Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖
Zbiór felietonów, pisanych w latach 1901–1905 dla czasopisma „Kolce”, pokazuje bardzo ciekawy i różnorodny świat: filozoficzne przypowiastki i jaskrawe obrazki mieszczańskiego społeczeństwa Warszawy początku XX w. Uderza w nim i to, ile się zmieniło przez ostatnie 100 lat, jak i to, z czym borykamy się i dzisiaj.
Autor nazywa siebie humorystą, i jego krótkie opowiastki istotnie są błyskotliwe i zabawne, ale jednocześnie o wiele głębsze. Młody Janusz Korczak upomina się o ludzką godność, o sprawiedliwość, głosi, że „kelner też człowiek”. Myśli o słabszych: o dzieciach, zwłaszcza tych niczyich, o służących, o kobietach. Doskonale przy tym oddaje charakter postaci w języku, jakim o nich opowiada i jakim pozwala im mówić.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Koszałki Opałki - Janusz Korczak (bibliotek a .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Stosunek mężczyzn względem kobiet zmienił się do gruntu: stał się poważny i głęboki. Wielka tajemnica, niebywała zagadka, tajemnicze pytanie — wszystko to nakazywało szacunek i obawę. Już w czwartym roku wszystkie prawodawstwa jednogłośnie zabroniły wyzyskiwać pracę kobiet; każde przestępstwo względem kobiety było surowo karane.
Życie polityczne w ciągu pierwszych lat sześciu nie uległo wyraźnej zmianie. Pisano i o nowych rynkach zbytu, i o polityce kolonialnej, parlamenty radziły po dawnemu nad różnymi sprawami. Liczne apteki wśród huku reklamy puszczały coraz to nowe środki niezawodne, mające zapewnić rodzenie się dziewcząt.
Środki te polecane były przez licznych zagranicznych profesorów, a jako nieszkodliwe — dopuszczone zostały do sprzedaży i u nas. Kupowano je chętnie, przyjmowali je na przemian to mężczyźni, to kobiety — naturalnie bezskutecznie.
Nieco później jednak wpływ nowych wypadków stał się wybitniejszy. Niższe klasy szkół dla dziewcząt zostały zamknięte. Wyginęło wiele gatunków owadów i ptaków. Po okresie podniecenia nastąpił okres przygnębienia. Obliczono, że ród ludzki istnieć będzie najwyżej lat sto. Nie tracono jednak wiary, że wszystko skończy się szczęśliwie, że równie nagle rozejdzie się wiadomość, iż na nowo rodzić się zaczęły i dziewczęta.
Złudne nadzieje!
Najboleśniejszym dla dumy ludzkiej był fakt, że wytężona praca najznakomitszych umysłów nie tylko nie znalazła środka, który by zapobiegł strasznemu kataklizmowi, ale nawet nie znalazła mniej lub więcej prawdopodobnej przyczyny. Nowa nauka — pedologia — rozpadła się na dwanaście gałęzi, których wykład rozciągnął się na cztery lata.
Dalej przygnębienie przeszło w drugi okres rozdrażnienia. Bogacze na współkę z synami starali się stracić majątki, których nie mieli nadziei zostawić przyszłym pokoleniom. Pracować przestała pewna część ludzkości, bo nie było celu się trudzić. O wojnach nikt nie myślał, a armaty i naboje kupowali ludzie prywatni, posiadający dorastające córki, gdyż mówiono powszechnie o spodziewanych zaburzeniach, napadach i wojnach domowych.
Religijność mas na ogół wzrosła.
Pisma podawały teraz codzienną tabelę urodzeń w wybitniejszych punktach globu. Liczba urodzeń zmniejszyła się.
Dziwnie wyglądały ulice wielkich miast, gdzie najmłodsze pokolenie składało się wyłącznie z chłopców. Dodawać nie trzeba, że krawcy robili ubranka wyłącznie dla chłopców, jakkolwiek niektórzy wystawiali dla reklamy sukienki, które jednakże policja nakazała usunąć, aby nie drażnić nieszczęśliwych mieszkańców miast.
Cóż było dalej?
Pragnąłbym opowiedzieć dokładnie, jak powoli, pod wpływem klęski — przeobrażała się ludzkość, jak stopniowo wymierały ostatnie kobiety, jaki wreszcie był bieg myśli owych ostatnich z najdoskonalszych. Jest to temat ładny, z którego Wells144 ułożyłby obszerną powieść i za otrzymane honorarium kupiłby sobie domek przy ulicy Tarczyńskiej.
Pragnąłbym opowiedzieć, jak świat roślinny, uwolniony z żelaznych uścisków opieki ludzkiej, począł się pysznie rozrastać i doskonalić, jak drogą ewolucji wytworzył nowe społeczeństwo roślinne z jego odrębną cywilizacją. Miałbym temat do wielu pięknych obrazów, mądrych uwag i psychologicznych dociekań.
Ale...
Przez lat piętnaście byłem cichym pracownikiem jednej z poważnych instytucji — z pensją czterdziestu, a potem pięćdziesięciu rubli miesięcznie. Od urodzenia byłem kaleką: nie miałem sprytu. Rozumiałem, że kalece niewiele się od życia należy, toteż byłem skromny: marnie mieszkałem, licho się ubierałem, ożeniłem się z brzydką, bez posagu, anemiczną panienką, pracowałem wiele, paliłem szwarcowane145 papierosy po trzydzieści pięć kop.146 za setkę i miałem jedno dziecko.
I stało się, że biuro nasze otrzymało nowego dyrektora.
Drżałem, jak drży listek — by nie być usuniętym z zajmowanego stanowiska: bo nowy dyrektor począł zaprowadzać nowe porządki. A gdy wezwano i mnie z kolei do jego gabinetu, stałem się tak blady, jak działalność komitetu, czuwającego na straży cen węgli147 kamiennych.
— Panie — rzekł dyrektor — rozpatrzywszy się w składzie biura, doszedłem do wniosku, że jesteś pan wyzyskiwany, od dziś otrzymywać pan będzie sto dwadzieścia rubli miesięcznie. A oto pański awans.
Gdybym się nagle dowiedział, że Melcer148 został zaangażowany na szereg gościnnych występów do Filharmonii, lub towarzystwo muzyczne zaczęło wydawać dziennik, poświęcony grze na flecie — nie przeraziłbym się tak srodze i nie zdziwił.
— Dziękuję — szepnąłem cicho i chwiejąc się, jak byt naszych pism naukowych, wyszedłem z gabinetu dyrektora.
O chaosie, jaki powstał w mej głowie, słabe mieć może wyobrażenie jeden tylko Nowaczyński149, autor Małpiego zwierciadła.
— Co się w tym może ukrywać? — po sto razy zadawałem sobie pytanie. — Co on chce ze mną zrobić?
Na szczęście przypomniałem sobie, że w jakiejś powieści dyrektor faworyzuje pracownika, zdradzając go z żoną. Zacząłem więc śledzić żonę: jej gesty, uśmiechy, pocałunki. Zadawałem jej dwuznaczne pytania. Nie spuszczałem też oka i z pana dyrektora. Starałem się przeniknąć, czy znali się poprzednio, czy nie pochodzą z jednych stron wypadkiem?
Po miesiącu bezskutecznych poszukiwań, doszedłem do niezbitego wniosku, że „nie tu pies zakopany”, jak mówią Niemcy w zdaniu, którego tu w oryginale nie przytoczę w myśl bojkotu handlu germańskiego i nauki. Podobnie robią kupcy, kładąc na niemieckich wyrobach stempel: Paris, London lub Honolulu, byle nie Berlin; boć150 stempla: Warszawa — położyć również nie wypada.
— Gdzież się więc kryje tajemnica?
Brnąc dalej w fantastycznych urojeniach, przeszedłem od niemożliwego, że dyrektor ugania się za moją brzydką żoną — do jeszcze mniej prawdopodobnego przypuszczenia. I w tym podobny byłem do pewnego grona ludzi, stawiających coraz to nowe fantastyczne wnioski w sprawie higieny, która, jak wiadomo, jest kwiatem, że się tak wyrażę — ekonomicznego bytu narodu.
Rzekłem:
— Zapewne jakiś milionowy krewny zapisał mi cały majątek. Dyrektor wie o tym i chce mnie dobrze ku swej osobie usposobić.
Wolne od zajęć biurowych godziny poświęcałem teraz szperaniu w ogłoszeniach o wakujących spadkach, zasięgałem informacji w biurach zagranicznych, nachodziłem adwokatów i rejentów.
I tu spotkał mnie zawód.
Pomyślałem wówczas, że dyrektor pragnie uczynić mnie wspólnikiem jakiegoś wielkiego oszustwa. Że też najprostsza myśl najpóźniej zawsze przychodzi człowiekowi do głowy. Może dlatego wcześniej zyskała Warszawa drewniane bruki, europejskie cukiernie i kobiety-ajentki, niż możliwe pomieszczenia dla szkół początkowych151.
— Tak jest — rzekłem — pan dyrektor obrał sobie moją osobę za wygodny parawan, poza którym będzie przeprowadzał swe nieczyste sprawy. Potem całą winę zwali na mnie, i ja pójdę do kozy... Ale nic z tego. Nie mnie starego wróbla brać na premia bezpłatne lub wydawnictwa, bardzo kosztowne dla cudzych, a za psie pieniądze, prawie za darmo — dla prenumeratorów... W sam czas się spostrzegłem.
Wszystkie dostępne mi księgi po sto razy przeglądałem. Sprawdzałem podpisy, sumowałem kolumny od góry do dołu i odwrotnie, odczytywałem kwitariusze, przepisywałem ukradkiem ważniejsze dokumenty.
Po raz drugi wezwany zostałem do gabinetu.
Tym razem wszedłem śmiało, z podniesioną głową. Byłem przygotowany do walki na śmierć i życie.
— Okazuje się, że przeczucie mnie nie omyliło — rzekł dyrektor miękkim głosem. — Podwyżka zachęciła pana do tym usilniejszej pracy. Prawdziwie wzorową nazwać mogę pańską sumienność, akuratność i porządek. Podwyższam więc panu pensję do stu pięćdziesięciu rubli.
Teraz już najdrobniejszy cień wątpliwości nie oszarzał promienności mych podejrzeń. Ale gdzież się kryje tajemnica, na czym polega cała malwersacja? Czułem się wplątanym w niewidzialną sieć wielkiej intrygi.
— Choćbym był niewinnym152, jak rzeźnicy warszawscy, nikt mi nie uwierzy: te dwie nagłe podwyżki w tak krótkim czasie — będą przeciw mnie świadczyły.
Powróciłem do domu zgnębiony.
A ona? — moja żona ogromnie się ucieszyła i nie rozumiała mej rozpaczy. Już to kobiety nigdy nie odznaczały się zdolnościami w przewidywaniach przyszłości, i dlatego może wśród kobiet wyłącznie znajdujemy kabalarki i matki, którym się zdaje, że ich synowie aż do ślubu wierzyć będą w bajkę o bocianach. I dlatego zapewne trupie główki, zwane przez grzeczność ćmami nocnymi — takie zbierają żerowisko z sił, zdrowia i pieniędzy młodzieży... ale to już stanowczo jest za poważne.
Wpadłem tedy w czarną rozpacz.
— Co mam czynić, by uniknąć nieszczęścia, ochronić niewinne dziecko moje i bezbronną kobietę od niesławy?
Postanowiłem rozmówić się z dyrektorem. Zaskoczę go znienacka i wydobędę całą nagą prawdę.
I tak uczyniłem.
— Panie dyrektorze — rzekłem bez drżenia w głosie. — Czemu pan mnie wybrałeś, jako ofiarę swą? Czy dlatego, że byłem cichy, że nie wchodziłem w drogę nikomu, że pracowałem, jak wół, za marne wynagrodzenie? Nie, panie dyrektorze, choćbym nawet wiedział, że to się nie wyda, choćbym dostawał jeszcze wyższą pensję — ja się na to nie zgodzę... Nigdy, przenigdy!
Nikczemnik chciał pokryć udanym zdziwieniem swe zakłopotanie.
— Ja nie rozumiem pana — rzekł. — Więc pan mnie posądzasz?
— Mam pewność.
— Gdzie... jak... Na jakiej podstawie?
Szatańsko się roześmiałem.
— Na jakiej podstawie? Na tej, że mi pan podwyższył pensję z 50 rubli do 150, jakkolwiek nie mam żadnej protekcji.
Teraz on śmiać się zaczął, ale potem spoważniał nagle:
— Żal mi pana serdecznie. Więc życie uczyniło pana tak nieufnym? Więc pan nie wierzy, by ktoś mógł wynagrodzić prawdziwą zasługę?
Czy mnie przekonał? — Nie! — Niby to był szczery, ale czy człowiek wykształcony nie umie udawać? — Może w ten sposób chciał rozwiać moje wątpliwości?
Przez kilka następnych miesięcy nic podejrzanego w działalności nowego dyrektora nie zauważyłem, jednakże czułem niechęć ku niewyraźnemu, podejrzanemu człowiekowi i, skorzystawszy z pierwszej nadarzającej się sposobności, przyjąłem posadę w innym biurze, z pensją sześćdziesięciu rubli miesięcznie.
Teraz przynajmniej odzyskałem spokój, sen i apetyt.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Zwykło się mówić tak:
— Pan Władysław jest adwokatem, pan Piotr jest chemikiem, pan Kazimierz jest nauczycielem, pan Jan jest lekarzem.
Powinno się zaś mówić w znakomitej większości wypadków:
— Okoliczności życiowe zrobiły pana Władysława adwokatem; okoliczności życiowe uczyniły pana Piotra chemikiem; wskutek zbiegu okoliczności życiowych pan Kazimierz stał się nauczycielem itd.
Niby to jest jedno i to samo, a przecież nie. I zaraz sprawę tę należycie wyświetlę...
Nie wiem, czym jesteś, czytelniku, przypuśćmy jednakże, że jesteś, a raczej uważasz się — za adwokata.
A teraz pomyśl, zastanów się i odpowiedz mi:
Czy ty musiałeś stać się adwokatem, i jakie okoliczności złożyły się na to, by zrobić z ciebie adwokata?
Czy nie mógłbyś tak samo zwać się dziś mianem telegrafisty, nauczyciela muzyki, przedsiębiorcy pogrzebowego, inspektora podatkowego, taksatora lombardu akcyjnego, dentysty, agronoma, hodowcy trufli lub wołów stepowych, akuszera, kontrolera tramwajowego, fabrykanta piwa, garbarza lub zarządzającego sklepem monopolowym lub hotelem?
Czy bez względu na stanowisko i zamożność rodziców, szerokość geograficzną i okoliczności życiowe — byłbyś się stał tym, czym jakoby jesteś?
Czy, gdybyś urodził się nad morzem w ubogiej rybackiej rodzinie, czy nie byłbyś teraz majtkiem, nie hasał po morzach w połowie za wielorybami, miast stawać w sądach, pisać pozwy, prośby, biegać po rejentach i komornikach?
Czy, gdyby ojciec twój miał sklepik spożywczy na rogu Tamki i Solca, lub warsztacik szewcki153 przy ulicy Wroniej — czy wówczas nie byłbyś raczej właścicielem magli przy ulicy Nowogrodzkiej, kelnerem w restauracji lub monterem w fabryce żelaznej?
Czytelniku-doktorze! Gdyby mama twoja była w swoim czasie pierwszą naiwną na scenie Rozmaitości, czy nie skakałbyś teraz w balecie, zamiast opukiwać brzuchy, nie śpiewał: „Szumią jodły” — zamiast pisać „oleum ricini”?
— Czytelniku-literacie! Gdyby papa twój miał ongi farbiarnię, fabrykę pomadki do czyszczenia srebra lub zakład wód gazowych — czy nie byłbyś teraz panem chemikiem i preparował emskiej154, sodowej i maści na odciski, zamiast pisać powieści lub artykuły?
Czy pod skwarnym niebem włoskim nie bylibyście raczej plantatorami ananasów, lub eksporterami pomarańczy i cytryn na daleką północ?
Gdybyście urodzili się w pobliżu kościoła, bylibyście może organistami; wychowani między kolejarzami — bylibyście dozorcami, naczelnikami stacji lub starszymi maszynistami pociągów pasażerskich...
Gdyby bezdzietna ciotka zapisała ci w swoim czasie dom przy ulicy Siennej, byłbyś może, panie kasjerze, fabrykantem samochodów, doktorem filozofii, lub krupierem w Monte-Carlo.
Więc tylko okoliczności życia uczyniły was tym, za co się uważacie, a nie — jesteście nimi w istocie...
Zaniosłem kiedyś do Szmula Igły moje palto.
— Co pan chce mieć z te dziurawe worek? — zapytał.
— Chcę, Szmulku, żebyś mi z niego zrobił nowe palto.
— Ny, ny — niech pan przyjdzie za trzy dni.
A oczy paliły mu się, jak głownie, gdy patrzał na dziury, naddarcia i płowiznę mego nieszczęsnego przyodziewku.
Przychodzę po trzech dniach.
— Oj, stało mi się nieszczęście — mówi Żyd (ale bardzo porządny człowiek) — ten Icek, ten łobuz, wziął pana palto do wytrzepania i zgubił.
— A to, czy nie moje palto? — pytam, spoglądając łakomie na wiszące na ścianie palto.
— Jak to: „moje”? Czy to palto jest podobne do pański odrapaniec? To przecież jest nowe całkiem.
— No, nie — rzekłem z rezygnacją — niepodobne, wcale niepodobne.
Blado-żółty Szmul zrobił się szmaragdowo-czerwony.
— No, to niech pan wie, że to jest właśnie pana palto. Tylko ja chciałem wiedzieć, czy pan pozna.
Pił każdą pochwałę, jak wino rodzynkowe.
— Widzi pan, tu, to ja dałem łatkę. A skąd ja wziąłem tę łatkę? Z kieszeni. No, a co ja zrobiłem z kieszenią? Ja wykroiłem kawałek z kołnierza. A co ja zrobiłem z kołnierzem? Ja
Uwagi (0)