki rozwojowi wiedzy i zdobyczom techniki. Nie stroni również od snucia optymistycznych wizji lepszej przyszłości, ukształtowanej przez kolejne innowacje.
- Autor: Bruno Winawer
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Od bieguna do bieguna - Bruno Winawer (książki czytanie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Winawer
Tym się tłumaczy, że Kopernik gada sobie, a astrolog sobie. Tym się też tłumaczy, że jeszcze żyjemy, chociaż wymyślono lokomotywę, samochód, telefon, kino, gramofon i maszynkę do golenia. Ale co za dużo, to doprawdy niezdrowo.
Jeżeli młodzież będziemy kształcili w dalszym ciągu na Koperników, Newtonów, Einsteinów, Edisonów, Stephensonów, Pasteurów, Pascalów, Gaussów i tym podobnych — to się wszystko skończy bardzo grubą awanturą.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Bardzo wytworne damy noszą już dziś pończochy ze sztucznego jedwabiu, bardzo wytworni panowie zawiązują na szyi pewien produkt chemiczny. Doszliśmy do wniosku, że technik też potrafi „snuć z siebie jak jedwabnik”, że maszyny wielkich fabryk mogą się mierzyć z owadami i wytwarzać subtelną, lśniącą srebrzystą przędzę. Zresztą jest to tylko jeden z licznych sukcesów współczesnej chemii technicznej. W szklanych retortach i stalowych kotłach wytwarzamy, sztucznie, aromaty kwiatów egzotycznych, barwy i kolory, które dawniej trzeba było sprowadzać z dalekich krajów zamorskich. W katalogach Mercka z Darmstadtu czy Kahlbauma z Berlina znaleźć można „lubczyki” średniowiecznych czarownic, likwory139 i eliksiry, o których by długo w zimowe wieczory opowiadali E. T. Hoffmann, Poe, bracia Grimm140. Jedne z tych płynów i proszków pobudzają działalność serca, inne usuwają ból zęba i chorobę morską, jeszcze inne... rozwijają płuca w niedorozwiniętym aksolotlu meksykańskim141, zabijają bakterie straszliwej śpiączki, niszczą przeraźliwe spirochety142 albo prostują wykrzywione chorobą angielską nożyny dzieci rachitycznych.
Rozgorzała wielka ofensywa na całym froncie i chemik w laboratorium, nic nikomu nie mówiąc, postanowił pobić, zwyciężyć Naturę. Tysiączne substancje, soki, smaki, aromaty, barwy, leki, które znajdujemy w przyrodzie, składają się przecież zawsze z tych samych kilkudziesięciu pierwiastków, a nawet przeważnie z kilku. Znamy dobrze te pierwiastki, poznaliśmy siły elektryczne i budowę atomu, wiemy, co najdrobniejsze z cząsteczek wiąże i łączy z sobą. Wiemy, jak powstały złoża węgla we wnętrzu Ziemi i przyłapaliśmy niedawno naturę na gorącym uczynku: stwierdziliśmy, że w przestrzeni kosmicznej tworzy cięższe elementy z lekkiego wodoru. Każdy sok roślinny, każdy produkt naturalny drażni chemika dzisiejszego, jak nowy modny „artykuł” w sklepie konkurenta. Dlaczego byśmy nie mieli sami wytwarzać syntetycznie kauczuku? Czy przyroda ma monopol wieczysty na zwęglanie pni drzewnych pod wielkim ciśnieniem? Dlaczego szukamy cennych diamentów aż w Afryce Południowej, kiedy je można wydobyć przy pewnych zabiegach z pieca elektrycznego?
Fryderyk Bergius143 z Heidelberga odznaczył się w tych wielkich zawodach już dawniej. Ma teraz lat 47, jest jednym z młodszych laureatów nagrody Nobla, ale miał lat dwadzieścia kilka, kiedy otrzymał w dwadzieścia godzin z masy drzewnej to, nad czym natura pracowała przez tysiąc wieków — rodzaj węgla, czy smoły. Zrozumiał już wtedy, że dzieli go krok jeden od wielkiego odkrycia, które wywołać może przewrót w dotychczasowych dziejach techniki. Podnieść należy, tylko temperaturę reakcji do 400 stopni, ciśnienie w bombie do dwustu atmosfer — a z owej smoły sztucznej powstanie najcenniejszy eliksir przemysłu dzisiejszego: płynne węglowodory. Benzyna! Ciekły węgiel.
W laboratoriach technicznych w Essen i Rheinau zawrzała praca. Zbudowano kotły, które wytrzymywały przeraźliwe ciśnienie tysiąca kilogramów na cal kwadratowy i poddano tzw. „berginizacji” węgiel brunatny. W roku 1925 wielka fabryka chemiczna I. G. Farben-Industrie zakupiła patenty Bergiusa i jęła produkować metodami młodego uczonego 70 tysięcy ton gazoliny144 rocznie. Sprawę należy uważać za rozwiązaną i teraz to już tylko kwestia cen rynkowych i względów ekonomicznych, czy powieści o „Nafcie” Uptona Sinclaira145 mają się zamienić w dokumenty historyczne z jakiejś epoki minionej. Płynne paliwo, pokarm główny miliona koni mechanicznych, umiemy dziś wytwarzać na zawołanie — w kotłach, nie jesteśmy zależni od trustów146 naftowych, od polityki, nie boimy się katastrof, nie będziemy toczyli wojen morderczych o tereny w Persji147. Jeszcze jedno widmo straszliwego głodu rozwiało się jak zły sen.
Ale młody chemik nie poprzestał na tym jednym triumfie, Przypomniał sobie niektóre dawniejsze doświadczenia Willstaettera148 i z niebywałym impetem rzucił się do drugiego upiora — widmo zwykłego, ludzkiego głodu. Ta sama masa drzewna, celuloza, którą dzisiaj przekształcamy na pończochy, gazolinę poddaną działaniu stężonych kwasów zamienia się na drugiego upiora — widmo zwykłe. Można cząstkę celulozy związać z cząstką wody i przerobić bezużyteczne trociny na paszę. W krajach, gdzie rolnictwo wytwarza za mało węglowodanów — mówił tegoroczny laureat w jednym ze swych głośnych odczytów — zdobywamy karm149 dla trzody chlewnej, ale i bogate kraje, jak Ameryka, mogą zużytkować świetnie zbiory z pól przetrzebionych przez szkodliwe owady, mogą słomę zamienić na „cukier drzewny”, otrzymają w dodatku świetne paliwo (produkt uboczny), kwas octowy. Nic nie marnujemy, nic nie trwonimy, technika dzisiejsza wyzyskuje w 100 procentach materiał bezużyteczny.
Tu już wkraczamy najwidoczniej w dziedzinę wielkiej powieści fantastycznej. Jeżeli jeden młody chemik, co prawda po dwudziestu latach wytrwałej pracy laboratoryjnej, rozwiązuje zagadnienia, które ludzkość dręczyły od prawieków, zamienia trociny na karm dla maszyn i paszę dla trzody, jednym genialnym wybiegiem technicznym zwycięża widmo głodu, przeskakuje epoki geologiczne i wytwarza w fabryce to, nad czym natura pracowała przez lat miliony — jakież niespodzianki czekają nas jeszcze? I czy doprawdy wyczerpaliśmy wszystkie ciekawe tematy w powiastkach dla młodzieży?
Tegoroczna nagroda Nobla zwróciła uwagę na jeden z piękniejszych „meczów”, jaki się rozgrywa na świecie. Chemia walczy z Naturą o palmę pierwszeństwa. Udoskonaliła metody, pogłębiła wiedzę teoretyczną i teraz — uczony zaczyna tworzyć, buduje drobiny podług150 własnych planów. Nasze codzienne porażki w walce o byt sprawiły, że mniej się dziś interesujemy wielką ofensywą na froncie naukowym.
Ale historycy stwierdzą może kiedyś, że właśnie my — pokonani — byliśmy zwycięzcami i głośnymi w dziejach... konkwistadorami151!
Rzecz ciekawa: w grudniu jesteśmy jeszcze bardziej poetyczni niż w maju, w kwietniu i niż koty w marcu. Choinki na placach publicznych, biały śnieg na ulicach, biała wata w witrynach sklepowych, różne misie, gwiazdki i saneczki, ułożone figlarnie z barwnych lampek elektrycznych... Ludzie chodzą po świecie, jakby ich coś zamroczyło. Uśmiechają się łagodnie. Mówią: „Przepraszam stokrotnie, zdaje mi się, że nadepnąłem na szanowny odcisk... proszę mi wybaczyć, nie chciałem...”. Tak jest jakoś rzewnie i radośnie w duszach.
Starsi panowie patrzą przez szybę na kolorowe obrazki i lakierowane zabawki, sięgają myślą w przeszłość przypominają sobie ze łzą w oku, jak robili kupki z piasku i usiłują rozstrzygnąć najważniejsze dzisiaj pytanie: co kupić Adziowi, Kaziowi i małym Pobrykalskim. Książkę? Konia? Pistolet? Lokomotywę? Co interesuje młodzież dzisiejszą? Trąba czy gramofon? Sztuczna krowa czy prawdziwa motorówka? Skrzypce czy aparat radiowy?
Co?... Moi znajomi z Ziemiańskiej i panie na raucie znów mi zarzucą, że wpadam w ton profesorski, ale zdaje mi się, że odpowiedzi na pytanie trzeba szukać w Nauce. Biologia, łaskawi państwo, ma pewną regułę, stwierdzoną na żabach, kijankach, płazach i innych okazach, regułę ścisłą i niezawodną: osobnik powtarza w lapidarnym skrócie historię całego gatunku. Czasem poczciwy ssak lądowy ma w niemowlęctwie coś jakby skrzela, bo jego dalecy przodkowie żyli w wodzie, czasem... Ale mniejsza o to. Nie ulega wątpliwości, że każdy z nas przeżywa na własną rękę dotychczasowe dzieje ludzkości (zdjęcie „przyśpieszone”). Za lat najmłodszych jesteśmy na przykład koczownikami, chodzimy chętnie na wagary, ukrywamy się w gąszczach Łazienek i w chaszczach parku Paderewskiego. Później dopiero, znacznie później, przyzwyczajamy się do życia osiadłego i to tak dalece, że siedzimy po dwa lata w jednej klasie.
Tym się tłumaczy owa zdumiewająca już w małych dzieciach „ciekawość do wynalazków”. Ludy dawniejsze miały ją również i pewien sułtan potężny słuchał co noc, prawie przez trzy lata, opowiadań młodej damy o drzwiach automatycznych i kobiercach latających. W dawnym Egipcie tłumy w pobożnym skupieniu podziwiały posąg Memnona152, który śpiewał o świcie, i ten pierwszy megafon otoczony był czcią niemal religijną. Narody germańskie stworzyły legendę o stolikach, które się same na rozkaz nakrywają (restauracja automatyczna) i okrętach bez załogi, byliny153 rosyjskie mówią gęsto o siłaczach, a raczej o silnikach, dorównywających nieomal dzisiejszym elektromotorom. Wszystkie te sprawy interesują nas poważnie za młodu i w latach szkolnych za czerwono lakierowany magnes, przyciągający stalówki, oddalibyśmy bez wahania rok życia. Nie możemy nawet pojąć, czemu ludzie starsi — zamożni, majętni — trwonią pieniądze na głupstwa, na karty, na wódkę, zamiast kupić sobie taką czerwoną podkowę, którą by można ciągnąć bez sznura nawet umywalnię154 i łóżko.
Obchodzą nas wtedy żywo wielkie tajemnice przyrody. Nie miałem jeszcze pojęcia o Archimedesie greckim i jego dociekaniach, a już w pobliskim składzie drzewa przerzucałem deskę długą przez pień okrągły, na jednym końcu siadał lżejszy, zezowaty Rudek, na drugim — cięższy, kulawy Witek, ja funkcjonowałem w środku (jako „zegar”) i w ten sposób sprawdzaliśmy od śniadania do obiadu głośne w świecie „prawo dźwigni”... A już największym naszym skarbem była duża soczewka, która skupiała promienie słoneczne i wypalała dziury w cieniutkiej skórce kapelusza i włóczkowej czapie Witka. Nie było jeszcze Lindberghów155 na świecie, Byrdów i ptaków metalowych, ale latawce papierowe kleiliśmy po całych dniach i kiedy dwie listewki, zaopatrzone w kolorowy ogon wzbijały się w powietrze — wysoko, wysoko, aż nad dach żółtej kamienicy — publiczność otwierała usta ze zdumienia, a twórca tego aeroplanu był dumniejszy od Bleriota, Farmana, Junkiersa i Dorniera156...
Ludzie starsi z uśmiechem zażenowania wspominają te czasy. Szkło powiększające? Huśtawką? Latawiec papierowy? Głupstwa wierutne, dziecinne igraszki. W twardej szkole życia nabrali powagi, nie chodzą do Łazienek, tylko do knajpy, nie mówią o szkłach powiększających i czerwonych magnesach, tylko o szlemikach z ręki, o kontrze po dogranej, o czterech asach, o turniejach brydżowych. Nie sprawdzają wniosków Archimedesa Greka, ale rozstawiają stolik i rżną w karty od kolacji do śniadania i od obiadu do zmroku.
Dowiadują się z przerażeniem, że są na świcie dorośli brodaci obywatele, którzy się osiedlają na lodowcu w Grenlandii i — kostniejąc z zimna — podpuszczają czerwone baloniki... Spędzają noce na alpejskich szczytach i soczewkami skupiają promienie... Jadą pod biegun i bawią się latawcami, badając, skąd wiatr wieje... Łażą po Tybetach i Himalajach i zbierają ubogie kwiatki albo owady...
Tym śmiesznym starym dzieciom potomni stawiają pomniki. Ich latawce, baloniki, dźwignie i szkiełka stworzyły cywilizację, ich zabawki stworzyły naukę. Newton i Kopernik łatwiej by się porozumieli z małym Pobrykalskim niż ze starym, który tak świetnie „licytuje”, chociaż w ogóle — entre nous157 — uchodzi za idiotę.
W zbutwiałą dziś tekturę oprawił sobie ktoś starannie pięćdziesiąt cienkich numerów „Magazynu Powszechnego”158. Kupiłem tę książczynę w antykwarni i ze wzruszeniem przeglądam „Spis rzeczy”. Magazyn miał podtytuł „dziennik użytecznych wiadomości” i wychodził „co sobota”. Mamy tu artykuły z astronomii i nauki moralne (Takt, Upiór, Wartość pfenika159), to i owo z zoologii (Jak poznać lata owcy, Ochędóstwo160 pszczół), jest też mowa o cukrze, o budowie świata, o goździkach korzennych. Poważny artykuł o „telegrafie” stwierdza, że nie jest to właściwie wynalazek nowy, bo już w Grecji o zburzeniu Troi wprzód wiedziano, nim posłaniec przybył161. „Ale dopiero Chappé162 wynalazł prawdziwie doskonałą machinę, której używamy od lat 40. Z Louvru dajemy znaki (wiatraczkiem) strażnikowi na górze Montmartrze, ten powtarza to samo najbliższemu telegrafowi, i wiadomość z niewypowiedzianą szybkością dochodzi do Lisle”...
Pisemko jest z r. 1834. Wtedy jeszcze zajmowały ludzi „wiadomości użyteczne”. Czytali w gazetce pp. Bossange’a i Glücksberga o wielkim kasztanie na górze Etna, o szczupaku, o Madagaskarze, o drzewach „deszczowych”, które chmury przyciągają i w deszcz je zamieniają, o żeglarzu p. La Perouse163, o igle magnesowej, o studniach ognistych. Czytelnik dawniej był ciekawy jak dziecko. Pochłaniał relacje o chatach „Eskimów”, o ptakach pieprzojadach, o sowach „podziemnych”, o gorącości wewnątrz ziemi, o zjawisku „Fata Morgana”164, o wielkiej podzielności ciał. Ta dziecinna ciekawość zagrzewała ongiś do czynu Kolumbów i Janów z Kolna165, rosła chwilami aż do entuzjazmu, budziła zapał do brawurowych wypraw polarnych, stworzyła naukę i najpiękniejszą może literaturę...
Ale z biegiem czasu czytelnik tetryczeje166, gorzknieje. Nic go nie bawi. Jeszcze Olimpijczyk167 Goethe168 opowiada w pamiętnikach, jakie to olbrzymie wrażenie wywarła na nim maszynka elektryczna, którą za jego młodych lat obwożono po jarmarkach... Elektryczność? Maszynka?
Dorosły czytelnik współczesny przerzuca w tramwaju bez zdziwienia przekręcone, wyolbrzymione, wykoślawione „wiadomości bezużyteczne” w gazetach i tygodnikach — ziewa. Jeżeli zaś chodzi o jego lekturę domową, o książki...
Przetłumaczyliśmy całe cykle Wallace’ów, Fletcherów, Leblanków, Pitigrillich169, ale o „rosnącym kosmosie”170 nie wiemy nic. Nie interesujemy się atomami, budową materii, inteligencją kwiatów. Nie słyszeliśmy, że fizyka dzisiejsza worała171 się szerokim zagonem w filozofię, obala ustalone pojęcia, rozprawia o stworzeniu świata. Jakaś zbrodnicza ręka — że tak powiemy językiem już wymienionych powieści kryminalnych — odcięła nagle, amputowała w okresie powojennym najciekawsze działy piśmiennictwa.
Człowiek ma chwilami wrażenie, że po całym świecie przelewają się mętne wody, że zatopiły wszystkie pola uprawne i tylko gdzieniegdzie sterczą jeszcze śród172
Uwagi (0)