Darmowe ebooki » Esej » W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖

Czytasz książkę online - «W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 14
Idź do strony:
class="paragraph">W jaki sposób „Różyczka”, którą czytelnicy moi już poznali i pokochali z poprzedniego felietonu, bierze się do dzieła? Oto jak. Objeżdża Francję z doskonałym odczytem o Polsce. Następnie organizuje. Upatruje sobie jakąś wybitną jednostkę w mieście i robi z niej prezesa miejscowej filii Przyjaciół Polski; prezes organizuje resztę. Kogo upatrzy na ten cel, to zależy od okoliczności. Na Południu prezesi są to (tak się złożyło) generałowie; w Alzacji dygnitarze sądowi, w Mâcon prezes Akademii, w Nantes wybitny adwokat, w Rennes profesor uniwersytetu. Prezes filii w Colmar, prezydent sądu apelacyjnego, p. Bonfils-Lapouzade, uważał za obowiązek przyjąć tę godność i poświęcić się pracy dla Polski, gdyż dziadkowi jego ocalił Polak życie za wojen napoleońskich... Różyczka zna na wylot nastroje francuskie, umie wyzyskać i zainteresowanie Polską dzisiejszą, i sentyment do dawnej.

Tych filii prowincjonalnych jest, jak wspomniałem, 65: imponująca cyfra, i wciąż powstają nowe. Wyobraźmy sobie doniosłość tego: Francję pokrytą siecią organizacji, które mogą na zawołanie ściągnąć publiczność, urządzić odczyt czy wiec, które dzięki udziałowi wpływowych osób mają na swoje usługi miejscową prasę, salę do dyspozycji, poparcie władz, etc. Każde słowo rzucone z centrali paryskiej może natychmiast rozejść się po całej Francji. Ależ to jest potęga! I zrozumiała staje się mądrość Różyczki w tym, aby organizację tę uczynić wyłącznie francuską: tylko taka organizacja mogła osiągnąć to, o czym, dla zrozumiałych przyczyn, nie mogłaby, nawet przy największej gorliwości, marzyć polska propaganda. Inna rzecz, że nasze władze powinny uczynić wszystko, aby w drodze ścisłego kontaktu z tym nieocenionym Stowarzyszeniem korzystać z jego organizacji i starać się o to, aby praca pani Bailly mogła być najwydatniejsza. Mógłbym o tym wszystkim niejedno powiedzieć p. ministrowi spraw zagranicznych, ale cóż, kiedy się mnie nie pyta...

Osobiście wyniosłem z mojej wędrówki prowincjonalnej najmilsze wrażenie. Pomijam przyjemność osobistą; ale miłe mi było poczucie usług, jakie można tą drogą oddać naszej sprawie. Bawiło mnie zdumienie, z jakim się spotykałem, przewrót, jaki czyniłem w pojęciach francuskich prowincjałów o Polsce. Idąc na polski odczyt propagandowy, Francuz nastraja się raczej na ton łzawego współczucia; ostatnia rzecz, której się spodziewa, to że się będzie śmiał, że się będzie bawił. Polska wesoła, optymistyczna, tęga, przynosząca coś Francji, zamiast ją o coś prosić, była dla nich nowością. Zarazem umacniało się w nich przekonanie, że sympatie i powinowactwo duchowe między Francją a Polską są czymś żywym, realnym, a nie legendą ze starej ryciny. I miło mi było czuć, że Polska na długo (bo prowincja długo przetrawia swoje wrażenia) staje się w danym mieście aktualnością, miło mi było widzieć w całej prasie wieloszpaltowe artykuły zatytułowane, jak np. w Marsylii: „Niech żyje Polska, panowie!” Miło mi było słyszeć toasty na cześć Polski, na cześć prezydenta Republiki Polskiej, wznoszone przez prefektów i burmistrzów. No i wina przy tych toastach też były nie do pogardzenia.

Po uroczystości w Sorbonie stanowisko prasy warszawskiej było dość oryginalne. Można by przypuścić, że są rzeczy, przy których „polityka”, lub to, co tutaj nazywają polityką, się kończy; gdzie tam! Nasza prasa „prawicowa” znalazła tu temat jedynie do dziecinnych szykan. („Jeden korespondent pisze, że w Sorbonie było 3000 osób, drugi, że 5000, podczas gdy wiadomo jest (!), że wielki amfiteatr Sorbony mieści niespełna 1000 osób; jeden pisze, że minister Marin przypiął Boyowi krzyż na początku, a drugi, że na końcu, kto tedy zełgał? etc., woła pewna gazetka, a najzabawniejsze jest, że na tle stosunków paryskich uroczystość w Sorbonie miała charakter wybitnie „prawicowy”...) Szereg pism uważał za stosowne zakonspirować mój objazd po Francji głębokim milczeniem. Nie dla próżnej chwalby tedy, ale ponieważ misja moja była poniekąd publiczna, pozwolę sobie przytoczyć pewien dokument, świadectwo efektu mojej wędrówki. Jest to, w skróceniu, list prof. Duhain, prezesa akademii w Mâcon, pisany do pani Rozy Bailly po mojej bytności w tym mieście:

„Droga pani.

Boy oczarował słuchaczy, Boy stał się przyjacielem makończyków. W istocie, w niedzielę p. Żeleński odniósł w naszym mieście ogromny sukces i z wielką radością staję się tu tłumaczem 500 osób, które go słyszały, oklaskiwały, witały.

W sobotę wieczór byłem na dworcu, p. Żeleński przyjechał nieludzko zmęczony, ale dobrze przespana noc wróciła mu jego dobry wygląd i werwę. Zjadłem śniadanie z nim w hotelu, po czym zabrałem go do siebie na kubek szampana i czarną kawę. Dowcip i czarująca oryginalność naszego polskiego prelegenta objawiły się już naszym przyjaciołom i byliśmy od razu pewni, że zachwyci słuchaczów.

...Od pierwszych słów Boy trafił do serca makończyków, mówiąc im, że przed podróżą do Francji, chcąc poprawić sobie akcent, czytywał głośno „Jocelyna”: nie można było bardziej ucieszyć dusz makońskich9.

Oklaskiwano go bez końca, co najmniej trzydzieści albo czterdzieści razy. We czwartek na posiedzeniu postawię wniosek, aby p. Boya-Żeleńskiego mianować członkiem honorowym naszej Akademii.

Kiedy, zeszedłszy z estrady, wróciliśmy na salę, aby posłuchać koncertu po odczycie, oklaski i brawa wybuchły na nowo: nasz sympatyczny Polak, uśmiechnięty i zmieszany, był widocznie wzruszony. Wieczorem przy obiedzie, w którym brał udział nasz prefekt, Boy czarował swą werwą i pożegnaliśmy go na dworcu z żalem w sercu, że tak piękny dzień już uleciał. Wyznaję, że pani przyjaciel Boy podbił mnie zupełnie i bardzo mi żal, że żegnając się z nim nie uściskałem go tak, jak się ściska brata albo najlepszego przyjaciela”.

Otrzymując takie listy, Różyczka bierze mapę Francji i proponuje mi ni mniej ni więcej jak 150 miast. „Lepszej propagandy dla Polski nie znajdę’’, powiada.

— Ależ, Różyczko, odpowiadam ze śmiechem, nim dojadę do ostatniego, będę już zgrzybiałym starcem, przestanę być czarujący!

Ale obiecałem wrócić w jesieni, oczarować jeszcze kilkanaście miejscowości.

Ci, którzy mnie znają w Warszawie nieśmiałym, milczącym i zamkniętym, z trudnością wyobrażą mnie sobie w tej roli. Ja też sobie w duchu powtarzałem te wiersze z Pana Tadeusza: „Zdziwili się obecni patrząc na Robaka, skąd mu się wzięła mina i wesołość taka”... Wszystko dla Ojczyzny. Ale co mnie to zdrowia kosztowało!...

W Sorbonie i gdzie indziej

W poprzednich felietonach spłaciłem dług nastrojom społecznym, czy wolno mi teraz będzie skreślić parę słów wrażeń osobistych? Należy się to ode mnie delikatności moich znajomych, z których każdy mówi mi: „Nie będę pana męczył pytaniami, bo pewno pan to wszystko opisze”. Ale od czego zacząć, kiedy mi się wszystko po trosze w głowie poplątało, wszystko stopiło się jak lody w jedną bryjkę, będącą symbolem mojego życia, splątanego z rzeczy serio i mniej serio. Więc jednego dnia Sorbona, tłum publiczności, orkiestra, posągi wielkich ludzi, ambasadorowie, ministrowie, Akademicy, a na środku ja nieborak z nieokreślonym uczuciem psa w kręgielni. Nazajutrz inny obraz: recepcja u studentów francuskich, gdzie kochane chłopcy śpiewają mi pieśni, od których uszy więdną. I znów nazajutrz śniadanie na moją cześć w polskiej ambasadzie, przy stole cały podręcznik literatury francuskiej, same tuzy, przyjęcie w najwyższym stylu, lokaje dyskretnie szepcą do ucha nazwę i rok nalewanego wina, przed gościem po sześć widelców, do każdej rzeczy inny. Cały czas zerkam na Flersa siedzącego naprzeciwko, obserwuję, którym widelcem co bierze i naśladuję go ślepo: taki to się nie pomyli. Ambasadorowa mówi o Montaigne’u, ambasador mówi o Pascalu, takie czasy! Nazajutrz charleston w Grand-Écart, gdzie bardzo dystyngowana cudzoziemka choruje mi sposobem morskim na rękaw od smokinga: kiedym się nazajutrz na to żalił przed przyjacielem moim, Francuzem, odpowiedział mi tonem delikatnego wyrzutu: „Mais, mon cher, czy to jest miejsce dla oficera Legii Honorowej?” Nazajutrz przemawiam w Maçon, gdzie zostaję członkiem Akademii, koledzy moi Akademicy odprowadzają mnie wieczór na kolej, rano wysiadam w Monte-Carlo, gdzie wygrywam trzy razy numer en plein, zjadam obiad z piękną panią Laurą, wracam do kasyna, postanawiając grać rozsądnie, wskutek czego przegrywam prawie wszystko z powrotem, i nazajutrz jestem w Tulonie, gdzie imieniem ziomków wita mnie na dworcu p. Edward Ligocki. Czyż nie miałem racji mówiąc o nierozerwalnym splocie rzeczy serio i mniej serio?

Wieczorem w Tulonie pokazują mi historyczną niemal kawiarnię, gdzie siadywały nos petites alliées, „nasze sojuszniczki”, z powieści Claude Farrère’a. Siadam w kąciku i rozglądam się po sali. Może się coś zepsuło od czasów Farrère’a, ale widzę same zdziry. Patrzę na nie niemal z rozrzewnieniem. Chciałbym im powiedzieć: „Czemu mnie nie witacie? To ja, siostra wasza, dziwka, dobrze znana w Kielcach i w Radomiu, która wyrwana z ojczyzny przyjechała, zawadziwszy o Paryż, obrabiać portowe miasta... Komu by się ta metafora wydała nie dość jasna, tego odsyłam do książki mojej pt. Brewerie i do zawartego w niej artykuliku „Mój objazd pasterski”. Bo ta książka właśnie była początkiem wszystkiego. Dano ją „Różyczce”, skoro się poduczyła po polsku, przeczytała mój odczyt Jak zostałem literatem, i zwróciła się do mnie, czy bym nie powiedział w Paryżu czegoś w tym rodzaju, ale dla Francuzów. Zgodziłem się, nie przypuszczając, że moja gawęda ma się stać osią uroczystości na tę skalę. I kiedy o tym dziś jeszcze myślę, nie mogę się wstrzymać od podziwu dla odwagi i literackiej intuicji Różyczki, która nie bała się puścić Zielonego Balonika pod kopułę Sorbony. Ale Różyczka lubi ryzyko. Śmiałem się z niej potem, że kiedy siedziała na estradzie nabitej dostojnikami, wlepiała we mnie wzrok z miną człowieka, który postawił 100 franków na konia i ściga go oczyma, czy dojdzie, czy też połamie nogi.

Doszedłem, wziąłem parę przeszkód, w czasie których sala zaniepokojona wstrzymywała oddech, a potem parskała śmiechem, i znalazłem się w dobrej formie u mety. Stary Doumic machnął chorągiewką, ogłaszając zwycięstwo, minister Marin zaprowadził mnie do wagi, trybuny grzmiały od oklasków, a ja zdyszany, parujący, nadstawiałem kopyto gratulantom. Pamiętam jakieś starsze damy, które ściskały mi ze łzami rękę, mówiąc tylko: „Polka! Polka!” jedyne słowo, jakie umiały niebożątka, widocznie córki czy wnuczki emigrantów.

Co ja dziś za rzeczy wypisuję! Dziwka, koń, czy to jest styl dla oficera Legii Honorowej, powiedziałby mi mój francuski przyjaciel. Ale przebaczcie mi, czytelnicy; to reakcja: sześć tygodni reprezentowałem, sześć tygodni byłem przyzwoity, dobrze wychowany, bez zarzutu. To, mimo wszystko, ciąży. Człowiek może w Warszawie robić paryżanina, ale w Paryżu czuje się po trosze dzikusem, człowiekiem Wschodu, jaraczem: ciąży mu to doskonałe uregulowanie form życia. Oczywiście w zetknięciu z Francuzami, bo istnieje drugi osobny Paryż dla cudzoziemców. Ale Francuzi są szalenie uporządkowani. Wszyscy piją wino, ale nikt się nie upija; wszyscy się śmieją, ale w pewnych granicach; wszyscy się bawią, ale nigdy do jutra rana. Nie zdarzyło mi się widzieć najmniejszego przekroczenia tych norm nałożonych przez nawyk wytężonej pracy i przez wiekową kulturę zabawy. I przyznaję, że dławiłem się po trosze w tym rozsądku. Wówczas wymykałem się do rosyjskiej knajpki, gdzie przy bałałajce zawodzą tęskne pieśni, gdzie człowiek jak ów Protasow w Żywym trupie powtarza w duszy: „Śpiewaj, Masza! Śpiewaj ciągle! ach, byle tak trwało”... Albo do zacisznych barów, gdzie sucha Ameryka zalewa się kunsztownie mieszanymi koktajlami. Albo do pewnego sympatycznego lokalu, gdzie w stłoczonej izdebce Murzyni oszalałym rytmem kołyszą do tańca pederastów i lesbijki. Dziwnym prawem kontrastu, zawsze w tej norze czuję jakiś przypływ zdrowia moralnego, powiew tężyzny. To wszystko to ów Paryż cudzoziemców; udział Francuzów w tych zabawach jest znikomo mały. W czasie mojej niezawinionej przygody w Grand-Écart miałem z dziesięcioro towarzyszy niedoli, powstał krzyk, pisk, jak przy tonięciu okrętu, ale zarazem istna wieża Babel cudzoziemskich języków i akcentów.

Ten sam, nawet jeszcze większy umiar w zabawie istnieje na prowincji. Przyjmowany wszędzie najserdeczniej, karmiony, pojony, ale nigdy poza określoną porę, nigdzie nie spotkałem człowieka, który by mi powiedział z serca po przepisowej godzinie: „No, teraz chodźmy się napić”. Zwłaszcza dla żonatych ludzi rygor jest bezwzględny. Kiedy w Aix-en-Provence siadaliśmy o wpół do ósmej do obiadu, pytam się, jaki będę miał powrót do Marsylii. Mówią mi: „ostatni pociąg odchodzi o 9 wieczór, potem jest jeszcze autobus z kasyna o 12; ale to już pewnie dla pana będzie późno, no i ci panowie są żonaci...” Wyobraźmy sobie u nas przy tej samej temperaturze serdeczności: sądzę, że autobus z kasyna odjechałby próżny, a ja na drugi dzień rano, w kapeluszu na bakier, wypiwszy moc bruderszaftów z ludźmi, o których nie wiem, jak się nazywają, gramoliłbym się do wagonu.

Pewien profesor na prowincji, który traktował mnie jak luminarza, powiedział mi: „To takie miłe u pana, że pan, przy pańskim stanowisku, zachował w sobie coś z cyganerii. — Drogi panie, odpowiedziałem, cała Polska to jest wielka cyganeria. Nigdy nie mieliśmy czasu ani sposobności wyrobić w sobie cnót burżuazyjnych. Drogi wytyczali nam poeci, jedyną naszą rzetelną produkcją była sztuka, a inteligencja rekrutowała się ze zbankrutowanej szlachty. To nasz wdzięk”.

I ten cygański wdzięk ujmuje każdego Francuza, który zabawi jakiś czas w Polsce. Widziałem sporo takich, którzy byli u nas: wszyscy zachowali najmilsze wspomnienie. Bo Francuz, gdy znajdzie się w Polsce, polaczeje bardzo łatwo. Wie, że mu to nie zaszkodzi, jest na wakacjach, jest mu to miłym wytchnieniem po rygorach francuskiego życia. Spędza tych kilka tygodni w atmosferze rozlewnej serdeczności i wspomina je potem długo. Znałem młodego adwokata na Południu, który był miesiąc w Polsce z wycieczką studentów: nie przestaje mówić o tym pobycie, wspomina go jak poezję swego życia. To także nieoceniona Różyczka organizuje takie wycieczki: powinno by się czynić wszystko, aby ich było jak najwięcej, bo ci nasi goście stają się potem rozsadnikami polskich sympatii.

Zwracam uwagę, że zakończyłem felieton nuta społeczną.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 14
Idź do strony:

Darmowe książki «W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz