Darmowe ebooki » Esej » Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖

Czytasz książkę online - «Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Kazimierz Wyka



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:
z wojen, o której propaganda hitlerowska ustawicznie pisała, że chodzi w niej o „nagi byt” narodu niemieckiego, że wytężone przeto być muszą wszystkie jego siły, a poniechany każdy zbytek. Tak wygląda fasada, w tych milionach podszewka rzeczy.

Sens moralny tego cynicznego zakłamania byłby nam ostatecznie obojętny, gdyby nie wyzierały spod niego dwie sprawy — jedna czysto polska, druga powszechniejsza. Pierwsza dotyczy reprezentacji panów Koetgen i Horstmann, kiedy się ją przymierzy do oficjalnego stosunku Niemców wobec dorobku kultury polskiej. Stałym argumentem kulturalno-historycznym imperializmu niemieckiego na naszych ziemiach było twierdzenie, że wszystko, co cenne w tym dorobku, jest pochodzenia germańskiego. Od Gotów, ojców Goralenvolku, po c.k. biurokrację galicyjską. Zgodnie z tym gubernatorowi Frankowi stopy ogrzewa — dywan konstytucyjny, oczy cieszy — waza i obraz Stanisława Augusta, odpoczynek daje — fotel Piłsudskiego. Nawet jada na ćmielowskiej zastawie prezydenta Mościckiego, a orzeł polski, zdzierany skrupulatnie z herbów i budynków, tutaj go nie razi.

Jest w tym postępowaniu gruby nieporządek. Ktoś, kto reprezentuje przekonanie, że kultura polska niczego nie wydała, nie powinien się otaczać wazami Stanisława Augusta ani jadać na porcelanie prezydenta państwa. Skoro zaś to czyni, mało że jest złodziejem — staje się człowiekiem, któremu to, czym rzekomo pogardza, właściwie imponuje. Imponuje tak dalece, że nie śmie się do tego przyznać.

Przebudowa nie tknęła zewnętrznego wyglądu pałacu. W tym poszanowaniu mamy nowe, a wielce zabawne oblicze kulturalnego argumentu germańskiego. Wśród architektów zajętych przebudową musiała zapewne krążyć głucha wieść o udziale Schinkla w powstaniu pałacu. Wobec tego mimo oczywistej brzydoty i niekształtności budowli, wykluczającej odpowiedzialność za nią architekta równie wielkiej klasy, mimo znanego notorycznie faktu, że pałac powstał w kilkanaście lat po śmierci Schinkla, uznano, że wygląd jego zewnętrzny spoczywa in odore sanctitatis germanicae79.

Rychłe badania archiwalne samych Niemców (por. kwartalnik „Die Burg” ze stycznia 1944) ograniczyły odpowiedzialność Schinkla do właściwego rozmiaru, jednak teza nietykalności pozostała i ustrzegła Haus Kressendorf przed jedyną, niestety, sposobnością nadania mu godniejszego wyglądu. Szczegół krzeszowicki był bowiem niezmiernie dogodny dla całej tezy: oto każdemu ciosowi miecza po wsze wieki zdobywającego ponownie niemiecki wschód towarzyszą ślady twórczego ducha germańskiego czasów minionych. Ślady te są „święte”.

Kiedy 19 stycznia z pierwszym oddziałem Armii Czerwonej wchodziłem w mury Haus Kressendorf, ciekaw jego wyglądu, papiery, dokumenty, niemiecka biblioteka, ubrania i bielizna, co najcenniejsze obrazy były wywiezione. Otwarte szuflady i szafy świadczyły o pośpiechu, z jakim to czyniono. Na biurku Franka leżał najświeższy, styczniowy zeszyt czasopisma „Das Generalgouvernement”. Lecz słojów z kompotami i butelek wina została w piwnicach ilość nader obfita. Raczyli się nimi znużeni żołnierze. Owe słoje i butelki najlepiej wprowadzają w tę powszechniejszą, europejską część usankcjonowanej grabieży. Chodzi o proste pytanie: dlaczego tak szybko biologiczny witalizm ideologii hitlerowskiej ukazał swoje pospolite oblicze — obżarstwa i wygodnictwa? Wszak prosty rozsądek zalecał jeszcze trochę cierpliwości, a później dopiero raje w cieniu zwycięskich mieczów.

Odpowiedź spoczywa we wschodnim obliczu niemieckiego światowida. Siedzący pośrodku Europy Niemcy zawsze inną twarzą zwracali się ku jej zachodowi, inną ku jej wschodowi. Jeżeli zachód tak długo pozwalał się mamić przekonaniem, że środek Europy naprawdę nie z geografii tylko, ale z samego dna kultury do niej przynależy, to dlatego, że prawdziwego oblicza germanizmu nie widział on prawie nigdy. Dostrzegał jedynie uśmiech, jedynie pozór, podawany tym narodom, wobec których Niemcy nie śmieli się obnażać.

Prawdziwe oblicze znali tylko Słowianie, szczególnie my, Polacy. Oblicze germańskie, kiedy opadną z niego wszelkie maski, a wyjrzy sama naga wola przemocy, rozrostu bezwzględnego, tępoty psychologicznej, niszczycielstwa pod zaspokojenie własnego brzucha. Jest gorzkim, na szczęście całe niespóźnionym tryumfem Słowian, że tej wojny ową prawdziwą, dotąd jedynie zwracaną ku wschodowi twarz niemieckości ujrzała cała Europa. Bo oszołomionym powodzeniami w tej wojnie wydało się, że nareszcie wszędzie, nie tylko na wschód od Odry, mogą być sobą.

Był jednak dział rzeczywistości, na którym oblicze niemieckie zachowało swoją dawną dwoistość: sprawy kultury. Ileż naczytaliśmy się na temat dowództwa niemieckiego, które w swój plan operacyjny wciągało każdą katedrę francuską, byle jej nie uszkodzić. Ile samochwalstwa, że ani jeden obraz nie został rzekomo skradziony z galerii francuskich. Dywizja SS w sposób wzruszający ratowała bibliotekę z Monte Cassino, a inny generał SS lubelskiemu prałatowi wręczał kielichy i ornaty „uratowane” z Kowla przed wojskami sowieckimi. Słowem, armia złożona z samych muzealników i kustoszów. Byle nie ujrzeć jej wschodniego oblicza. Pomniki miast polskich, rękopisy Biblioteki Krasińskich, piwnice krakowskie, zatłoczone zbiorami wleczonymi przy odwrocie z Ukrainy, po cóż to wyliczać! Znamy doskonale — aż po Haus Kressendorf i jego kompoty.

Od zachodu była to bowiem „obrona wspólnego dorobku kultury europejskiej przed zalewem bolszewickim”. Od wschodu widzieliśmy, czemu ta obrona miała służyć: nasyceniu, nareszcie w jego najprostszym pojęciu. Nasyceniu, które najpierw usunie wszelkie ślady wspólnoty europejskiej istniejące w kulturze zjadanego, a później nareszcie strawi wszystko pozostałe. Dlatego w Haus Kressendorf polskie były jego dwie kondygnacje, zabytki po ścianach i kątach oraz służba w piwnicach, dla dozoru kompotów, win, zmiatania dywanów. Zabytki, które bez pośredniczącego głosu same nie przemówią, i służba, która niczego nie rozumie.

Na 1 września 1940 roku przebudowa części reprezentacyjnej została ukończona. Dnia tego pod sztandarami ze swastyką trębacze z Hitlerjugend głosili przyjazd dygnitarzy hitlerowskich. Goering, Goebbels, widziałem ich. Krótko potem „Krakauer Zeitung” przyniosła opis tej inauguracji i po raz pierwszy pojawiającą się wówczas nazwę siedziby — Haus Kressendorf. Po wieczne czasy świadectwo niemieckiej odbudowy, woli prowadzenia poczętego już w głębokim średniowieczu dzieła przodków itd. itd. Wnet i samo miasteczko przechrzczono na Kressendorf. Pałac zaś, chociaż odświeżony i przystrojony germańskim argumentem historycznym, wegetował jak przed rokiem 1939. Rodzina Franka mieszkała krótko, okazało się bowiem, że pani gubernatorowej nie dogadza klimat miejscowy.

Na tym się dzieje nie kończą. Jest aż do odwilży ciepły, słoneczny dzień lutego. W zimnym, niebieskawym krajobrazie tego czasu pałac płonie żarliwie żółtymi ścianami. Na zewnątrz żadnych ran nie dostrzeżesz. Wnętrze jest ponure, złupione. Pozdzierane obicia z foteli. Walają się strzępy bezcennych dywanów. Lecz to zaniedbanie czasowe jest tylko epizodem, otwierającym lepszą i sensowniejszą przyszłość

Akademii Leśnej w Krzeszowicach

Do tego dobija nazwa Haus Kressendorf w hrabstwie tęczyńskim. Nie łupieska i cyniczna reprezentacja najeźdźcy. Nie pusty i mało komu przydatny pałac, prywatny. Na bramach parku i budowli bieleją nalepki, że zostają one przeznaczone na Akademię Leśną i Państwowy Instytut Badań Leśnych z siedzibą w Krzeszowicach. To poczynające się ogniwo dziejów Haus Kressendorf pozostanie jego ogniwem trwałym. Czuwa już bowiem nad nim gwarant. Przed frontem budowli przechadza się wartownik, żołnierz Rzeczypospolitej. Oto zarazem, by do zapowiedzi powrócić, ostatnie ogniwo sieci, pod którą ginie utrwalona przed wiekiem komórka socjalna.

Czym zaś w tym całym rozwoju okupant niemiecki? Tym jednym zdaniem: takie raje w cieniu mieczów są niczym raj biblijny. Wypędzają z niego i nawet wspomnienie nie pozostaje. Wypędzają razem z fałszywymi prorokami.

luty 1945 r.

Nieco dalszego ciągu po latach dwunastu.

Upór obydwu pertraktujących stron czy może pekuniarna80 małoduszność niedoszłego nabywcy spowodowała, że w dziejach Haus Kressendorf zabrakło listka, który by je ozdobił i uczynił jeszcze dobitniejszymi tam, gdzie były one puste — w dwudziestoleciu międzywojennym.

W jakiś czas po napisaniu tego szkicu od wzorowego miejscowego notariusza, Adolfa Reaubourga, dzisiaj na stałe gościa krzeszowickiego cmentarza — nie wiązała go już podówczas tajemnica zawodowa, przez notariuszów przestrzegana jak przez spowiedników — dowiedziałem się, że na krótko przed wojną pertraktował z Potockimi o kupno Krzeszowic Józef Beck, minister spraw zagranicznych. Rozmowy były daleko posunięte, rozbiły się o niewielką różnicę zdań. Żądano 700 tysięcy złotych, pełnomocnicy Becka proponowali 650 tysięcy. Szkoda, bo gubernator Hans Frank jako bezpośredni następca ministra Józefa Becka — o ileż więcej logiki eseistycznej, a w istocie historycznej.

Strug czystej wody płynący w bok pseudogotyckiego kościoła i u stóp klasycystycznego pałacu, co gościł ongiś ks. Józefa, został przed laty ujęty w piękny bulwar betonowy. Żelazne, odkute przez solidnego majstra kraty czyniły go bezpiecznym dla dzieci i pijaków trzeźwiących się przy siarczanym źródle, które nad brzegiem strumienia ujęte zostało w postaci piętrowej kapliczki z daszkiem jak u pagody, źródle pryskającym w błękitno-żółtą od siarczanego osadu muszlę z kamienia. Budował ten bulwar mój ojciec. Zarosły go ponownie gęstymi fontannami zieleni krzewy i drzewa płaczące, sięgając pluszczącej wody swą drżącą miotłą. I znów jak za Niemcewicza użyczają i cienia, i chłodu potokowi, a nam, przechodniom poprzez czas idącym — przyjemnej świeżości.

Nie opowiedziałem dokładniej, małoduszny, co działo się w murach pałacu, zanim stanął przed nim ów patetycznie nazwany gwarant. Najpierw po szeroko rozłożonych i każdemu otwartych salach snuł się tłum trochę onieśmielony, pokazywałem kartki z pochodzeniem zachowanych dzieł sztuki, tłumaczyłem. Na ścianach wisiał cały cykl Canaletta.

Rychło zaczął się rabunek, zrazu nieśmiało, później coraz odważniej. Czynili go miejscowi. Dobrze pamiętam tę kobietę, która z dywanu konstytucyjnego, wziąwszy najpierw u siebie dokładną miarę, taką szerokość i długość wycinała po bordiurze, jaka jej była potrzebna do sionki. Nic nie pomagało. Dwie odrębne władze ujawniły się kolejno pierwszego dnia, „londyńska” najpierw, „lubelska” po niej, milicjanci sami pomagali w grabieży.

Towarzysze z nocnych wędrówek zakładników powiadali później: — Bo pan byłeś głupi, panie Wyka. Trzeba było podjechać wozem i zabierać, póki czas, co lepsze. Po dzień dzisiejszy, kiedy patrzę na zimne, trochę oschłe i dokładne światło warszawskich wedut Canaletta, widzę je zmieszanym z tym styczniowym światłem, wśród rozwianych firanek i wybitych szyb, zgoła nie pojmując, jak to się stało, iż nie utraciły one podówczas ani centymetra kwadratowego zamalowanej swej powierzchni.

Haus Kressendorf leży nie opodal katowickiej szosy i przeciągające oddziały frontowe uważały za swoje prawo nieco od takowej zboczyć i zaznać przedsmaku zdobytego Berlina. Pozostawiając właściwą żołnierzowi frontowemu pamiątkę, od strzału w lustro począwszy. W pobliskim browarze tęczyńskim pozostały niewywiezione, wspaniale zaopatrzone esesmańskie składy win i spirytualiów. Też wystarczyło zboczyć lub podesłać prowiantowych. Rowy drogi wiodącej w tym kierunku były aż do wiosny, naprawdę, z poziomem szosy wyrównane butelkami. Zdarzało się w życiu pić bimber oddzielnie, szampana oddzielnie, ale tylko w te dni napojem zwycięstwa dla całej okolicy był bimber z szampanem wspólnie.

Dawny pałac Potockich zagościł ostatecznie i gości stale inną instytucję o charakterze dobra ogólnego: Państwowe Zakłady Wychowawcze im. Tadeusza Kościuszki. Szkoła podstawowa, liceum, internat. Zbiory dawniejszych właścicieli też miały później losy godne przypomnienia: ukryte w klasztorze kamedułów na Bielanach pod Krakowem z zamiarem wywozu za granicę, wykrytym przez władze, zakończonym wyrokiem, znalazły się ostatecznie w Warszawskim Muzeum Narodowym.

Wreszcie opowieść miejscowa głosi, że wdowa po namiestniku Andrzeju, Krystyna z Branickich, która przeżyła drugą wojnę światową i przed śmiercią na pewien czas powróciła do kraju, przyjechawszy na kilka godzin do dawnej posiadłości i zobaczywszy, czemu służy, miała oświadczyć: — Wszystko w porządku. Tylko dbać i nie niszczyć.

Obawiam się, że nie wszystko ze słów starej pani namiestnikowej spełnia się według jej i naszej woli.

1957 r.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Miecz Syreny

Z nielicznych pomników Warszawy, które ocalały, dwa posiadają szczególną wymowę, równą symbolowi nieledwie. Kiedy pierwszy raz Tamką schodzisz na Wybrzeże Kościuszkowskie, w perspektywie ruin wita cię, przybyszu, sylweta Syreny. Twarzą zwrócona na północ, tarczą osłania się od grozy, staczającej się ku niej Powiślem. Mieczem i Wisłą tnie miasto na dwa miasta tak niesamowicie różne, że tylko ona, zwodnicza i piękna, podobnego cięcia dokonać mogła. Mieczem rzece wskazuje bieg i przyszłość.

Kiedy w dzień Wielkiego Piątku spozieram w jej twarz, której ani jedna kula nie dotknęła, gazeciarze biegnący od mostu wywołują zdobycie Gdyni i Gdańska. To Syrena, po wieczne czasy, z samego serca swego tragicznego miasta, dobywa miecz i wbija w ujście rzeki, nad którą czuwa. U jej stóp, wśród potarganego bruku, szczerzy się rów strzelecki i dlatego Syrenie nie wytrącił miecza dynamit Kulturträgera. Całe miesiące stała w pierwszej linii frontu i w sposób najbardziej dosłowny była żołnierzem.

Kiedy łuską iskrzy się Wisła w słońcu marcowym, nie mogę opędzić się myślom, że tak stała na swoim — wynajdźcie mi lepsze słowo — posterunku w mgły listopadowe, w mróz i lód skuwający rzekę, że nocami blask reflektorów wydzierał jej kształt z ciemności i żołnierz z brzegu przeciwnego dziwił się tej niesamowitej kobiecie. Nie jestem w stanie zapomnieć, że obok jej cokołu prześlizgiwał się hełm niemiecki i niszczyciel, który zajrzał w jej wyniosłą twarz, jeżeli była w nim resztka człowieczeństwa — musiał zadrżeć. Nie mogę zapomnieć, że jeśli nadejdzie kiedyś okres nowej sztuki symbolicznej, Syrena z Tamki przemówi głosem, jakim posągi Łazienek mówią w Nocy Listopadowej.

Idźmy dalej. Toboły, szafy, krzesła płyną na most u wylotu Karowej. Brzegu Wisły nie opuszcza rów strzelecki. I z tego rowu wyrasta znów żołnierz spiżowy. Wznosi patetycznie sztandar. Ponieważ jest tylko pomnikiem, wybaczmy mu ten banalny i niewczesny gest. Twarzą zwrócony ku Pradze, szablą przyzywa oddziały swoje. Tym mostem przeszły dawno. Są już w Kołobrzegu, Gdyni, Gdańsku, tam gdzie Syrena wskazała im drogę. Niektórzy pozostali. Żołnierze sowieccy z baterii przeciwlotniczej strzegącej mostu malują hełmy na letnią zieleń. Żołnierze polscy regulują ruch na przedmościu. Wszyscy przyszli stąd, skąd ich przyzywa szabla skierowana ku Pradze.

Powrócimy jeszcze do wymowy tych posągów. Spieszmy dalej, na Nowy Zjazd, na Wybrzeże Gdańskie. Kto pragnie o zniszczeniu Warszawy mieć sąd, jaki nie opuści go do końca życia, niech nie wkracza w ulice,

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Życie na niby - Kazimierz Wyka (co czytać przed snem txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz