Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Tak właśnie ja mówiłem i już miałem zamiar założyć coś „na własną rękę”, na przykład biuro stręczenia posad, już nawet maczałem pióro w kałamarzu, aby zacząć pisać podanie, gdy wpadł do mego pokoiku Władek rozpromieniony, z butelką w ręku.
— Dzień dobry państwu!
— Ciszej do licha, bo dzieciaki pobudzisz.
Wściekły byłem na jego humor.
— Ci-ci-szej — szepnęła żona.
— Ci-cho! — syknęła mamka132 dwojga bliźniąt.
— Więc widzisz, rzecz się tak przedstawia, mam dla ciebie posadę.
— Cieszy mnie to — odparłem niechętnie.
Poczciwy Władek jeden tylko szczerze zajmował się moim losem, poza godzinami pracy biegał z wywieszonym językiem po mieście, każdemu opowiadał o „fatalnym położeniu swego przyjaciela ze szkolnej ławy”, i regularnie co dwa dni wpadał do mnie z krzykiem:
— Mam dla ciebie świetną posadę: 1500 rocznie, mieszkanie, opał, światło. Mówię ci: cud.
Rezultat był taki, że budził mi dzieci, a nas wyprowadzał z równowagi i pogrążał w jeszcze większe zniechęcenie. Z początku rzucałem mu się na szyję, potem tylko dziękowałem serdecznie, potem mówiłem:
— Zobaczymy.
A dziś oto miałem serdeczną chęć powiedzieć:
— Idź sobie do diabła, mój kochany, i nie budź bachorów.
Bo wszystkie sto dwadzieścia rekomendacji Władka na diabła się nawet nie zdały.
— Ja wiem, że ty mi nie wierzysz — odparł smutnie — ale zobaczysz, przekonasz się.
Rozwinął butelkę z papieru, poprosił o grajcarek133. Otworzył. Poprosił o kieliszek, a ponieważ kieliszka nie miałem, wziął szklankę i do połowy napełnił wódką, zwaną monopolem.
— Masz, pij!
— Zwariowałeś?
— Proszę cię, pij.
— Władek, nie drażnij mnie! — krzyknąłem wściekły.
— Błagam cię, pij; przysięgam ci na wszystko, co mi święte, że od tego zależy przyszłość twojej rodziny.
— Ależ ja wódki nie pijam.
— Musisz ten jeden raz tylko.
— Ale o co ci idzie?
— Zobaczysz: słuchaj, przecież znasz mnie, wiesz, że ci jestem życzliwy.
— Dobrze więc, niech się upiję: może pijacy mają słuszność, że piją, kiedy życie takie marne.
Duszkiem wychyliłem szklankę, aż mi łzy z oczu popłynęły.
— Doskonale! — uściskał mnie, wycałował, jakbym nie wiem co mądrego zrobił. — A teraz ubieraj się. Weź to stare palto i podarte buty, i chodź.
Żona z załamanymi rękami patrzała na całą scenę.
Wyszliśmy. Wyglądałem strasznie w spadających z nóg butach, podartych spodniach, pogniecionym kapeluszu.
Władek skinął na dorożkę. Wsiedliśmy.
— Kręci się w głowie?
— Kręci.
— To ślicznie.
Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się przed ogromnym gmachem, weszliśmy po wysokich marmurowych schodach na piętro, nie pamiętam które, potem coś jeszcze było, czego nie pamiętam, potem usiadłem na fotelu miękkim i jak przez sen słyszałem, że Władek opowiadał:
— Oto jest, panie dyrektorze. Wyciągnąłem go z szynku, gdzie pił z koleżkami. Niech pan patrzy, panie dyrektorze, co to nieszczęścia z człowieka mogą zrobić. Jeszcze tydzień, dwa, takiego życia, toć to będzie już człowiek zgubiony bezpowrotnie. On ma żonę, dzieci!
Otworzyłem szeroko oczy.
— Ja nie jestem pijak — zawołałem, wstając nagle — ja mam żonę i dzieci.
I zacząłem okropnie płakać.
— Ależ, panie — uspakajał134 mnie dyrektor — toż pan Władysław przedstawił mi pana papiery i rekomendacje. Ale jak człowiek inteligentny, rozumny, może się tak zapomnieć?
— To kłamstwo! — próbowałem się bronić.
— Jak to, pan, mężczyzna, zamiast stanąć w obronie zagrożonej rodziny — pan zaczyna pić? Przecież to straszne, karygodne.
— Ja nigdy nie piłem.
— Ależ wiem, że ten nałóg straszny opanował pana niedawno, wskutek nieszczęść, które na pana spadły. Ale to może przejść w stan chroniczny.
— Ja nie piję! — zawołałem z rozpaczą, pragnąc wyjaśnić dyrektorowi, że winien jest wszystkiemu Władek, ale język mi się plątał i słowa wypowiedzieć więcej nie mogłem.
— Patrz pan, jak pan wyglądasz, przecież pan ma dzieci!
— Dwoje! — dorzuciłem.
— Więc dobrze, przyjmuję pana; pojutrze może pański przyjaciel objąć posadę — zwrócił się do Władka — warunki wiadome. Ale gdyby się okazało, że nałóg tak się już zakorzenił, że ten pan zapanować nad nim nie może, to będę zmuszony, acz z przykrością, usunąć go po miesiącu.
Wyszliśmy. Siedliśmy do dorożki. Co potem było, nie pamiętam wcale...
Kiedym się obudził z bólem głowy, słońce było już wysoko. Nad łóżkiem stał Władek.
— No co, dobrze się czujesz?
— Tak sobie.
Żona dała mi herbatę z cytryną.
— Jutro o dziewiątej idziesz na posadę.
— Dokąd?
— Razem ze mną, w tym samym wydziale. 1200 rubli na początek i gratyfikacja.
Przypomniałem sobie wszystko.
— Powiedz mi, co to wszystko miało znaczyć?
— Widzisz, rzecz się ma tak: na to miejsce było dwunastu kandydatów, każdy z nich miał większą lub mniejszą protekcję. Ty miałeś między nimi zginąć bez protekcji. Otóż postarałem się wysunąć ciebie na pierwszy plan, wyzyskawszy jednę135 ze słabostek ludzkich. Widzisz, taki nasz dyrektor pojęcia nie ma o nędzy, zna ją z powieści i teatru. Więc powiedzieć mu, że ktoś ma żonę i dwoje dzieci i nie ma posady, to on to puści mimo ucha. „Co dwoje dzieci? z dwojgiem dzieci każdy może sobie poradzić; gdyby choć miał piętnaścioro...” I oddałby posadę jednemu z protegowanych. Ale kiedym mu sprowadził136 ciebie i powiedział: „rozpił się z nieszczęścia’’, to było efektowne, sumienie go ruszyło. — I dodał cicho: — Ludzie nie są tak źli, jak głupi. Rozumiesz?
Zrozumiałem to lepiej jeszcze.
Dyrektor co tydzień zbliżał się do mego stolika, wypytywał, czy mnie „nie ciągnie” do szynku. Nie kłamałem, mówiąc, że „wstręt czuję do wódki”, bo tak jest w samej rzeczy i tak było zawsze.
Ma słuszność Władek:
1) Nieszczęście ludzkie tylko wtedy wzrusza, kiedy pachnie teatrem, dramatem, a ciche niedole przechodzą mimo uszu.
2) Ludzie okropnie lubią poprawiać, podnosić, a mniej znacznie — chronić od upadku.
3) Ludzie lubią efekty, hm! jak dzieci, bo nie są może tyle źli, ile... nie lubią myśleć.
Bądź co bądź, mam posadę, a dyrektor jest bardzo zadowolony, że wyrwał z otchłani zdolnego człowieka, który byłby zginął.
(Trochę fantazja).
W pewnej cukierni pan Adam — polityk, pożeracz depesz137 — rzekł do pana Feliksa:
— Patrz pan: ciekawa wiadomość!
Po czym nasunął na oczy okulary i odczytał:
„Londyn. Telegram własny. Sekcja statystyczna magistratu miasta Londynu zanotowała, że na 3714 urodzeń w ubiegłym tygodniu nie było ani jednego noworodka płci pięknej”.
— To znaczy, że nie było ani jednej dziewczyny, tylko same chłopaki — wyjaśnił.
— Hm, to ciekawe — potwierdził pan Feliks.
Gdy dnia następnego podobne wiadomości spłynęły po drutach telegraficznych z Wiednia, Berlina i Paryża — zainteresowanie ciekawym wypadkiem wzrosło.
Wiadomość z rubryki depesz przedostała się do rubryki „ze świata”, pod nagłówkiem: „Tydzień chłopców”, gdzie dowcipny referent tego działu — pisał:
„Więc widmo staropanieństwa, dzięki łaskawości nieba, nie będzie w przyszłości groziło szykownym paryżankom, rozanielonym berlinkom, walcowatym wiedenkom i energicznym londyniankom”.
I tak dalej...
Gdy zaś dnia dziesiątego po ukazaniu się pierwszej wiadomości z Londynu jeden z zabiegliwszych138 dziennikarzy wykrył wypadkiem, że i w Warszawie od dni siedemnastu rodzą się sami chłopcy, wiadomość stała się wypadkiem dnia.
Śmiechu było dużo. Humoryści, wierszykarze, kupleciści, rysownicy — w ciągu kilku dni tak wyzyskiwali komiczną stronę sprawy, że stała się wreszcie bardzo nudną, jakkolwiek nie przestawała bawić szerokich mas ludności.
Rozeszła się nawet pogłoska, że pewien marny aktor, natomiast lichy komediopisarz, pisze komedię na wiadomy temat. Powodzenie było zapewnione.
Brakło dokładnych wiadomości, jak sprawa się przedstawia w miastach, gdzie niemieckie pisma — dostawcy naszych prywatnych depesz — nie mają korespondentów. Jednakże „klęska chłopięca dotknęła Rzym, New York, Kopenhagę, Madryt i wiele innych miast”.
Fakt ten nie ulegał wątpliwości.
Wtedy właśnie, kiedy Morozowicz139 zbierał zasłużone oklaski za śpiewkę: „Nie ma kobiet”, ilustrowaną najwspanialszymi ruchami, ściśle do treści słów zastosowanymi — wtedy właśnie w Berlinie ukazało się pierwsze dwutomowe dzieło naukowe, napisane zbiorowymi siłami stu czterdziestu uczonych, a dążące do wyświetlenia zawiłego zjawiska.
Szereg najsprzeczniejszych, już nie tylko teorii i dowodzeń naukowych, ale nawet danych faktycznych, dziwaczność wywodów i chwiejność poglądów — wszystko to przekonywało, że uczeni przyłapani zostali znienacka, że sami jasno sprawy sobie zdać jeszcze nie mogą z niebywałego w dziejach ludzkości — wypadku.
Anglicy znacznym nakładem gotówki wysłali dwadzieścia naukowych komisji do różnych części świata, by zbierać dane co do „jakości” urodzeń w najbardziej zapadłych kątach globu.
Francuzi wyasygnowali dwa miliony franków dla matki, która pierwsza wyda na świat dziecko płci żeńskiej.
Po dwóch miesiącach, które ostatecznie stwierdziły ciągłość i ogólność katastrofy (gdyż za granicą tym mianem zaczęto nazywać teraz wypadek), zaniepokojenie wzrosło bardzo silnie. Przekonano się bowiem, że i wśród zwierząt zjawisko to występuje w całej rozciągłości.
W Warszawie cieszył się wówczas ogromną popularnością obraz, wystawiony w Zachęcie, o treści zaczerpniętej z bieżących wypadków — coś w rodzaju apoteozy kobiety, bo dokładnie nie pamiętam.
Wśród teorii, walczących zajadle, trudno się było na razie dokładnie rozpatrzeć. Jednakże dwa kierunki silnie się zaznaczyły: teologiczny i naukowy, a te znów rozpadły się na cały szereg niezliczony odłamów.
„Jest to kara za grzechy!” — wołali jedni.
„To być nie może — twierdzili inni — podobny koniec świata nie jest przewidziany”.
„Jest to zemsta natury nad egoizmem samców — rozlegał się donośny głos z obozu emancypantek. — Czyż nie wy, mężczyźni, trzymacie nas w niewoli, krzywdzicie i poniżacie? Czyż widzieliście w nas kiedy człowieka, czy rozumieliście powagę naszego stanowiska w społeczeństwie?”
Pewien astronom dowodził stanowczo, że fakt rodzenia się samych chłopców jest w związku z oddaleniem się ziemi od pewnej komety, i że za trzy lata wszystko skończy się szczęśliwie. A jeden z embriologów przypuszczenie to dopełnił hipotezą, że komety mogą wpływać drogą przyciągania na obieg krwi w organizmie kobiecym, co wpływa na taki, a nie inny rozwój płodu.
Stanowczo sprzeciwiali się temu twierdzeniu stronnicy zwyrodnienia. „Nie należy w żadnym razie oczekiwać szczęśliwego zakończenia katastrofy”. Natura wyczerpała się i tworzy mniej doskonałe organizacje.
I z tej teorii drwiono niemiłosiernie. Po pierwsze, dlaczego to kobiety mają być wyższymi organizacjami? A po drugie, proces odbywałby się stopniowo, a nie tak nagle.
Liczni uczeni znajdowali specjalne bakterie, które jakoby były powodem zaburzenia. Szczepienia dawały wyniki dodatnie, co jednak nikogo nie przekonywało, gdyż niezależnie od szczepień, i tak rodzili się tylko chłopcy.
Historycy znaleźli podobno jakiś wiersz w dziewiątej pieśni Iliady, który w związku z jakimś urywkiem z Herodota i maksymą Konfucjusza — miał niezbicie dowodzić, że ludzkość raz już okres podobny przeżywała.
Nie będę wspominał o różnych teoriach kabalistycznych, frenologicznych140, magnetycznych141 i innych. Dość powiedzieć, że znaleźli się w Krakowie stronnicy teorii, jakoby „44” miało oznaczać dwoje bliźniąt — dziewcząt, które miały się urodzić w Galicji i dać początek nowej ludzkości.
Już następnego roku nowa nauka, „pedologia”142, wprowadzoną143 została do wszystkich wszechnic, a sam skrót nowej nauki zawierał trzydzieści siedm pisanych na maszynie arkuszy.
Naprężenie było ogólne. Donośnym echem rozeszła się po świecie wiadomość o bójce, stoczonej przez przedstawicieli dwóch kierunków w młodej i obiecującej nauce. Nic dziwnego: wobec bezprzykładnego rozdrażnienia, fakt podobny zupełnie był zrozumiały i usprawiedliwiony.
Na początku drugiego roku ukazała się i w Warszawie broszura dwudziestokopiejkowa, napisana przez jednego ze znanych higienistów, działacza i lekarza. Prócz tego, dwanaście zbiorków poezji, sonetów, nowel, z których jedna tłumaczona była na język czeski. Wreszcie odbył się i odczyt na cel dobroczynny — na temat ostatnich wypadków.
Taki był ruch naukowy.
Co się zaś tyczy życia społecznego, to już na początku trzeciego roku trwania katastrofy — zauważyć można było wpływ silny nowego zjawiska.
Liczba urodzin w ciągu pierwszych dwóch lat olbrzymio wzrosła, a liczba noworodków martwych nieskończenie zmalała. Nic dziwnego: milionowe i miliardowe zapisy budziły niezdrowe apetyty, a opieka i pomoc lekarska były bez zarzutu. Każdy bowiem lekarz gorąco wierzył, że on to będzie zwiastunem szczęśliwej nowiny.
Rozeszła się wprawdzie raz pogłoska, że żona stajennego w folwarku Durniewo — powiła córkę. Wyjechało wielu korespondentów z różnych stron świata; nawet z Warszawy wyruszył w drogę jeden korespondent z fotografem,
Uwagi (0)