Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Winna być niewinna, powtarzam. Czyż nie ona pozostaje z dziećmi, gdy rodzice wychodzą wieczorem? Czyż nie ona odprowadza panienkę z pensji lub na pensję, z tańców lub na tańce, z kinderbalu lub na kinderbal? Ooooo! to zaufanie, którym darzą ją chlebodawcy — czyż nie jest alpejskim nektarem elektrycznej wibracji szczęścia dla astralnej istoty?!
Astralna służąca winna mieć słuch i wzrok tak wysubtelnione, by najcichszy rozkaz słyszała i najmniejszy pyłek pod najciemniejszą szafą, w najodleglejszym kącie o zmierzchu, zarówno jak najlżejszy cień niezadowolenia w oczach swych chlebodawców, widziała. Winna być zarazem głucha i ślepa na to wszystko, co dotyczy tajemnic domu. Niemą winna być zawsze, za to wymowną na targu, w walce zażartej z przekupkami i w sklepikach.
— Czy wszystko?
— Nie — odpowiadam bez wahania.
Nakreśliłem zaledwie szkic niedokładny, który winien ulec zmianom, uzupełnieniom, zastrzeżeniom.
Jak rzekłem, trudno stworzyć ideał — niełatwo stworzyć go nawet w wyobraźni.
Ot, zapomniałem dodać:
Służąca astralna może nie umieć czytać!
Działo się to w pra-pra czasach. Było to strasznie dawno. Żaden dokument, żadne podanie czasów tych nie sięga. Gdzie dziś są morza, były wówczas lądy, a gdzie dziś wznosi się dumny gmach Filharmonii — bujały swobodnie rekiny. Nie było wówczas ani szkół handlowych dla kobiet, ani miast, ani projektu trzeciego mostu na Wiśle, ani lekarstw na porost włosów, ani modernizmu.
Wśród niebotycznych lasów, których nie sprzedawała szlachta, bo jej jeszcze wcale nie było, a i sprzedaży nie znano jeszcze, wśród lasów, których nie wycinali Żydzi, ani Niemcy, bo i tych nie było wówczas, porozrzucane były wioski. Każdy mieszkaniec miał chatkę, z jednej obszernej i widnej składającą się izby, kawał roli i kilka sztuk bydła. Raz do roku dzielono obszar cały wsi, bo ten, kto liczniejszą rodzinę posiadał, więcej dostatku i większą otrzymywał izbę. Gdy się żenił chłopak, cała wieś szła na jeden dzień do roboty, by go ogospodarzyć: takich dni, z góry wyznaczonych, było w roku kilkanaście. Poza tym, nikt nikomu nie pomagał, a każdy wszystko robił dla siebie: był rolnikiem, krawcem, szewcem, kowalem, kołodziejem — wszystkim. Swarów żadnych nigdy nie było.
Wieczorem, po pracy, zbierali się latem na polance i rozmawiali: temu to się zepsuło, tamtemu owo, ten wtedy spodziewa się przychówka lub potomka, a tamten wtedy. Ale byli i ludzie, którzy ładnie mówili i tych chętnie słuchano. Chętnie słuchano i tych, którzy głosem naśladowali leśnych ptaków śpiewanie. Inni znowu ciekawe rzeczy opowiadali: a to, że sok tej i tej rośliny pomaga na bóle brzucha, a to, że pług głębiej w ziemię wchodzi, jak mu się dziób zakrzywi, a to, że lepiej krowę doić w ten, albo inny sposób. Wynalazca mówił tak:
— Przyszło mi to do głowy, spróbowałem, i wyszło dobrze. Więc może to i co warte.
— Ano dobrze, można spróbować — odpowiadano.
I po pewnym czasie przyjmowano nowość lub odrzucano.
Potem zbudowano dużą izbę, gdzie się w zimie można było zbierać. I powoli różne robiono ulepszenia...
Aż tu biesy zobaczyli, że jakoś zanadto się postęp między ludźmi podnosi, więc gwałt podnieśli wielki i naradę walną zwołali.
— Co zrobić — powiadają — aby zepsuć to wszystko, co ludzie zrobili?
Ten radzi to, ten owo, ale wszystko jakoś były niedobre. Aż tu wstaje jeden diabeł kusy, z wielkimi uszami, gapowaty, i powiada:
— Puśćcie mnie na ziemię. Zobaczycie, że im wszystko popsuję.
A biesy w śmiech, bo to był najgłupszy diabeł i nazywał się Afron.
— Ano, mówią, idź, niech ci skórę wygarbują.
A trzeba wiedzieć, że w on101 czas diabły nijakiej jeszcze nad ludźmi władzy nie mieli.
Zeszedł tedy ów diabeł na ziemię i do wsi przyszedł.
— Jestem — powiada — z daleka, chcę być z wami.
Akurat nazajutrz miał być podział roczny ziemi. Więc dano mu jedną izbę i kawał roli, i Afron pracować zaczął. I tak trwało parę tygodni.
Aż raz wieczorem na zebraniu, powiedział Afron:
— Już jutro do was nie przyjdę wieczorem, bo będę sobie drugą izbę budował.
Zdziwili się wszyscy:
— A po co ci druga? — pytają.
— Zobaczycie, jak skończę.
I ciekawość ogarnęła wszystkich.
A Afron żwawo wziął się do roboty. Rąbał, piłował, rżnął, aż mu pot ciurkiem leciał z czoła. Dziwili się ludzie, że przybysz, zamiast wieczorem odpoczywać razem z innymi, biedzi się nad swoją drugą izbą. Dziwili się także, że ten przybysz nie je tyle, ile wszyscy, tylko co dzień jeden ser odkłada na bok i jedną miarkę mąki odsypuje, a chleba z niej nie robi.
Nareszcie stanęła izba duża, że w niej dużo osób mogło się pomieścić, a w tej izbie dużo ław.
— Co to z tego będzie?
— Jutro niech wszyscy do mnie przyjdą, to zobaczą.
Zebrali się wszyscy, bardzo ciekawi. A tu Afron tymczasem poukładał na stole wszystkie sery i dużo chlebów z tej zaoszczędzonej mąki — i mówi:
— Widzicie, tę izbę ja na to zbudowałem, żeby was ugościć.
Zdziwili się wszyscy ogromnie, i jakoś im się zrobiło nieprzyjemnie.
— Więc on tyle się nabiedził, naorał i nagłodził dla takiego głupstwa?
— A przecież my mamy nasze izby i nasz chleb — rzekli.
— Ale ja was kocham i chcę mieć was u siebie i ugościć.
Pogłupieli wszyscy. Usiedli, zakłopotani. A gospodarz tak nalegał, że choć z niechęcią, jednak jedli trochę. Dziwnie im było: oto jedli to, czego nie zapracowali.
Ten pokój, wybudowany przez Afrona, był to pierwszy salon, a te sery i chleby — pierwszy poczęstunek.
Wiedział Afron, co robi. Oj wiedział, psia wiara.
Nie od razu ludzie go naśladować zaczęli, ale gadali, myśleli. A bies ich drugi i trzeci raz do siebie prosił i taki był rozradowany, kiedy jedli jego sery i jego chleby, że ludzie pomyśleli w końcu:
— Musi to być widać wielka przyjemność, kiedy mi ktoś mój chleb zjada.
I zaczęli próbować między sobą:
— Na, masz, jedz, zobaczę, czy się będę cieszył.
Ale ani ten, który zjadł, ani ten, któremu zjadano — żadnego zadowolenia nie odczuwali; choć zawsze pierwszemu było trochę przyjemniej, chociaż znów wstyd trochę.
I tak długo próbowali, aż na koniec nie wiedzieli już, kto komu więcej chleba zjadł, i chociaż nie było swarów, ale było pewne ciche zadąsanie.
Kiedy przy końcu roku znów wydzielano ziemię, to nie wiedziano, co zrobić z Afronem: przecież on miał dwie izby. Ale Afron prosił, żeby sobie nie robiono kłopotu, że on chętnie gdzie indziej znów swój salon dobuduje. Ale komu dać te dwie izby? Afron radził, żeby je dać temu, kto ładnie mówi, bo do niego przyjemnie będzie przychodzić. Zapomniałem dodać, że ten, który ładnie mówił, był protoplastą poetów. I znów po roku Afron ustąpił swoje dwie izby i radził je dać temu, który wymyślił sposób, żeby koniom nie pękały kopyta. I po dwóch latach już były we wsi tej trzy salony, i ludzie powoli przyzwyczaili się jeść niezapracowany chleb, i wynosić102 zasługę, a poeta i wynalazca poczuli swą wyższość nad ogółem swoich bliźnich. A przecież to, co Afron zrobił, wyglądało tak niewinnie.
Dwadzieścia lat pracował Afron, nim udało mu się przekonać mieszkańców, że lepiej karmić wynalazcę swoim chlebem, byle on wymyślał różne ulepszenia:
— Orać i doić krowy każdy z nas przecież umie — mówił Afron — więc szkoda, żeby on tracił czas na takie rzeczy. Niech on lepiej ma dużo czasu, to będzie mógł wymyśleć103 więcej rozmaitych ulepszeń.
Wszyscy rozumieli, że tak jest. Więc po pięćdziesięciu latach był już jeden taki we wsi, który nie orał, tylko wymyślał ulepszenia w narzędziach rzemieślniczych i za to dostawał wszystko gotowe; był drugi, który tylko leczył niedomagania różnymi lekami i za to dostawał wszystko od innych, bo już nie miał czasu ani na orkę, ani na pieczenie, ani na szycie, ani na ciesielkę; był trzeci, który tylko pięknie naśladował głosy ptaków i całe dnie chodził po lesie i słuchał ptaków, a jadł chleb od innych, bo wszyscy pozostali więcej teraz chleba z ziemi musieli wyciągnąć i więcej chlebów upiec, niż sami zjeść mogli.
Rozumie się, że postęp teraz coraz bardziej wzrastał i prędzej się podnosił, bo każdy robił to, do czego miał więcej zdolności.
Afron mógł spokojnie umrzeć, to znaczy wrócić do swoich biesów. Dostał on order, bestia...
Rozumiecie teraz sami, co się dalej działo. Teraz każdy zaczął już żyć nie ze swojej pracy, ale ze swoich zdolności. Może by to jeszcze nie było tak złe, gdyby nie salon i poczęstunki, które znowu uczyły ludzi jeść bez pracy i bez zdolności, ot, tak sobie, z łaski na uciechę.
Stosu papieru potrzeba na to, żeby powoli i w porządku opowiedzieć, jak to z pierwszego wynalazcy powstały biura patentowania wszelkich ulepszeń i reklamowanie niezawodnych środków na usuwanie zmarszczek; jak to z owego pierwszego lekarza wytworzyli się tacy, którzy dzięki sprytowi zdobyli rozgłos — bo już potem jeden człowiek tak mało znał się na tym, co robi drugi, że nie umiał ocenić ani jego rozumu, ani zdolności, ani uczciwości; jak to z pierwszego człowieka, który „ładnie mówi” powstali poeci, którzy mają gorsze natchnienie po trzy kopiejki od wiersza i lepsze po dziesięć kopiejek, jak to powstali powieściopisarze, dziennikarze, reporterzy, wydawcy, premia bezpłatne, konkursy i krytycy; jak to z owego pierwszego naśladowcy pienia ptaków powstał Battistini104 i histeryczki105 teatralne; jak to specjalizacja doszła do tego, że ludzie jedzą chleb za to, że szlachetnie gadają, łapią lub bronią złodziei, stręczą mamki106 z dobrym pokarmem, sprzedają bilety przed teatrem, podrzucają woreczki lub znaczą chustki do nosa107.
Grubych foliałów potrzeba na to, aby opowiedzieć, jak to na tle owego pierwszego salonu wyrosły diabłu na uciechę meble stylowe, dywany, kandelabry, portiery, palmy, flirty, perfumy, pieczeniarze, zbiorki poezji w złoconych oprawach, albumy z pocztówkami, mężowie z rogami, i ta cała mnogość tego wszystkiego, na co człowiek dzisiejszy patrzy tak, jakby to wszystko było bardzo potrzebne do życia.
Było to w owym krótkim okresie mego życia, gdym wszędzie szukał zawziętych tematów, epizodów i typów do moich olśniewających powieści, zdumiewających nowel i dynamitowych studiów psychologicznych.
Żebrak — wspaniały typ; pijak — bajecznie ciekawy okaz; właściciel garkuchni, garkuchnia — wstrząsająco ciekawe środowisko.
W owym to czasie zastawiłem w lombardzie zegarek pamiątkowy, pierścionek nie mniej pamiątkowy, palto już nie pamiątkowe i postanowiłem napisać niezmiernie genialną powieść na tle lombardowych stosunków.
Szczęściem dla mnie, a zapewne i dla czytelników, bardzo rzadko powieści owe zaczynałem, a już zupełnie nigdy nie kończyłem.
Bądź co bądź, pozostałe z młodzieńczych czasów notatki sprzedaję dziś oto po parę kop.108 od wiersza...
Taksator lombardu był stary, siwy, łysy, pomarszczony i zawsze pogodnie uśmiechnięty.
— Mój panie — rzekłem raz, dobrodusznie niby, a w gruncie rzeczy polując nań, jak na bohatera owego nowego arcydzieła, które miało mi dać sławę, dwa pomniki, jedną nieśmiertelność i engagement do trzech, płacących sute honoraria, czasopism.
— Mój panie — rzekłem — zajęcie pańskie jest niezmiernie nużące i jednostajne. Nie masz pan ze swej pracy żadnego moralnego zadowolenia, gdyż lombard należy do najpodlejszych i najbardziej wzgardzonych przedsiębiorstw. Powiedz mi pan łaskawie, czemu to się dzieje, iż wyglądasz na człowieka zupełnie zadowolonego z życia, że podrzędną swoją czynność wykonywasz109 z taką pogodą, zadowoleniem, powiedziałbym nawet, zapałem.
Uśmiechnął się swym poczciwym, pogodnym uśmiechem i rzekł:
— Masz pan słuszność. Jestem taksatorem z powołania, jestem z Bożej łaski taksatorem; zajęcia mego, które nazywasz pan podrzędnym, nie oddałbym za żadne inne, nie zamieniłbym go na tekę ministra. Dziwi to pana — prawda?
W samej rzeczy byłem nad wyraz wszelki zdziwiony.
— Powiadasz pan, że lombard cieszy się złą opinią w społeczeństwie? Wiem o tym. Jest to opinia błędna. Lombard jest akademią wychowawczą narodu; uczy go dwóch ważnych prawd: że istnieją przedmioty bardzo kosztowne i zgoła bezwartościowe — to raz; że bardzo łatwo jest pożyczyć pieniędzy, ale bardzo trudno je zwrócić — to dwa. Że ludzie z nauk lombardu — pedagoga nie umieją korzystać, nie nasza wina. Czym jest pierścionek, broszka, kolczyk? Świecidełkiem Patagończyka. Czym jest salon, ładna i głupia żona, suknia muślinowa, poeta — nastrojowiec, tuberoza? Świecidełkiem kosztownym, i bezmyślnym. A ludzie mają to, kupiwszy za drogie pieniądze, pieszczą, przywiązują się do błyskotek, aż to zanoszą do nas, by się przekonać, że były to zabawki, bez których łatwiej nawet żyć na świecie. Tym samym jest sława, honory, zaszczyty, stosunki w święcie, ordery i medale, hołdy, ukłony i koligacje. A pan, który zastawiłeś już dwa złote graty, czemu przychodzisz teraz z paltem; czemu okłamujesz się, że je wykupisz, czemu nie urządziłeś tak swego życia, by rzeczy potrzebnej naprawdę — nie zastawiać? Wydatki i kredyt — rozumne — to bogactwo narodu i jego przyszłość.
Poczęstował mnie papierosem i ciągnął dalej.
— Lombard to życie, panie kochany. Co raz zastawisz, tego już nie wykupisz. Każdy człowiek, gdy młody, ma skarbiec cały ideałów, które powoli zastawia, zastawia, zastawia — byle żyć. Zaczyna od tych ideałów, do których najmniej przywiązuje wagi, które
Uwagi (0)