Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zmysły... zmysły... - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka nowoczesna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Bądź, co bądź, uważam za właściwe sygnalizować tym, którzy nie wiedzą o niej, że poradnia istnieje. Niezależnie od tego byłoby pożądane, aby osoby uznające ideę regulacji urodzeń połączyły się w związek, weszły w kontakt z organizacją światową i stworzyły specjalną poradnię, wysławszy wprzódy którą z lekarek (z kobietą zawsze łatwiej się dogadać) np. do Holandii, celem zaznajomienia się z tamtejszą organizacją funkcjonującą od wielu lat i zatwierdzoną przez rząd jako instytucja użyteczności publicznej.
Ale moralność?
Ponieważ raz po raz zdarza się czytać, iż jakiekolwiek zapobieganie nieograniczonej płodności i plenieniu się nędzy jest sprzeczne z moralnością chrześcijańską, zapragnąłem sięgnąć do źródła, do owego ustępu ze Starego Testamentu, na którym się ten absolutny zakaz opiera. Czytamy w księdze Genesis (XXXVIII, 6–10) tyle:
„A Judas dał żonę pierworodnemu swemu Her, imieniem Thamar. A Her był pierworodny Judy złośliwy przed oblicznością Pańską i od niego zabity jest. Rzekł tedy Judas do Onana syna swego: Wnidź do żony brata swego, a łącz się z nią, abyś wzbudził nasienie bratu swemu. On, widząc, że się nie jemu synowie urodzić mieli, gdy wchodził do żony brata swego, wypuszczał nasienie na ziemię, aby się dzieci imieniem brata nie rodziły. I z tej przyczyny zabił go Pan, że rzecz brzydliwą czynił”.
Każdy przyzna, że ten ustęp nastręcza sporo wątpliwości. Można by np. mniemać, że „wchodzić do żony brata swego i wzbudzać nasienie bratu swemu” też niezupełnie licuje z etyką chrześcijańską. Toteż od dawna toczyły się spory teologów w tej mierze. Dr. Friar z Klerkenwell twierdzi, że Onan był ukarany nie z powodu użycia zabiegu przeciw zapłodnieniu, tylko dlatego, że nie chciał wychować dzieci dla swego brata. Dr. Headlam mówi, że w użyciu środków zapobiegawczych nie widzi nic niechrześcijańskiego. Ksiądz F. Dinnis z Mile-end sądzi... ale mniejsza, nie piszę tu rozprawy teologicznej. Bądź co bądź, żądać aby dzisiejsze społeczeństwa rozstrzygały jedno z najważniejszych swoich zagadnień na zasadzie starożytnej i dość wyjątkowej przygody Onana, wydaje mi się przesadą.
Przeciw autorytetowi Onana zwolennicy regulacji urodzeń wynaleźli sobie inny nie lada autorytet: Mussoliniego, dla którego przymus nieograniczonej płodności jest środkiem podtrzymania wojowniczego imperializmu Włoch. Ale wyszperano, że ten sam Mussolini, w odpowiedzi na ankietę wychodzącego w Turynie włoskiego pisma Wychowanie płciowe oświadczył w r. 1913, że
„uznaje regulację urodzeń jako akt rozumu i odpowiedzialności u wszystkich ludzi, którzy roszczą sobie pretensje do miana myślących istot. Uważa ograniczenie urodzeń za święty osobisty i społeczny obowiązek i nie przyznaje sądom żadnych praw w tej kwestii, o ile nie chcemy wrócić do średniowiecza”.
Tak mówił dzisiejszy dyktator Włoch w roku 1913.
Przeszłość! Jak łatwo zapomina się o niej, jak łatwo rwą się nitki między pokoleniami. Teraz zwłaszcza żyjemy tak szybko, że echa przeszłości stosunkowo niedawnej brzmią tak, jakby pochodziły z jakich zamierzchłych. Tak na przykład, znalazłem książeczkę wydaną we Lwowie w roku 1903, poświęconą regulacji urodzeń, której-to idei autor jest gorącym wyznawcą. Autor S. Ligisz, tytuł: Maltuzjanizm w polityce ekonomji i hygjeny społecznej (Rzecz o zastosowaniu sztucznej niepłodności kobiety). Rok 1903: toż to prawie wczoraj, a przecież niektóre stronice tej książki czyta się jak humorystyczną lekturę, tak dla pociesznego języka, jakim jest pisana, jak dla rozmaitych przykładów i tez. Zresztą posłuchajcie sami. Wyliczywszy najrozmaitsze w owym czasie zalecane przez naukę środki ochronne, oto co pisze w paragrafie: Inne ostrożności.
„Wśród wysokiej arystokracji w Niemczech jest rozpowszechniony zwyczaj ograniczać nadmierną liczbę dzieci, która sprowadza zgubne rozkawałkowanie majątku rodzinnego, bardzo pojedynczym sposobem, a to, że przed aktem płciowego obcowania zupełnie się nie podnieca nerwów u żony żadnymi pieszczotami, całusami lub objęciami, tylko wprost przystępuje się niespodzianie, znienacka do aktu spółkowania.
„Skutek przy tym głównie ma zależeć, aby zaraz od początku małżeństwa tak postępowano, aby młoda nie znała innego rodzaju wykonywania małżeńskiego obcowania jak tylko ten jeden”.
W razie, gdyby ten środek zawiódł, ma autor w zanadrzu jeszcze inny, mianowicie:
„Rzymski lekarz Soranus radzi chorobliwym kobietom, aby w tym momencie, kiedy już rozwiązuje się najwyższe uczucie mężczyzny, oddech w sobie wstrzymywały. A, że ten środek jeszcze dzisiaj praktykuje się, to podaje węgierski lekarz Lindner, opowiadając, iż zna pewną utalentowaną possesorkę67, która tak samo robi, nie podnosząc żadnej skargi na stan swego zdrowia”.
Ale jest jest jeszcze inny sposób (również wyjmuję go z owej broszurki): kastracja, po której — jak stwierdził dr. Ferdy — „oczy stają się ładniejsze, jaśniejsze i znacznie większe. W głosie i na poroście włosów nie zauważyłem (nie ja, ale dr. Ferdy) żadnych zmian. Żądza płciowa utrzymała się w zupełności...
Zoperowane panny wyszły za mąż, „przy czym ich mężowie nawet to sobie w głowie nie mają, że ich żony nie są takie, jak inne. Przez małżeństwo tych trzech dziewcząt doszedłem (mówi dr. Ferdy) do tego przekonania, że kastracja nie stanowi dla kobiety żadnej przeszkody do małżeństwa, tak że kastrowane panny prędzej się poszukuje dla małżeństwa”.
Pozostawmy tego entuzjastę kastracji jego marzeniom o „wielkich i jasnych oczach” bogdanki68; na odwrót, znajdujemy w książce p. Ligisza dość oryginalne sposoby przeciw niepłodności: „Często (powiada) wynika ona z nierównego kroku temperamentów, co można świadomie skorygować: małżonek, który przy obcowaniu jest więcej gorący, gdy chce zostać ojcem, to musi przy spółkowaniu myśleć o jakimś interesie ze swego zawodu i w ten sposób odwrócić swoją uwagę od spółkowania”.
Rok 1903! Jakież to wszystko wydaje się przedhistoryczne! A przecież to była epoka, w której działał doktór Messinga, sprawiając przewrót swoim wynalazkiem; doktór Messinga, jak pisze o nim jedna z pionierek ruchu regulacyjnego w Niemczech, „niezapomniany wspaniały idealista, którego głębokie współczucie społeczne oraz rycerska cześć dla kobiety skłoniły do wynalezienia pessarium occlusivum69”. Ale i samo pessarium czyż nie stanie się niedługo muzealnym zabytkiem wobec zdobyczy dzisiejszej czy jutrzejszej nauki? To jest pewne, że sprawa ta weszła na porządek dzienny jako jedno z najdonioślejszych zadań społecznych i że już z niego nie zejdzie, aż do zupełnego rozwiązania. I nie chciałbym, aby kilka niewinnych żartów, jakie pozwoliłem sobie wpleść w ten felieton, przesłoniło powagę samej kwestii. Przeciwnie — podobnie jak okropności dra Haire, cytowane w poprzednim felietonie, który tak zgorszył i zasmucił jedną z moich najsympatyczniejszych czytelniczek — mają one jedynie na celu skłonić publiczność do myślenia i mówienia głośno o tych sprawach, zbyt długo przemilczanych ku nieszczęściu całych pokoleń.
Wszystkie wielkie doświadczenia ludzkości odciskają się w języku. Militaryzm dał mu bezlik metafor: szańce, hufce, placówki, zwarte szeregi, itd. Potem nastała gwara parlamentaryzmu; obecnie przyszła moda na Ligę Narodów. Z niej to najwyraźniej wiodą początek — przez analogię do mniejszości narodowych — terminy mniejszości seksualne, ochrona mniejszości seksualnych, pierwszy raz (zdaje mi się) użyte na ostatnim kongresie seksuologiczym. Określenie to dość ściśle wyraża istotę rzeczy: „mniejszość”. I nigdy, zaiste, żadna mniejszość nie była tak uciskana.
Od czasu mego felietonu pt. Przedwiośnie, reprezentanci tej mniejszości w Polsce uważają mnie za swego sympatyka. Dostaję listy, w których zwierzają mi swoje niedole. Często — pod ścisłym incognito70 — rozmowy telefoniczne. W następstwie jednej z takich telefonicznych spowiedzi, otrzymałem paczkę specjalnych pism, wychodzących w języku niemieckim. Istotnie, na terenie Niemiec najlepiej można studiować te sprawy. Niemcy są jednym z niewielu krajów, gdzie utrzymały się jeszcze paragrafy przeciw homoseksualizmowi i gdzie się je z niemiecką dokładnością stosuje. Z drugiej strony, dotknięta tymi paragrafami część ludności przeciwstawia im wytrwałą akcję, opartą na szerokiej organizacji „mniejszościowej”.
— A jak jest u nas z kwestią organizacyjną? — spytałem mego telefonicznego informatora.
— Och, u nas zupełny chaos! — odparł ze zniechęceniem w głosie.
Przestudiowałem te dokumenty sumiennie, z zaciekawieniem, z uczuciem zapuszczania się w cały nieznany — czy wolno rzec: dziewiczy? — gąszcz ludzkich pragnień, marzeń i bólów.
Jaki jest stan duszy tych, którzy mają nieszczęście należeć do mniejszości seksualnych? Bardzo łatwo na to odpowiedzieć. Odwróćmy sytuację. Pewien docent teologii, dr Joseph Mayer, najnieprzejednańszy z nieprzejednanych, pisze: „Nigdy nie można dopuścić, aby homoseksualizm był bezkarny, i nigdy nie może przyjść do zgody między homoseksualistami i heteroseksualistami: jedni lub drudzy muszą albo ulec, albo zwyciężyć”...
Straszliwa wizja tego docenta teologii! Otóż, wyobraźmy sobie, że zwycięża nie liczba, ale organizacja, i że ulega obecna większość; że homoseksualiści, jak już prawie wszędzie opanowali ministerstwa spraw zagranicznych, opanowują ministerstwa wojny i inne, zamachem stanu narzucają dawnym ciemięzcom swoją władzę, płacąc im pięknym za nadobne. Wyobraźmy sobie, jak by to wyglądało. Paragraf: „Stosunki z płcią odmienną — 5 lat ciężkiego więzienia. Prowokowanie do stosunków z płcią odmienną — od 1 do 3 lat więzienia. Pomoc w stosunkach z płcią odmienną — 3 lata, itd., itd.” I moglibyśmy być kontenci71, że nie sięgają wstecz do dziejów, do owych jakże długo obowiązujących praw, stanowiących karę spalenia ogniem za stosunki homoseksualne, że nie odpłacają nam wszystkiego oko za oko, ząb za ząb.
Nie żartuję. Jeżeli chcemy zrozumieć stan duszy prawdziwego (bo są i fałszywi) homoseksualisty, porównajmy go ze stanem duszy normalnego obywatela, któremu miłość do kobiety groziłaby ciężkimi karami i który musiałby się kryć z najniewinniejszymi uczuciami niepewny, czy nie czyhają nań szantaż i denuncjacja72.
Otóż dla homoseksualisty, skłonność jego jest tak samo wrodzona, tak samo wszczepiona przez naturę (religijni „homoeroci” nie wahają się powiedzieć: przez Boga), nieprzeparta. Istotnie, musi być nieprzeparta, skoro kilkanaście wieków prześladowań, ogień i żelazo, hańba i szyderstwo, przykład i wychowanie nie zdołały jej wyplenić. W ostatnim czasie nauka dostarcza coraz więcej argumentów na poparcie wrodzonego założenia homoseksualnego, wynikającego z pewnej swoistej sekrecji73 gruczołowej.
Czy u wszystkich? Nie, zapewne. Istnieją homoeroci naturalni, i inni — można powiedzieć — sztuczni. Skąd ci się biorą? Po większej części stwarza ich kodeks. Utrudniając normalny bieg stosunków anormalnych, kodeks stwarza specjalny przemysł, uprawiany przez typy spod najciemniejszej gwiazdy. Ci, nie będąc homoseksualistami z natury, stają się nimi dla zysku, dla uprawiania szantażu. I to wydanie homoseksualistów na łup wymusicieli, pod których obuchem żyją lata całe, rujnowani, terroryzowani, często doprowadzani do samobójstwa, oto — skarżą się homoeroci — jedyny pozytywny rezultat kodeksu. A potwierdza ten pogląd coraz większy zastęp najpoważniejszych uczonych.
Wyobraźmy sobie położenie tych ludzi, między którymi znajduje się wiele najwartościowszych jednostek. Wszakże ten tajemniczy kaprys przyrody może wziąć sobie za przedmiot swej złośliwości wysokiego urzędnika, sędziego, prokuratora, kapłana. Co za życie! Niewinni w duszy, a gnieceni brzemieniem hańby społecznej, wciąż pod grozą jakiejś katastrofy, wciąż z niezaspokojonym głodem serca, ukrywający wstydliwie swoje życie, oto los!... I znamienne jest, że związek homoerotów niemieckich — a jest ich podobno dwa miliony — nosi nazwę „Związek Praw Człowieka”. Mają swoją organizację, wydają swoje pisma, prowadzą rokowania z ministrem sprawiedliwości, uprawiają swoją politykę, oddając pokaźną liczbę swoich głosów tym stronnictwom, które odnoszą się życzliwie do ich sprawy. Złowrogi par. 175 musi upaść! — oto ich hasło bojowe. „Macie paragrafy o deprawacji nieletnich, o zgorszeniu publicznym, o nierządzie — powiadają: — to wystarczy; ale nie mieszajcie się do spraw ludzi dorosłych przy zamkniętych drzwiach”.
Ale nie o to mi tutaj chodzi. Są to rzeczy dość znane i nienależące do mnie. Chodzi mi o stronę literacką, psychologiczną. Przestudiowałem pisma, które mi przesłano. Mizerne to pod względem literackim, ale niezmiernie charakterystyczne. Czasem, gdy chodzi o poznanie duszy jakiegoś społeczeństwa, lepsze usługi oddaje literatura drugorzędna i trzeciorzędna niż literatura „świeczników”. Nie szukajmy duszy homoseksualnej u tego czy owego laureata Nobla, choćby skądinąd uprawnionego do tego, aby ją reprezentować; szukajmy jej w tych skromnych kajecikach74, przypominających najbardziej jakieś pisemka młodzieży gimnazjalnej.
W istocie, kiedy się przegląda te naiwne „czytanki” (mówię o piśmie Das Freundschaftsblatt, bo jest ich kilka) trudno sobie uprzytomnić, że mamy do czynienia z „rozpustnikami”. Rozpusta! Z naszego brzegu oczywiście każdy homoseksualizm jest rozpustą; z ich brzegu — nie. Mogą oczywiście i tam istnieć wszystkie odcienie; i don Juani, i sentymentalni marzyciele; niemniej jednak znawcy twierdzą, że częściej może w homoseksualizmie spotyka się miłość sublimowaną platonicznie (nigdy imię Platona nie znalazło się bardziej na miejscu!) niż w normalnym życiu kobiet i mężczyzn. Większa tu jest ilość odcieni między miłością a przyjaźnią, większa rola powinowactwa duchowego, większa możliwość dzielenia zajęć, upodobań, lektury, zainteresowań. Wspólna tajemnica, wspólne prześladowania, wspólna hańba, szczupłość wreszcie tego specjalnego społeczeństwa, konieczność ciągłego oczyszczania się z „fałszywych braci”, wszystko to sprzyja może rozwinięciu się pewnych cnót, lojalności, przyjaźni, braterstwa. Ale pozwólmy mówić im samym. W każdym numerze, oprócz jakiegoś artykułu, przeważnie skierowanego przeciw paragrafowi lub liczącego sympatyczne głosy uczonych — a jest ich coraz więcej — istnieje część literacka. Czytałem ją z uśmiechem i kiwałem głową: więc tak wygląda przy bliższym poznaniu owa osławiona rozpusta! Są tam nowelki o przyjaźni, są wierszyki godne zbiorków dla dzieci, są nowelki na Boże Narodzenie i na dzień zaduszny... Posłuchajcie sami, streszczę kilka utworów.
Obrazek: W kąpieli. Wśród igraszek w pływalni dwaj młodzi ludzie obserwują się z daleka, ale żaden z nich nie śmie się zbliżyć. (Ta niepewność, to jedna z najbardziej nieznośnych rzeczy: w normalnych stosunkach, mężczyzna, widząc kobietę, wie, z kim ma do czynienia; tutaj nigdy nie wie, czy ten drugi należy do klanu, czy nie). Naraz75, z pustoty76, kąpiący się wrzucili jednego z nich znienacka do wody: zanurzył się i — nie wypłynął. Drugi skacze, daje trzy razy nurka, wydobywa go, przywraca do zmysłów. I znów oczy ich spotykają się: „Tyś mi uratował życie?” — szepce ów ocalony. Prowadzi go do siebie do domu, przedstawia go rodzicom, którzy z rozczuleniem dziękują wybawcy — no i nie trzeba dodawać, że szczęście nie dało na siebie czekać.
Inna nowelka, bardziej dramatyczna. Dwaj przyjaciele. Młodszy przychodzi odwiedzić, jak zwykle czynił, starszego. Ale zamiast uśmiechu na ustach, zamiast gorącego pocałunku, zastaje chmurną twarz. Starszy dowiedział się o zdradzie; dowiedział się, że tamten ma
Uwagi (0)