Darmowe ebooki » Esej » Listopadowy wieczór - Andrzej Kijowski (biblioteki w internecie TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listopadowy wieczór - Andrzej Kijowski (biblioteki w internecie TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:
a nie w innym momencie, ponieważ miał misję do spełnienia; był potrzebny. Daleko jeszcze jesteśmy od teorii Hipolita Taine’a o natu­ralnym doborze talentów, które zjawiają się wtedy, gdy już w stosunkach społecznych, w usposobieniu powszechnym wszystko gotowe jest na ich zjawie­nie się i przyjęcie. Mochnacki jest wychowankiem Oświecenia. Wpojone miał przekonanie o organicz­nej jedności wszystkich sfer życia narodowego. Mu­siał nastąpić ruch w literaturze, skoro odbywał się ruch w polityce; ten ostatni miał cel najwyższy do spełnienia: wyzwolenie narodu, triumfalne wznie­sienie się na historyczną wyżynę. W literaturze tedy musiało się stać to samo. Dążąc do rewolucji, naród spełniał swe historyczne arcydzieło. Nadszedł tedy czas na arcydzieła literatury. Naród zdolny do wydawania politycznych bohaterów, takich jak Łukasiński, Tomasz Zan czy Piotr Wysocki, musiał być zdolny do wydawania bohaterów literatury. Każdy z dwudziestolatków biorący wówczas pióro do ręki lub przystępujący do patriotycznego sprzysiężenia czuł, że w jednej lub w drugiej sferze, w twórczości lub w działaniu, zaczyna grę o naj­wyższą stawkę, to znaczy o nieśmiertelność. Histo­ria pokazała, że nie były to czcze urojenia.

Nie wyobrażajmy sobie jednak, że byli wybrań­cami losu, że historia ujawniła im swe zamiary, po­dając gotowe formy wyrazu artystycznego i sposo­by działania politycznego; nie wyobrażajmy sobie, że uniknęli oni uwikłania w sprzeczności ideowe, w rozterki, w pokusy życia łatwego i że wokół sie­bie mieli atmosferę na tyle czystą, na tyle jasną i na tyle niedwuznaczną, iż wybór partii życiowej nie nastręczył im żadnych trudności. Biografowie pisarzy i działaczy politycznych pokolenia romantycznego zwykli idealizować ówczesną sytuację w Polsce porozbiorowej. Zdawałoby się, że piękną rzeczą było wzrastać w kraju, w którym świeże by­ły jeszcze tradycje Sejmu Czteroletniego, insurek­cji kościuszkowskiej, legionów Dąbrowskiego, epo­pei napoleońskiej. Staszic17, Niemcewicz18, Kniaziewicz, Pac, Małachowski, Zajączek chodzili po uli­cach Warszawy, zajmowali stanowiska w rządzie, pisali książki, wygłaszali odczyty, zasiadali w sej­mie. W Polsce, która już miała za sobą doświadczenia rozbiorów, okupacji i powstań, która już by­ła konstytucyjna i narodowa, która żyła już pełnią społecznej i politycznej problematyki dziewiętna­stego wieku, złączona jednym rytmem z całą libe­ralną Europą, w Polsce, w której już rysowały się pierwsze wizje socjalizmu i internacjonalizmu, która już była nowoczesna, żyły jeszcze tradycje przedrozbiorowe, z czasów królewskich, z czasów „rzeczypospolitej obojga narodów”. To pokolenie wypływając na szerokie wody historyczne widziało jeszcze brzeg macierzysty. Przekonane, że historię narodu, ustrój jego i kulturę tworzy na nowo, od­czuwało jeszcze organiczne związki z jego przeszło­ścią; Polska była dla nich całością kulturową. Uczy­li się polityki od Kazimierza Wielkiego i od Jana Zamoyskiego, uczyli się sztuki wojennej od Żół­kiewskiego i Czarnieckiego, a stylu od Łukasza Gór­nickiego i Piotra Skargi. Te nazwiska nie były dla nich tylko rewindykacjami historycznymi, nie miały dla nich nic z mniej lub więcej ciekawych zabyt­ków historycznych, nic z „klasyków”, były żywe, tak jak kontusz, karabela i konfederatka nie były muzealnymi przedmiotami, lecz zwykłym strojem noszonym jeszcze przez prowincjonalnych szlachciurów; tak jak dawne urzędy i tytuły szlacheckie, i wszystkie fumy szlacheckie, i polskie cnoty, i przy­wary, niezmienne od czasów Reja, i wszystkie pro­blemy polskie tylekroć piętnowane przez publicy­stów, od Złotego Wieku zygmuntowskiego do stanisławowskiego Oświecenia, i wszystko, wszystko, co stanowiło dawną Polskę, nadal tworzyło rzeczywi­stość naoczną, namacalną, uroczą i straszną. Poko­lenie romantyczne żyło na przełęczy wieków, kro­czyło po moście między nowymi a dawnymi laty. Nie wyobrażajmy sobie jednak, że przeszłość i przyszłość oglądane z takiej przełęczy są piękne i wzniosłe. Nie. Odwrotnie: pokolenie romantyczne miało szczęście i nieszczęście oglądać dawną tra­dycję w karykaturze, a przyszłość w kształtach tak dziecinnych, niedojrzałych, do jakich stworze­nia samo było zdolne.

Dawna Polska ukazywała mu się w karykatu­rze, ponieważ była stara, starcza. Królestwo Kon­gresowe było widownią niebywałych upadków moralnych. Generał Zajączek, bohater legionów Dąb­rowskiego, był cesarskim namiestnikiem, płaszczył się przed wielkim księciem Konstantym, kierował ściganiem związków patriotycznych, przykładał się do wysokich wyroków, utwierdzał reżim tajnej po­licji i cenzury. Dyrektorem policji był generał Rożniecki, jeden z najlepszych oficerów Księstwa War­szawskiego; w czasach Królestwa Kongresowego ustanowił w Warszawie system donosicielstwa i szpiegostwa, wsławił się brudnymi aferami szan­tażowymi w stosunku do kupców i rzemieślników, których terroryzował przy pomocy zaufanych agen­tów werbowanych ze sfer przestępczych. Naczelni­kiem cenzury, urzędu wszechwładnego w dziedzi­nie publikacji, widowisk, a nawet wykładów uni­wersyteckich, był Józef Kalasanty Szaniawski, by­ły jakobin z czasów Sejmu Czteroletniego. Królestwo było państwem szalenie zbiurokratyzowa­nym. W stolicy trwała zacięta walka o urzędy, a po­legała ona oczywiście na prześciganiu się w służalstwie. Im kto wspanialszą miał przeszłość za so­bą, im kto był bardziej skompromitowany politycz­nie przez sprzyjanie Napoleonowi lub przez udział w wojnie przeciw Rosji czy w insurekcji, tym gor­liwiej teraz dowodził swej wierności dla dynastii Romanowów i dla zasad, na których wspierała się władza cesarza Rosji, a króla Polski. Autonomia Królestwa i jego konstytucyjny ustrój były farsą ponurą i krwawą. Atmosfera „Salonu Warszaw­skiego” z trzeciej części Dziadów, genialnie uchwy­cona przez Mickiewicza, choć ją znał tylko z opo­wiadań, panowała przez całe piętnastolecie tej ka­rykaturalnej państwowości polskiej.

Młodzieńcy, którzy dojrzewali w tej atmosfe­rze, musieli raz po raz zadawać sobie pytanie: czy Polska umarła bezpowrotnie, czy też teraz dopiero żyć zaczyna? Czy naród polski zeszedł z widowni historycznej bezpowrotnie razem z rzecząpospolitą szlachecką, czy też teraz dopiero, po unicestwieniu anachronicznych form ustrojowych, które go krę­powały, powstaje do swego prawdziwego życia, „... nasz naród jak lawa — mówi Wysocki w »Salo­nie Warszawskim«. — Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa. Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi! Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”. To przekonanie wcale nie przychodziło łatwo młodzieńcom, którzy patrzyli na entuzjastycz­ne przywitanie cara Aleksandra, gdy przybył koro­nować się w Warszawie, którzy potem podobne hoł­dy oglądali przy okazji otwarcia każdego sejmu, którzy wreszcie widzieli Warszawę pijaną i wiernopoddańczą w dniach koronacji następnego z kolei „króla konstytucyjnego” — Mikołaja I, co do którego intencji już nikt nie mógł mieć żadnych wąt­pliwości. Doprawdy, nietrudno było wtedy zwątpić w to, czy Polacy chcą jeszcze wolności.

Toteż rozgrywały się na tym tle ogromne dra­maty. Jak wiadomo, podczas uroczystości korona­cyjnych Mikołaja zawiązał się wśród garstki studentów i oficerów spisek na życie cara i jego ro­dziny. Spełzł zresztą na niczym i nawet policja nie wpadła na jego trop. Duszą spisku był Adam Gurowski, chłopak wówczas bardzo młody, ze znako­mitej, kasztelańskiej rodziny, przejęty do głębi ideałami międzynarodowego węglarstwa, trochę demagog, trochę szaleniec; skrajny radykał w kwestiach społecznych, uwolnił chłopów z poddaństwa w swoich dobrach, głosił plan powstania ludowego i zbratania z Rosjanami na płaszczyźnie wspólnych dążeń liberalnych. Od spisku umknął zresztą w de­cydującej chwili, zupełnie jak Kordian w dra­macie Słowackiego, osnutym wokół tych właśnie wydarzeń. Podczas powstania listopadowego od­grywał ważną rolę w stolicy jako mówca i publicy­sta Towarzystwa Patriotycznego, które na wzór ja­kobińskich klubów obradowało publicznie w redu­towych salach teatru na placu Krasińskich. Wcze­śnie zresztą, zdaje się, stracił wiarę w powodzenie walki powstańczej, bo nie czekając rozstrzygnięcia wojny wyjechał do Paryża; tam nawiązał ścisłe kontakty z konspiracją węglarską i został nawet przez policję francuską aresztowany. On to był jed­nym z założycieli Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, pierwszej partii polskiej głoszącej ha­sła socjalistyczne, a sprawę powszechnego wyzwo­lenia ludów kładącej nad odzyskanie wolności poli­tycznej dla narodu polskiego. W trzy zaledwie lata po upadku powstania Gurowski jednakże zerwał ze wszystkimi grupami emigracyjnymi, ukorzył się przed carem, uznał polskie dążenia wolnościowe za mrzonki, w broszurach pisanych po francusku, a publikowanych w Wiedniu i w Paryżu, ogłosił Polskę trupem politycznym i narodowym, stwier­dził, że jedyną możliwością życia dla niej jest ce­sarstwo rosyjskie, jako unia wszystkich Słowian... Uzyskał amnestię, powrócił do Warszawy, ofiaro­wał policji usługi w wykrywaniu patriotów, prze­żył tu parę lat w osamotnieniu i wzgardzie po­wszechnej, opuszczony nawet przez władze rosyj­skie, które mu nie dowierzały. W końcu zdołał wy­jechać za granicę, do Stanów Zjednoczonych Ame­ryki, gdzie przez długie lata pełnił rolę totumfac­kiego tamtejszej ambasady rosyjskiej, składając memoriały i donosy, m. in. nawet na Karola Marksa.

Różnie komentowano zdradę Gurowskiego. Jed­ni mieli go po prostu za wariata, inni przypisywali jego postępowanie urażonej ambicji, inni znów do­patrywali się pobudek ściśle osobistych. Mniejsza o to, jaka okoliczność była akuszerką myśli o od­stępstwie; w duszach młodych zapaleńców myśl ta zalęgła się pod wpływem tak ogromnych zdrad, ja­kie od dzieciństwa obserwowali wokoło. Miłość do narodu polskiego, odziedziczona po poprzednich po­koleniach, podsycana bohaterskimi legendami o bo­haterach niedawnych wydarzeń, raz po raz była zakłócana nienawiścią, gdy owi bohaterowie sprze­dawali się za order, urząd lub majątek.

Kordian opuszczony przez wszystkich, zdany tylko na łaskę lub niełaskę cara, tak mówi o Pola­kach:

Niech się rojami podli ludzie plemią 
I niechaj plwają na matkę nieżywą; 
Nie będę z nimi! — Niechaj z ludzkich stadeł  
Rodzą się ludziom przeciwne istoty  
I świat nicują na złą stronę cnoty, 
Aż świat jak obraz z przewrotnych zwierciadeł  
Wróci się w łono Boga, niepodobny  
Do tworu Boga... Niechaj tłum ów drobny, 
Jak mrówki drobny, ludem siebie wyzna! 
Nie będę z nimi! — Niech słowo ojczyzna  
Zmaleje dźwiękiem do trzech liter cara; 
Niechaj w te słowo wsiąknie miłość, wiara. 
I cały język ludu w te litery! 
Nie będę z nimi! — Niech szubienic drzewa  
W ogrodach miejskich rosną jak szpalery, 
Niech się w ogrody taki tłum wylewa  
Śmiechom przyjazny, a łzom nienawistny; 
Niech niańki w ogród szubienic bezlistny  
Prowadzą dziatki, by tam dla zabawy  
Grzebały piasek krwią męczeńską rdzawy... 
Nie będę z nimi! — O zmarli Polacy, 
Ja idę do was!... 
 

To są straszne słowa. Przełożone na język prozy politycznej brzmiałyby tak: naród żyje w swych instytucjach ustrojowych; w nich wyraża się jego poczucie sprawiedliwości, w nich ucieleśniają się aspiracje do wolności i samodzielności. Jeśli insty­tucje te zostaną zniszczone, naród staje się bez­kształtnym tłumem, mrowiskiem, łatwym do zgnie­cenia lub pokierowania. Nie ma Polski, więc nie ma Polaków. Spiski i powstania są to konwulsje ago­nalne; literatura romantyczna to łabędzi krzyk umierającego narodu. Słowacki i wszyscy jego ró­wieśnicy mieli pojęcie narodu takie, jakie wyłoniło się z rewolucji francuskiej i poprzedzających ją pism encyklopedystów: a więc prawne, instytucjonalne, polityczne. Nowe pojęcie narodu, powstające w kręgu niemieckiej filozofii, torowało sobie bardzo powoli drogę w polskich umysłach. Wedle Herdera, Schellinga, braci Schleglów, naród jest bytem star­szym od form politycznych i od nich nieskończenie trwalszym; naród jest właśnie całością organiczną; jest dziełem miejsca i czasu, a więc na jego stwo­rzenie pracują ziemia, krajobraz i klimat, i dzieje w całym przebiegu, zarówno tym, który znany jest historykom, jak i tym, który nigdy przez nich po­znany nie będzie. Przełom romantyczny w filozofii narodu i kultury przypomina ten, którego Freud dokonał w psychologii. Jak wiedeński psychiatra nauczył ludzi myśleć o sobie samych kategoriami biografii, tak filozofowie z Berlina i Heidelbergu nauczyli narody myśleć o sobie samych kategoria­mi historii.

Trzeba było klęski powstania, trzeba było wie­lu lat emigracyjnego samosądu nad przyczynami i winowajcami klęski i wielu daremnych zabiegów wojskowych i dyplomatycznych o ruszenie „sprawy polskiej” z martwego punktu, i wielu klęsk na tym polu, i wielu upokorzeń, i trzeba było temu całemu pokoleniu zestarzeć się w namiętnościach politycznych — jak pisał o sobie Mochnacki — aby nowa filozofia narodu stała się prawdą oczywistą, niezachwianą. Wypracowało ją to właśnie pokole­nie, które znalazłszy się na historycznej przełęczy musiało sobie odpowiedzieć na pytanie iście hamletyczne: czy Polska ma być, czy też nie być?

W mglisty wieczór 29 listopada 1830 roku blada łuna rozjaśniła na chwilę ciemności zgęstniałe nad Warszawą. Z mostku pod pomnikiem króla Sobieskiego ruszyła gromadka chłopców, z których ża­den jeszcze nie przekroczył trzydziestki. Kryjąc pod fałdami płaszczy karabiny, pałasze, pistolety i szty­lety, biegli w górę przez Park Łazienkowski ku Belwederowi, gdzie spał pijany brat cara Wszechrosji. W kasynach i resursach lało się wino i trza­skały karty do gry. Mieszczanie zamykali sklepy i warsztaty, zabierali się do sutych kolacji i do snu. W pałacowych gabinetach snuły się intrygi, za­wiązywały się kliki, spółki, mariaże. Nikt tu nie myślał o wolności, bo już jej instynkt zamierał w narodzie podbitym i oszukanym. Spiskowcy nie byli wojskowymi. Wojsko odmówiło udziału w za­bójstwie członka rodziny królewskiej. Poczucie prawa i przywiązanie do idei monarchicznej mocniej­sze były od godności narodowej. W ten wieczór li­stopadowy w Warszawie trwał jeszcze wiek osiem­nasty. W kilku punktach miasta czekano na wieści spod Belwederu. Jeśli ta garstka poetów, krytyków literackich, dziennikarzy odważy się przelać krew cesarską, ruszy za nimi wojsko, porwie lud, zmusi do działania arystokrację i mieszczaństwo. Odwa­żyli się: z okrzykiem „śmierć tyranom!” wpadli na dziedziniec pałacowy... W Warszawie zaczął się wiek dziewiętnasty. Polacy przyłączyli się do stu­letniej wojny narodów, z której wyłoniła się nowo­czesna Europa.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Machiavelli, czyli wiara w szczęśliwą gwiazdę

W roku 1816 nakładem paryskiej księgarni H. Nicolle’a ukazał się tom pism Machiavella19 pod nastę­pującym tytułem: Machiavel commenté par N-on Buonaparte. Manuscrit trouvé dans la carosse de Buonaparte après la bataille de Mont-Saint-Jean le 18 juin 1815 (Machiavel komentowany przez Napoleona Bonapartego. Rękopis znaleziony w ka­rocy Bonapartego po bitwie pod Mont-Saint-Jean dnia 18 czerwca 1815 roku).

Oddajmy najpierw cześć przedsiębiorczości wydawcy: rok jeszcze nie minął od chwili zdobycia tego rękopisu, a jego autora dopiero co odwieziono na Wyspę Św. Heleny, jeszcze trawą nie porosły pobojowiska Mont-Saint-Jean i Waterloo, jeszcze chyba okupacyjne wojska rosyjskie nie odstąpiły spod Paryża, kiedy te najbardziej sekretne myśli cesarza dotarły do szerokiej publiczności. Można sobie wyobrazić, jak rozchwytali tę książkę bonapartyści... Przyznajmy też liberalizm ówczesnym władzom wojskowym i administracyjnym za to, że ten rękopis oddały (czy sprzedały?) księgarzowi. We Francji rozpoczynały się ponure lata Restaura­cji Burbonów; imię „uzurpatora” było tu przeklęte, lecz — jak widać — nie

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Listopadowy wieczór - Andrzej Kijowski (biblioteki w internecie TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz