W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Bo nie może przecież zistoczyć się z samym poetą, który zawsze „sobie śpiewa, nie komu”, choćby przełożył sto tomów na użytek całego narodu!
Chodźmy, Boyu, posłuchać, jak na przedziwnym instrumencie Paryża gra swoje strofy większa niż Safo poetka — wiosna.
Antoni Potocki
Paryż, 20 lutego 1927
Sięgając myślą do świeżych wrażeń paryskich, chcę przede wszystkim mówić o kobiecie, której fizjognomię powinniśmy dobrze zapamiętać. Ja ją nazywam zuchwale Różyczką albo Rozalką, ale nazywa się pani Roza Bailly2. Nazwisko to, dobrze znane we Francji, jest tam dziś jakby symbolem sympatii francusko-polskich, jest zarazem cementem organizacji, która z każdym dniem rośnie, umacnia się i która posiada dla nas pierwszorzędne znaczenie. Organizacja ta, to Les amis de la Pologne3, stowarzyszenie oparte wyłącznie na Francuzach, mające za zadanie krzewić znajomość Polski, sympatie dla Polski i w danym momencie czynnie wspierać jej interesy. Znaczenie jego okazało się dowodnie przed plebiscytem górnośląskim, kiedy pani Bailly zdołała zebrać setki tysięcy podpisów opowiadających się za przynależnością Śląska do Polski. A było to ledwie w zaczątkach jej działalności. Dziś posiada to stowarzyszenie potężną grupę poselską w parlamencie, prezesem jego jest jeden z najwpływowszych polityków, minister Louis Marin, posiada wreszcie sześćdziesiąt kilka filii prowincjonalnych, a liczba tych filii rośnie, można powiedzieć, z każdym dniem. I wszystko to zdziałała „Różyczka”, rzadkie połączenie entuzjazmu i w trwałości, polotu i daru organizacji.
Kiedy poznałem bliżej tę bardzo miłą kobietkę, w której oczach migocą ogniki filuternej i śmiałej inteligencji, byłem oczywiście ciekawy dowiedzieć się, jakimi drogami ta rodowita Francuzka, nie związana żadnymi węzłami z Polską, doszła do tego, aby się oddać misji, która pochłania wszystkie jej siły, która nadała bieg jej życiu i kazała jej żyć tylko Polską i dla Polski. Z prostotą opowiada mi pani Bailly swoje dzieje. Była młodą nauczycielką (pani Bailly jest wychowanicą école normale supérieure w Sèvres, gdzie buntowała się przeciw mądrościom Lansona) w gimnazjum w Cahors; był to rok oblężenia Verdun, rok 1916, najposępniejszy okres wojny. Nerwy całej Francji były napięte jak struny. Jednego dnia, Różyczka (jeszcze nie była wówczas panią Bailly) przeczytała w Victoire artykuł znanego przyjaciela Polaków, Jerzego Bienaimé pt. La Délaissée, obwiniający Francję o niewdzięczność względem Polski. Artykuł ten poruszył głęboko egzaltowaną dziewczynę, w owym momencie sprzyjającym egzaltacji dusz: spłynęło na nią jakby powołanie, wzięła na siebie obowiązek... Do Polski czuła nieokreśloną sympatię od dzieciństwa (zabawne, iż jednym ze źródeł tej sympatii była książka dla dzieci pt. Les deux nigauds4 pani de Ségur5, z domu Rosjanki), ale nie wiedziała o Polsce prawie nic; było tedy coś mistycznego w tej wokacji. Wyczytała w Victoire, że się utworzył komitet Michelet-Mickiewiczowski, którego duszą byli dr Bronisławski i Ernest Denis (później znany ze swego czechofilstwa). Różyczka pisze do komitetu, ofiarując swą pomoc i usługi, chwyta wszystkie książki, z których może się dowiedzieć o Polsce, agituje w szkole, jej uczennice, kosztem kina albo deseru, składają pieniądze pour les petits Polonais6. Komitet skorzystał z ofiary młodej nauczycielki. Różyczka redaguje z Cahors pismo La Pologne, równocześnie stara się dostać do Paryża. W stolicy styka się z Polakami, pracuje w komitecie polskim, ale pod wpływem tego zetknięcia dojrzewa w niej myśl, aby założyć Towarzystwo przyjaciół Polski jedynie między Francuzami i o Francuzów oparte. Podejmuje to śmiałe zadanie, naiwnie, nie widząc trudności, i dzięki temu trudności te pokonuje. Drepce po Paryżu jak Czerwona Czapeczka7, trafia do największych dygnitarzy, rozbraja wszystkich i ujmuje prostotą i ufnością. Towarzystwo powstaje. Marszałkowie Francji Foch i Joffre, kardynał Dubois, Weygand, Poincaré, takie nazwiska widnieją w honorowym prezydium.
Z tą chwilą zaczyna się wytężona i świadoma praca Różyczki. Trzeba spędzić kilka chwil w lokalu towarzystwa przy ulicy de l’Abbé de l’Epée, aby zdać sobie sprawę z jej rozmiarów. Tam wydaje się pisemko Les amis de La Pologne, tam wychodzą w lotnych broszurkach, w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, przekłady z naszych pisarzy (poznałem francuskich rodziców, którzy opowiadali mi, jak dzieci ich namiętnie czytają bajki Konopnickiej), tam organizuje się obchody, odczyty, tam załatwia się korespondencję z prowincją. I wszystkiemu temu musi wystarczyć Różyczka sama, jako generalna sekretarka towarzystwa; wytężona praca musi nadrobić to, czego nie dostaje w środkach materialnych.
Patrzę z ciekawością na tę kobietę. — A życie erotyczne, Różyczko? pytam przeniknięty panseksualizmem Freuda i myśląc, że może tu znajdę tajemnicę siły tego motoru.
Różyczka śmieje się. — Nim pokochałam Polskę, miałam narzeczonego, który mnie porzucił dla panny umiejącej dobrze gotować. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Potem studiowałam rzeźbę i anatomię. Potem wyszłam za mąż. Ale po jakimś czasie mąż powiedział mi: „albo ja, albo Polska”. No i wybrałam Polskę, mówi Różyczka z dziwnym wyrazem oczu.
Czy te wysiłki, te rezultaty, spotykają się ze zrozumieniem naszej paryskiej reprezentacji? Dziś, tak; ale w początkach było inaczej. Bezinteresowna i zapalczywa praca pani Bailly mąciła spokojną drzemkę naszej urzędowej propagandy. Była jej żywą krytyką. Ciskano jej też kamieni pod nogi, ile się dało. Ta niestrudzona przyjaciółka Polski zakosztowała wiele goryczy z polskiej strony. Trzeba jej było kochać Polskę i działać dla niej wbrew Polakom. I dziś jeszcze czyni się z pewnością za mało, aby wyzyskać tę nieocenioną siłę twórczą i ułatwić jej zadanie.
W dziejach organizacji naszego młodego państwa kilka lat tworzy odległą przeszłość. Ale trudno mi nie zestawić w pamięci dwóch dat: uroczystości molierowskie (1922), w których udział Polski zaprzepaściła tak dotkliwie nasza urzędowa „propaganda”, a świeży obchód w Sorbonie, którego miałem zaszczyt być pacjentem, a którego myśl, inicjatywa i wykonanie były dziełem Różyczki. I zważmy: z jednej strony całe biura, milionowe fundusze, wszystkie środki państwowego aparatu, z drugiej tylko zapał, inteligencja i ten nieoceniony kobiecy upór w spełnieniu swojej woli.
Gdziekolwiek byłem na prowincji francuskiej, wszędzie spotkałem ślady działalności pani Bailly. Wszędzie była, objechała setkę miast z odczytami o Polsce. Wszędzie wspominają jej bytność z sympatią, wdzięcznością. Przesunęła się ta cicha, mądra kobieta przez całą Francję, rzucając posiew nowej myśli, która wydaje plon. Bo, jak każda owocna działalność, tak i działalność pani Bailly zeszła się z najistotniejszą potrzebą; pod wpływem jakiegoś dziwnego objawienia podjęła ona zadanie, które było koniecznością chwili. Odczuwa się to jeszcze bardziej na prowincji niż w Paryżu; przedstawia się to wręcz paradoksalnie: żywa sympatia do Polski, rosnąca świadomość spójni narzuconej tym dwom narodom przez konieczność dziejów, i zarazem jakże mała wiedza o Polsce! W miarę jak likwidują się tradycje sojuszu francusko-rosyjskiego, słowo Polska coraz silniej nastręcza się myślom zatroskanego o przyszłość Francuza: Polska, kraj młodych nadziei, kraj najszerszych możliwości... To żywe zainteresowanie Polską współczesną — nieznaną — obok wskrzeszonych sentymentów do Polski dawnej, tej ze starych sztychów, oto tło umysłowości francuskiej w odniesieniu do nas. Ale o tym następnym razem.
Fizjognomia pani Bailly (zapomniałem powiedzieć, że dziś Różyczka włada dobrze polszczyzną i rozkoszuje się naszą literaturą w oryginałach) nie byłaby zupełna, gdyby pominąć jeden rys, który może najlepiej wytłumaczy jej istotę. Różyczka jest poetką. I z poezji swej, jak z życia osobistego, zrobiła ofiarę dla Polski, bo przy swoim nawale pracy zaledwie ma czas pisać. Od czasu do czasu jedynie wymyka się w ukochane góry, gdzieś w Pireneje albo do Sabaudii, żyje tam — jak sama mówi — jak pastuszka, i wraca z plikiem wierszy. „Ale kiedy tu znaleźć czas na wykończenie czegoś, wzdycha Różyczka. Widzi pan, co się tu dzieje!” Istotnie! Klekot maszyn do pisania, nieustanny dzwonek telefonu, podłoga założona nakładami ostatnich broszur (wybór Mickiewicza, Żeromskiego), biurko zarzucone listami żądającymi pilnej odpowiedzi, kilku interesantów w poczekalni... Biedna Różyczka! Ileż poezji zamrze w niej, nie zdoławszy się rozwinąć. Niech jej będzie pociechą świadomość, że ona sama jest poezją, że jej wiara, jej odwaga w mierzeniu siły na zamiary, jej dzieło wreszcie, to żywy poemat, i że tam, w tym pokoju, ta wątła kobieta spełnia codziennie rzecz wielką, ziszczając sprawę duchowej spójni dwóch narodów, których wzajemna sympatia zawsze była poezją starej Europy.
Zazwyczaj, kiedy się mówi Francja, myśli się Paryż. Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce, o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie, wystawy, biura propagandy; niewielu jest Paryżan, którzy by się z Polakami i polskością mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa w falach Elstery, lub słynne „l’ordre regne à Varsovie”: to tradycje Polski męczeńskiej. Potem o Polsce długo było głucho. Czasem dzienniki piszą o zawikłaniach wewnętrznych w Polsce, z których Francuz na prowincji (jak niejeden mi się zwierzył) nic a nic nie rozumie. Wieczni „bandyci polscy”, kwestia robotnicza, wszystko razem niewiele.
Z tego wszystkiego, z tych ech, z tradycji, z mglistej wiedzy o Rosji transponowanej na Polskę, kombinują się pojęcia. Pojęcia czasem dosyć dziwne, począwszy od klimatu, do języka, do kultury. Pomiędzy nagrodą Nobla a wilkami chodzącymi w zimie bez mała po ulicach granice są dość szerokie. „Czy teatry w Polsce grają sztuki francuskie? — Owszem, odpowiadam, w tej chwili nawet grają Szkołę Żon Moliera i Święty gaj Flersa. — Czy po polsku? spytał mnie profesor uniwersytetu. Oniemiałem! — A Szekspira się grywa? — Owszem, bardzo dużo. — Po polsku? — Po chińsku... miałem już ochotę odpowiedzieć.
Wszędzie na prowincji widzę afisz Mecenasa Bolbec, nowość, wciąż jeszcze graną w Paryżu. Powiadam, że widziałem już dość dawno tę sztukę w Warszawie. Zdumienie. — Po francusku? — Nie, po polsku. Zdumienie jeszcze większe.
„Czy Polacy austriaccy mówili między sobą po polsku?”
W pewnym niedużym mieście wywołał sensację mój frak, kiedy na zapytanie objaśniłem, że jest robiony w Warszawie, nie w Paryżu.
Wiedza ta zależy zresztą od miasta. W Caen na przykład, gdzie buduje się dla nas okręty handlowe, gdzie bywał kilka razy nasz ambasador i zyskał powszechną sympatię, interesują się Polską współczesną, jej eksportem, surowcami, etc. W Aix-en-Provence starszy pan, któremu mnie przedstawiono, rzekł patetycznie: „Kocham Polskę, to naród męczenników. — Panie, czy ja wyglądam na męczennika?” odpowiedziałem mu, śmiejąc się. Starszy pan stropił się: zbrakło mu już tematu do rozmowy.
W pewnym ładnym mieście przedstawiają mnie dyrektorce liceum, jak mnie objaśniają, jednej z najświatlejszych kobiet we Francji. Bardzo miła i inteligentna osoba. Mówi mi na wstępie, że Wiktor Hugo nauczył ją kochać Polskę, deklamuje mi istotnie piękne strofy Wiktora Hugo o Polsce, ale na tym się i kończą jej wiadomości. Zadaje mi wiele pytań o Polskę dzisiejszą; objaśniam, opowiadam najlepiej, jak umiem; słucha z zajęciem, po czym, składając ręce, mówi mi tonem głębokiego szczęścia: „Zatem, proszę pana, w Polsce nie ma białego terroru8?”
Powiedzmy sobie otwarcie. Francja poza Paryżem wie o nas niezmiernie mało. Ani nie wiedzą, ani nie wiedzą, jak się dowiedzieć.
Bo chcieliby wiedzieć. Francuzi nie są z natury zbyt ciekawi obcych rzeczy, ale tu czują coraz bardziej, że sprawy polskie to są poniekąd ich sprawy. Tę świadomość wyczuwa się na każdym kroku; nie mówię już np. w takich stronach, jak w Alzacji, ale na południu Francji, gdzie prezesami miejscowych Przyjaciół Polski są francuscy generałowie.
Czasem źródłem niejakiej wiedzy o Polsce jest jakaś rodzina emigrancka. Tak np. w Rennes mieszka panna Helena Krzyżanowska, profesorka konserwatorium muzycznego, ceniona pianistka i kompozytorka, urodzona już we Francji. Mówi po polsku z cudzoziemska, ale czuje się Polką, skutecznie propaguje muzykę polską, mówi Francuzom o Polsce, opiekuje się serdecznie polskimi robotnikami, którzy się do niej zwracają. Żartem mówi o sobie, że jest nieoficjalnym konsulem polskim w Rennes. Rennes to stolica Bretanii, a Bretania jest bardzo nabożna; toteż p. Krzyżanowska dba nie tylko o ciało, ale i o duszę naszych wychodźców. Aby ułatwić spowiedź tym, którzy słabo władają francuskim językiem, sama sporządziła dla nich rachunek sumienia polsko-francuski i dała go odbić w tysiącach egzemplarzy. Mam egzemplarz tego oryginalnego „Polaka we Francji”: nie zapomniano tam o niczym. Oto niektóre z 25 wyszczególnionych grzechów: „Wygadywałem na Kościół święty. Złościłem się. Zazdrościłem”... (Mój Boże, jak mi to przypomniało lata moich dziecinnych spowiedzi, kiedy to spowiadałem się księdzu, że „byłem próżny, myślałem, że jestem ładniejszy od innych”... ). Aż pięć punktów tego rachunku sumienia dla naszych Antków przypada na grzech nieczystości: „Miałem dobrowolnie nieprzyzwoite myśli. Robiłem rzeczy nieprzyzwoite sam, z osobą wolną, z osobą zamężną (żonatą)” etc.
Ale panna Krzyżanowska to raczej miły wyjątek. Większość potomków emigranckich rodzin to już zupełni Francuzi o polskich nazwiskach, jak np. bracia Slizewicz (wymawiają ich tam Slizwix), bankierzy w Toulonie, którzy przez pamięć swego pochodzenia wydali na moją cześć „un Champagne d’honneur”, ale też na tym się ich polskość kończy. Zupełnym Francuzem jest znany pisarz i działacz Żyromski etc.
Fakt, że towarzystwo Les amis de La Pologne rozpostarło w znacznej mierze swoją działalność na prowincję, dowodzi ze strony pani Rozy Bailly znakomitego wyczucia potrzeb propagandowych. Bo to, co o nas wie i myśli prowincja, to nie jest rzecz obojętna. Prowincja to wyborcy, to skład parlamentu, to opinia kraju.
Uwagi (0)