Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖
Życie na niby (wyd. 1957) stanowi tom obejmujący szkice powstałe w czasie wojny i tuż po niej. Problematyka obejmuje rozmaite aspekty życia pod okupacją niemiecką, począwszy od zapisu reakcji społeczeństwa polskiego na klęskę wrześniową, poprzez techniki radzenia sobie podczas „małej stabilizacji” w warunkach ucisku gospodarczego, degradacji społecznej i zastraszenia (ale też monstrualnej korupcji i łapówkarstwa) w Generalnej Guberni, aż do momentu wyzwolenia.
- Autor: Kazimierz Wyka
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kazimierz Wyka
Po przekroczeniu toru, na którymś z bronowickich zakrętów, w bełkot motorów zaczyna się wdzierać jakiś inny, dalszy łoskot. Zrazu uszy nie umieją go umiejscowić wśród zapamiętanych głosów. Gdy się już umiejscowił, nadzieja jeszcze się broni przed zawodem. Od północy dokładne sapnięcia dział. Terkot karabinów maszynowych coraz wyraźniej nakłada się na huk motorów. Gaśnie, odzywa się znów. Samochody ku niemu przyspieszają biegu, jakby wystarczyło wyminąć strefę niebezpiecznego głosu. Naciągam kroku.
Znacie dobrze ten kraniec Pasternika, z którego szosa gwałtownie opada w dół w stronę Zabierzowa i szeroko ku prawej i lewej otwierają się krajobrazy. Ku lewej skłębione w niedalekie lasy, ku prawej rozległe i bezdrzewne, przekrojone wybojami dolin ujętych w wapienne skały. U któregoś z tych wylotów siedziało się w lipcu prorokując strategię, a otóż — tutaj widowisko staje się absolutnie przejrzyste. Nie tylko dla mnie. Wzdłuż szosy ciągną gęsto inni piechurzy — cywile.
Samochody z rozpędu staczają się ku kotlinie, ale tam, gdzie droga odgina nieco w lewo, zjeżdżają na ośnieżone pole, wyją zmienianym biegiem i nawracają ku górze. Dalej szosa, aż po wał kolejowy, już pusta całkowicie. Na wale kolejowym, na polach tryskają rudawe i brudne wachlarze, ziemia ostro stęka. Jakiś oddział w hełmach policyjnych i białych płaszczach ochronnych rozkłada się w tyralierę na skraju akacjowego zagajnika przesłaniającego stary fort na prawo od szosy. Po chwili na garbie wzgórz od Ujazdu, Modlnicy, opadającym ku kotlinie, zaczynają wytryskiwać w coraz bardziej mgłami zasnute niebo białe igiełki. Tryska ich cały grzebień, rozpływa się w warkoczykach z dymu.
Widowisko jest bardzo jasne. Szosa i wał kolejowy pod obstrzałem. Sądzę, że artylerii, jeszcze nie wiem, że czołgów. Garbem tym niegdyś przebiegała granica Galicji i Królestwa Kongresowego, Ojców był już za granicą. Z góry chełmskiej Kongresowiacy poprzez jej linię oglądali rozpostarty w kotlinie Kraków i jego wieże. Od tego granicznego garbu nadciąga linia bojowa. Patrzę na zegarek — dochodzi pierwsza.
Wracać do miasta, które ma być oblegane? Nonsens. Szosą na wprost pod ogień? Drugi nonsens. Należy tak uczynić, by możliwie rychło linia walki przeskoczyła przez człowieka. Zatem skręcić na prawo, ku grzebieniowi z cicho tryskających igiełek, który w moim ówczesnym, przez kwadrans ważnym pojęciu oznaczał cofających się Niemców. Świece dymne nad ich linią oznaczał.
Zeszedłem szosą niżej, do miejsca, gdzie niedawno nawracały samochody. Już teraz nie nadpływają od miasta. Pozostało po nich zbrużdżone rozdroże w poprzek asfaltowej jezdni. Ruszam wprost boczną drogą na wieś Brzezie. Tak, Spytek z Brzezia, ten z Krzyżaków. Następna wieś — Kobylany. Tak, Domarad z Kobylan, ten spod Grunwaldu.
Po kilkuset metrach widowisko rozjaśnia się ostatecznie. W płytkim rowie przy twardo zamarzniętej i słabo jeżdżonej drodze żołnierze niemieccy. Okryci zielonymi płachtami, cekaemy gotowe do strzału. Obstrzał artyleryjski nagle ustaje. Nie słychać również karabinów. Pytam żołnierza z wnętrza dłoni kopcącego spiesznie papierosa, gdzie jestem właściwie. Obok schylone przemykają się jakieś cywilne postacie. — In Niemandsland69. — A rakiety? — Das sind schon die Russen gegenüber70.
Rozumowanie sprzed kwadransa poczyna się błyskawicznie sprawdzać, lecz miejsce nie do promenady. Dobiegamy do dużego obejścia u skrzyżowania dwóch polnych dróg. W kępie drzew stodoły, jakieś zabudowania gospodarcze, garnki gliniane na płocie i zapomniana, blaszana od mrozu spódnica. Obejście obsadzone przez drużynę niemiecką. Mają pięści przeciwpancerne, żadnej cięższej broni. Przykucnęli przy kamiennym narożniku drewnianej stodoły.
Na wale kolejowym ukazuje się lokomotywa, stacza się od Krakowa, przyczepiony jeden wagon towarowy. Wał znów zaczyna pryskać brudnymi wytryskami. Jakieś postacie wyskakują z wagonu i przepadają za wałem. W kilkanaście dni później, znów piechotą, wzdłuż toru do Krakowa maszerując na pierwsze zebranie Związku Literatów, mijamy zastygły, z wygaszoną lokomotywą, z niej i wagonu złożony pociąg. Wiózł saperów mających wysadzać w powietrze urządzenia kolejowe. Zdołali rozsadzić wybuchem nastawnie w Mydlnikach. Do mostów przed Zabierzowem już nie dotarli. Lokomotywa otrzymała pocisk w korbowody. Na wagonie skrupulatny saper nagryzmolił kredą — min niet.
Ogień znów cichnie. Zagroda wygląda na zasadzkę na czołgi. Trzeba umieścić się gdzie indziej. Tylko czemu Niemcy w ogóle nie odpowiadają na ogień, i ci spod akacji, i ci z rowu przydrożnego?
Przebiegam wzdłuż drogi od drzewa do drzewa. Wieś niedaleko. Od równej płaszczyzny śnieżnej podnosi się łańcuch sylwetek. Nieskładnie, jak dzieci przy zabawie w chowanego. Igiełki z dymem w górę nad nimi. Więc to chyba już. Postaci nagle zapadają się, nad drogą zacina coś batem. Raz po raz i przenikliwie. Cholera, rozpoczęli ogień karabinowy. Padam do rowu. Rów bardzo płytki, parapet drogi nisko, zacina nad nią wciąż batem. Sucho w gardle, śnieg połykany nie smakuje nawet w przypomnieniu.
Nie rozumiem również, co ma oznaczać niski, huczący huk gdzieś przede mną, od strony, gdzie droga dobiega wioski. Domy, drzewa, cóż za bąki tak huczą w styczniu? Nagle kilkaset metrów przede mną drogę przekracza obły bąk z wysuniętym ryjem — jeden, drugi. Jest ich sześć. Rozprowadzają się w wachlarz po płaskiej łące, spod szczupłego śniegu przeziera zmarzła trawiasta szczecina, i jak nagonka na zwierza suną równo. Nie strzelają. Ten najbliższy drogi rośnie wprost na linii moich oczu. A jeśli mu się zechce plunąć i sprawdzić, co to właściwie leży w rowie, dobrze widoczne na śniegu gęstszym właśnie u skraju drogi?
Na szczęście nad drogą ustało. Znów biegiem do jakiejś zagrody, nie osłaniają jej drzewa, niedawno zbudowana, znów gwiżdże blisko, dół na gnój w ogrodzie, wskakuję. Jestem już trzeci taki mądry. Sąsiad śmieje się i pokazuje draśniętą od kuli dłoń. Coś tam do siebie pogadujemy i dopiero kiedy kołki w płocie zaczynają trzaskać wyłamywane — widzimy żołnierzy sowieckich sunących do nas z okrzykiem i wymierzonym karabinem: — German? German?!
Zamiast się ucieszyć czy coś ludzkiego powiedzieć, doskakuję do pierwszego z brzegu i wrzeszczę: — Po jaką cholerę strzelaliście do nas, przecież widzieliście cywilów? — Żołnierz widocznie coś rozumie, wybałusza oczy, łeb pod hełmem ma obwinięty czymś jak stara pończocha, odpowiada: — Polskie partyzany też do nas strzelali. Skąd mam wiedzieć, coś ty za jeden? Wojna! — Od razu pyta, czy mam papierosy. Ponieważ nie palę, opiera się o karabin i na skrawku gazety skręca z własnego tytoniu. Sięgnąwszy po wszystko w kieszeń. Nagle przypomina sobie widać użyte co dopiero słowo wojna, doskakuje do mnie — a gdzie ty widział Germanca71? A gorod72 Kraków gdzie?
Wtedy i ja przypominam sobie, że przecież wojna. Opowiadam szybko o zagrodzie z zasadzką. Raportują to oficerowi. Usiłuje ją znaleźć na mapniku. Pokazuję palcem w krajobrazie. Czołgi przejechały, minęły nasze obejście. Niemcy dalej milczą. W ogóle nie spróbowali ani obrony, ani ucieczki. Towarzysze przygody, którzy później nadciągnęli, widzieli ich w niewoli.
Oficer jeszcze pyta, skąd i po co idziemy. Na czyjś gest sięgający po dokumenty macha lekceważąco ręką. Ruszamy dalej na Brzezie, na Kobylany. Kilka nowych czołgów, doliny i wzniesienia po prawej milczą i nie wypuszczają sztucznych ogni. Patrzę na zegarek: wpół do trzeciej. Słońca nie widać. Napłynęły gęste mgły, siada szron.
I wtedy, pamiętam doskonale, ogarnia widza coś w rodzaju zawiedzionego zdziwienia — więc to wszystko? Więc już się stało? Więc TAK WYGLĄDAŁO?!
Za wsią jest cisza, coraz głębsza cisza wczesnego wieczoru. Nie zatelepie wóz, nie zaszczeka pies. Spokój również od strony Krakowa. Mgły same się rozdmuchnęły. Idę śpiesznie, towarzysze gdzieś się rozeszli, od wschodu powstaje księżyc. Więc to naprawdę już? Wygnieciony własnym ciałem rów, żołnierz z papierosem, czołgi w łuk złożone, wszystko to nierealne. Na pustej drodze wrzeszczą wrony.
Dopiero po czasie, po kilku tygodniach będę wiedział, że wszystko to było właśnie jedną z najbardziej realnych rzeczy, jakie udało mi się zobaczyć i przeżyć. Będę wiedział, jak godnym zapamiętania skrawkiem życia własnego, okupacji i frontów są te trzy godziny, od źródeł Pilicy na krakowskich plantach po czołgi na łące pod Brzeziem. Nie znam nazwy oddziału, który napotkałem wówczas. Pamięć nie odtwarza ani jednej twarzy żołnierskiej, niczego prócz garści gestów i zdań. Lecz wiedzieć będę, że to spotkanie pod Brzeziem należało do ważniejszych fragmentów manewru okalającego Kraków od zachodu: przecięcie szosy i linii kolejowej wiodącej na Katowice.
Opowiedziane godziny miały swój dalszy ciąg, o którym już krótko. W Rudawie patrol niemiecki przy bunkrach budowanych przez strategów krzeszowickich. Bunkrów tych nie zdołali Niemcy uzbroić w artylerię, nie zdążyli w ogóle wprowadzić do nich jakiejkolwiek załogi. Nie chcą wierzyć mojej opowieści. W Krzeszowicach normalnie Niemcy i normalnie bimber po długim marszu zimowym. Tak bardzo normalnie, że kiedy następnego ranka — czwartek 18 stycznia — nowi przybysze z Krakowa opowiadali, że we środę był to tylko wypad, po którym czołgi radzieckie się wycofały — całkowicie wierzyłem.
Czwartek pod potarganym przez samoloty sowieckie dachem, noc w piwnicy, działa całą noc gadały nad miasteczkiem, w lasach, gdzieśmy ryli pierwsze rowy, magazyny amunicji szły w powietrze wśród fantastycznie kolorowego fajerwerku — i o świcie, w piątek 19 stycznia, na rogu uliczki, którą od wschodu już w lipcu niosły się pomruki frontu, przystanął pierwszy patrol z pepeszami. Teraz wiedziałem, że już jest na pewno i naprawdę. Przyszli drogą od Czatkowic, z północy, jak tego pragnął dogmat strategiczny całej okolicy. Poryte naszymi łopatami pola i ogrody milczały.
Opowiastka o trzech autentycznych godzinach, wiem to nie mniej dobrze, jest opowieścią ziarnka piasku o tym, co czynią fale.
26 grudzień 1946 r.
Zacznijmy od słów fałszywego proroka z Woli mocy: „W cieniu mieczów jest raj”. Powtórzmy te słowa Nietzschego.
Dzieje Haus Kressendorf w hrabstwie tęczyńskim godne są napisania już dzisiaj, chociaż zaledwie ich szkic pobieżny dać można obecnie. Godne są napisania, albowiem jak w pryzmacie skupia się w nich wszystko, co było tajemną podszewką, istotną sprężyną panowania hitlerowskiego w Polsce. Sprężyną niewidoczną od fasady rzeczy. Lub — jeżeli kto woli — co było jedną z najbardziej patologicznych komórek tego ustroju. Tak doskonałą w swojej patologii, że lekarze zwykli go zwać przypadkiem klasycznym. Takim przypadkiem klasycznym jest — Haus Kressendorf.
Ale nie mniej znamienna jest jego przeszłość dawniejsza. Nazwa tej przeszłości —
Jego dzieje rozpoczniemy cytatem z Niemcewicza. Odbywając w roku 1811 jedną ze swoich „Podróży historycznych”, taką notatkę umieścił o Krzeszowicach: „Krzeszowice leżą w najprzyjemniejszym położeniu. Stąd, na wyniosłych i lasami okrytych górach, odkrywa oko klasztor karmelitów bosych w Czernej i poważne zamku tęczyńskiego ruiny. W miejscu przeznaczonym do kąpieli, gęsto zasadzone drzewa użyczają już i cienia, i chłodu. Wijący się środkiem na kamykach strug czystej wody, mruczeniem i świeżością swoją przechodzących przyjemnie rozrywa”.
Wdzięki tych okolic wyraził Niemcewicz w sposób mile staroświecki: „rozwija się kraj otwarty, wynoszący się stopniami w nieznaczne piętra; na nich przewijają się pasma żniw. Rozmaitość farb ich, wesołe, zielone smugi, wioski otoczone kasztanami, mile zachwycają oczy patrzących”.
Podobnie jak on łagodne piękno tych miejsc odczuwać musiały całe pokolenia krakowian, ciągnących niedzielami na wypoczynek do Czernej i Krzeszowic, miasteczka odległego od Krakowa o 25 kilometrów, przy szosie i kolei do Katowic, nim w ostatnich latach przed wojną obecną nie zluzowały ich nie mniej liczne gromady Ślązaków, stawiających tutaj swoje domy wypoczynkowe, wypijających nieprzebrane ilości piwa. Kraków pociągnął ku górom prawdziwym. Śląsk zaś na ten sposób poczynał się zrastać ostatecznie ze swoją ziemią sąsiednią.
Każdy z nas, kiedy pamięcią wzroku przywołuje krajobraz, który ma być typowy dla jego ojczyzny, nie jest w stanie uczynić tego inaczej, jak w kształcie krajobrazu swych lat dziecinnych. Typowego pejzażu mej ziemi ojczystej, wśród niego urodzony i wychowany, nie mogę sobie wyobrazić inaczej: wzgórza łagodne i rozmaite. Jeżeli nimi kroczysz, podnoszą cię, wędrowcze, niepostrzeżenie i bez wielkiego trudu. Otwierają się mniej łagodne, niedalekie, wszędzie po grzbietach obwiedzione czernią lasów stoki i falizny. Gdzie stąpisz, wszędzie rozmaitość form, lecz bez zaskakującej niespodzianki, humanistyczna i uładzona. Pod zachód słońca, poziomymi promieniami u wylotów leśnych wydobyte z zieleni, wysterczają okruchy wapiennych dolin — białe jak wymyte kości. Stoki układają się w wielki rów, spływający ku wschodowi, nalany niebieszczejącą mgłą. W nim wsi gęsto sadzone, obfite czerwienie dachów. Zaś od południa, w czyste dni jesienne, obraz obwiedziony „gubiącymi się w horyzoncie Tatrami, które jak nieprzerwanym łańcuchem obwiodły z tej strony granicę Polaków” (Niemcewicz).
U wschodniego stoku jednego z tych wielu pagórków spoczywa najdawniejsza część Krzeszowic. Tutaj w dolinie popularny już pod koniec XVIII stulecia zakład kąpieli siarczanych — dzisiaj, kiedy źródła zaniknęły, opustoszały budynek.
Ciągnący ku Krakowowi, których nazwiska zapamiętała historia, zatrzymywali się tutaj nieraz. Miał pono nocować Goethe. Na pewno spędził kilka tygodni ks. Józef Poniatowski. Cmentarz miejscowy przyjął prochy Chłopickiego. Na przyklasztornym cmentarzyku w Czernej spoczął Aleksander Błędowski, kiedy umierał — generał powstania listopadowego, lecz tutaj go pamiętamy przyjacielem Antoniego Malczewskiego, który w pojedynku miłosnym przyszłemu poecie strzaskawszy nogę uczynił go
Uwagi (0)