Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Znasz-li ten kraj to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego, dotyczących Krakowa schyłku XIX i początków XX wieku.
Boy-Żeleński na kartach swoich felietonów odtwarza mit krakowskiej bohemy artystycznej, skupionej wokół osoby Stanisława Przybyszewskiego, a także uwiecznia niepowtarzalną atmosferę miasta. W lekkich, humorystycznych felietonach przywołuje wiele anegdot, przede wszystkim związanych z Przybyszewskim i jego cyganerską świtą. Ten obraz stworzony z właściwą Boyowi-Żeleńskiemu finezją, jest ważny nie tylko ze względu na wartość przywołanych wspomnień, lecz także zapis tworzenia się mitu krakowskiego środowiska artystycznego tamtych czasów.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Najpierw maleńka dygresja. Z okazji mego ostatniego felietonu, opowiedział mi Karol Frycz następującą swoją rozmowę z Michalikiem. Cukiernik, w chwili wynurzeń, mówił tak: „Proszę pana, jaki to dawniej człowiek był głupi. Dawno temu, jeszcze zanim panowie się tu zadomowili, przychodził do cukierni co dzień pan Wyspiański. I jednego razu zaproponował mi, że, jeżeli mu zwrócę za farby, to on mi nocami całą tę salę, od stropu do podłogi, pomaluje. — Jak to za farby? — No, oczywiście, bo zawsze farby kosztowałyby kilkanaście guldenów. — I pan się nie zgodził? — Ano taki człowiek był głupi... Myślałem sobie; malowana cukiernia, jak to będzie wyglądało, będą się ze mnie śmiać... Teraz żałuję”.
Bardzo wierzę! I my żałujemy. Pomyśleć tylko: stara sklepiona sala, malowana „od stóp do głów” przez Wyspiańskiego. Zależało tylko od zgody cukiernika. Czy nie miałem racji mówić, że Kraków to było miasto niepodobne do wszystkich innych?
A teraz ciągnijmy dalej. Właściwie ten dziesiątek felietonów o starym Krakowie napisał mi się sam nie wiem jak. Chciałem po prostu, z okazji 25-lecia, poświęcić wspomnienie Zielonemu Balonikowi. I okazało się, że trzeba zacząć z tak daleka, inaczej nie byłoby zrozumiałe. Ta egzotyczna roślinka miała korzenie tak głębokie, tak rozgałęzione. A zdaje mi się, że niezależnie od osobistych sentymentów, warto jej było poświęcić trochę uwagi. Wszakże to było bodaj pierwsze w Polsce zjawisko zbiorowego śmiechu. Właśnie w tym smutnym Krakowie. Trzeba było pokazać, do jakiego stopnia było to naturalnym wykwitem całej krakowskiej przeszłości. Widzieliśmy, ile humoru, ile kpiarstwa nagromadziło się w tym cichym i zbożnym mieście, ile wytworzyło się tam prężności imaginacyjnego życia, ile się spotkało różnych elementów. Wszystko to, zmieszane razem w tej małej sali niby w retorcie, podgrzane płomykiem spirytusowym, zaczęło się burzyć, dawać nowe połączenia i strąty.
Znalazł się tam teatr, który przebył tymczasem dyrekturę Pawlikowskiego, Kotarbińskiego i zaczął okres Solskiego; i Sztuki piękne — profesorowie i uczniowie — i redakcja „Czasu”, i Sztuka stosowana, i Bronowice, i przybyszewszczyzna, i Uniwersytet, i kawiarnia... Spotkali się starzy i młodzi; Żuk-Skarszewski, który był dla nas patriarchą, ósmoklasista Leon Schiller, który pierwszy raz wystąpił na estradzie michalikowej w mundurze gimnazisty, albo młodziutki aktor Osterwa, który w Baloniku zdobył pierwsze oklaski.74 Wszystko znalazło się tam razem jak w arce Noego, płynącej po mętnych wodach krakowskiej melancholii.
Zaznaczyłem już, że, aby zrozumieć ducha Balonika, trzeba zupełnie oddzielić tę instytucję od pojęć o wszystkich mniej lub więcej wesołych teatrzykach. Nie było to żadne przedsiębiorstwo; wstęp był bezpłatny, ale za to warunkowany w udzielaniu zaproszeń surową cenzurą; każdorazowy program był na wpół improwizowaną premierą, której się nie powtarzało. Każdy miał prawo wypowiedzenia się; zaledwie że istniał rozdział między salą a estradą. Z czasem, uczestnicy, scementowani między sobą nieuchwytną wspólnością duchową, utworzyli rodzaj luźnego bractwa czy zakonu, który nadawał ton życiu Krakowa.
Dość naturalne jest, że jądrem tego skupienia stał się pierwotnie stolik malarski. Malarze, to element najbardziej zżyty; istnieje tu koleżeństwo szkoły i rzemiosła, którego nie ma w innych sztukach; wspólne zabawy, wspólne natrząsania się i bunty. Talent mimiczny jest u malarzy częsty, literacki również; dość rzadki natomiast jest malarz, który by nie miał poczucia humoru. Wyostrzony wzrok, nawyk obserwacji, która chwyta automatyzm gestu, widzi grę muskułów pod draperią, element zwierzęcości w masce ludzkiej. Każdy prawie malarz jest po trosze karykaturzystą, ówczesne zaś pokolenie szczególnie obfitowało w ten rodzaj talentów: dość wymienić Sichulskiego i Frycza.
O ile naturalne było, że Zielony Balonik urodził się przy stoliku malarskim, tak znowuż było niemal symboliczne, że zdecydował o jego narodzinach autor Karykatur i W sieci, który w swojej „szalonej Julce” ucieleśnił rozpaczliwe tłuczenie głowami o pręty krakowskiej klatki — Kisielewski. I on, jak wszyscy młodzi, wydzierał się „za granicę”; i teraz wrócił z upragnionego Paryża, ale wrócił już ze śmiertelnym pęknięciem. Toteż, o ile on dał inicjatywę i objął prowizoryczne berło, o tyle dla poprowadzenia „kabaretu artystów” trzeba było męża większego hartu i silniejszej ręki.
Patrzymy dziś wszyscy na sympatycznego Węgra, Fryderyka Jarossy, jak z taktem i wdziękiem spełnia rolę conférenciera: otóż, tak samo jak wszystko w Zielonym Baloniku było niepodobne do czego innego, tak i ta rola o ileż była trudniejsza! Wyobraźmy sobie natłoczoną po brzegi salę, gdzie, przy stolikach gęsto zastawionych flaszkami, siedzi najniesforniejsza, najdziksza i najbardziej wybredna publiczność; publiczność, która nie chce być bierną, ale chce się wyżywać, chce współgrać, chce wyrażać swobodnie uciechę lub niezadowolenie. Im późniejsza godzina, tym było trudniej o posłuch, z wyjątkiem dla paru ulubieńców, którzy zdobywali samym zjawieniem się na estradzie. Ale nieraz długo musiał Stasinek uderzać kaduceusem swoim o deski i wołać sakramentalne „Mak”, co oznaczało w skróceniu: „Cicho, do cholery, jak makiem zasiał”.75
Bo już od drugieigo wieczoru kabaretowego, berło conférenciera ujął — i nie wypuścił go do końca — Stasinek. Był on zjawiskiem wpół realnym, wpół fantastycznym. Zjawił się w bandzie Przybyszewskiego, nieznany w tym małym Krakowie nikomu (podobno był rodem z Podgórza), dwudziestoletni chłopczyna, z brodą tak białą, że robiła wrażenie siwej. Co robił wprzód, nie wiadomo; jakoby studiował sanskryt. Zadomowił się u Stacha, niańczył mu dzieci, chodził po wódkę, tłumaczył rękopisy, słowem, średniowieczny „uczeń filozofa”. Rabelesowski Panurg. Młody ten człowiek miał zadziwiającą zdolność absorbowania napojów wyskokowych, i doświadczenie nad wiek. Zauważono, że w ciemną noc w ogrodzie umiał nalewać wódkę do kieliszka zupełnie pełno, a nie przelał nigdy. Zapytany, jak on to robi, odpowiedział spokojnie: „To bardzo proste; trzeba sobie wybrać na niebie gwiazdkę, patrzyć na nią przez brzeg kieliszka i nalewać. Kiedy gwiazdka zniknie, to znaczy, że jest pełno”. Jak wam się podoba ta „astronomia Wojskiego”? Takich anegdot o Stasinku można by przytoczyć mnóstwo. Widzę go jeszcze, jak, obejmując rękami na plantach olbrzymi kasztan, woła na Janusza Ł..., bratanka Deotymy: „Janusz, trzymaj drzewko, bo się chwieje”.
(Spostrzegam, że w tych moich krakowskich wspomnieniach dużą stosunkowo rolę odgrywają spirytualia; ale, o ile osobiście jestem raczej abstynentem, o tyle uznaję, że są w życiu narodów epoki, gdy słowo spirytus legitymuje się chlubnie swoim pierwotnym znaczeniem, którym jest nie co innego, jak DUCH).
W klanie Przybysza Stasinek poznał się z Rudolfem Starzewskim; kiedy zawakowało w „Czasie” miejsce korektora, objął je; niebawem awansował na współpracownika pisma, z czego był niezmiernie dumny. Bo Stasinek miał poczucie tradycji. To połączenie stylu Bodegi ze stylem „Czasu” wydało bardzo zabawną mieszaninę: grymas krakowskiej „celebry” z podbitym okiem skończonego łazika. Stasinek stale miał na estradzie frak, ale zawsze ten frak robił wrażenie, że go od trzech dni nie zdejmował. Coś niby Stanisław Tarnowski, który by się przespał w rurze wodociągowej.
To był nasz conférencier, i w ogóle osobliwością Balonika było, że wszyscy główni jego działacze wzięli się nie wiadomo skąd, rodzili się na miejscu, talenty ich były dla nich samych niespodzianką, odkryciem. Takim był Teofil Trzciński, nasza prymadonna. Bo Zielony Balonik nie wydał ani jednej kobiety. Mury nie chciały. Wanda się utopiła, Jadwiga wyszła z rozsądku za Jagiełłę; nie było tradycji. Podczas gdy w Warszawie Mery Mrozińska budziła perwersyjne dreszcze minodując Stefanię Boya, w Jamie Michalikowej utwór ten recytował jakże skromnie sam autor.
Teofil zatem, to była nasza androgyne, mężczyzna i kobieta, uosobienie piosenki. Absolutna muzykalność, miły głos, porywająca siła komiczna, zdolność imitatorska. Jednym z luksusów naszego życia jest, że w kraju, gdzie nie istniała piosenka, bez tradycji, bez wzorów w tej mierze, zjawił się ten fenomen, któremu równego nie spotkałem w świecie. Niezrównany odtwórca, przy tym sam humorysta, obserwator. Ilekroć jestem na jakim obchodzie jubileuszowym, wstrzymuję się, aby nie parsknąć śmiechem, gdy sobie przypomnę owego sepleniącego mówcę: „W pracy pirsy, w spocynku ostatni, dla podwładnych nie psełozony, ale najlepsy kulega, cy to w towazystwie zalickowem, cy w towazystwie pogzebowem” etc. Charakterystyczne jest, że Trzciński wstydził się swego talentu, akcentował swą pozycję „dystyngowanego amatora”, certował się, utrudniał, całą zaś ambicję kładł w to, aby wygłaszać nudne odczyty o Ibsenie.
Działanie piosenki, i to w takim wykonaniu, było czymś piorunującym. Da się to porównać jedynie z pierwszym zetknięciem się dzikich ludów z „wodą ognistą”. Znam to wrażenie, bo sam go doznałem, kiedym się zetknął pierwszy raz z piosenką w Paryżu. Zważmy, że w Polsce, w Krakowie zwłaszcza, użytek piosenki był czymś zupełnie nieznanym. Nie było żadnych form artystycznych życia zbiorowego. To uskrzydlenie myśli, sparzenie jej z melodią, budziło ekstazę. Władysław Leopold Jaworski, wrażliwy na dowcip, ale biorący wszystko filozoficznie, zwierzał się Starzewskiemu, jak głęboko wstrząsnęła go piosenka w Baloniku, jako zupełnie dlań nowy sposób manifestowania się inteligencji, coś niby śpiewany sylogizm, rytmiczne formuły myśli. Na tym filozoficznym gruncie zyskaliśmy w Jaworskim prawdziwego entuzjastę.76
Bo mieliśmy i wrogów. Jednym z najzaciętszych był Wilhelm Feldman77, który zresztą nigdy nie był na naszych wieczorach. Ten nie kapował absolutnie nic. On uznawał tylko jeden śmiech: krwawy; jedną tylko jego funkcję: protest społeczny. Nie znajdując tego w Baloniku, karcił nas. Nie rozumiał innych wartości śmiechu; nie rozumiał zwłaszcza, że to była zabawa artystów między sobą, w szczupłym kółku, i że nie mogliśmy protestu przeciw krzywdom społecznym zakładać na ręce Axenta czy Wyczółkowskiego, bo by nie wiedzieli, co z nim począć.
Piosenka miała jeden magiczny skutek: im była udatniejsza, tym więcej wykwitało na stołach flaszek szampana. Można by przypuszczać, że rzeczy martwe mają swoją inteligencję i że te dostojne butelki wiedziały, kiedy warto się pojawić. Czasami tłoczyły się gromadnie. Jakim cudem się to działo w tym ubożuchnym Krakowie, sam nie wiem, ale po Szopkach zwłaszcza żłopało się szampan jak wodę. Ziściła się Pieśń szampańska Edwarda Leszczyńskiego, wieszczo zrodzona o wiele wcześniej, przy stoliku malarskim, który wówczas nie znał jeszcze innego napoju prócz wiśniówki:
„Oto jest pieśń, co się śmieje, oto jest pieśń wyuzdana; rodzi się, nim kogut pieje, noc w noc, z wystrzałów szampana... I tańczy w bachicznym szale, i tańcząc gwiazdami brzęczy; z nogi jej w tańca zapale, opadła podwiązka z tęczy”...
Kochany Edzio Leszczyński!78 Figura jakby żywcem przeniesiona z epoki Musseta czy Teofila Gautier. Najleniwszy z poetów, o którego duszę walczyły z poezją fortepian, papieros i filozofia ścisła, destylowana zresztą raczej w dym i marzenie. Jego Kabaret szalony, wiersz napisany do obrazu Sichulskiego (malowanego na niezagruntowanym prześcieradle) jest jedną z najładniejszych pamiątek owych lat balonikowych.
Mój Boże! Dwadzieścia pięć lat minęło od tych czasów, a wspomnienie ich zostało w uczestnikach jakże żywe! Dotąd dostaję z Kowna listy od prof. Herbaczewskiego, w których nasz Józef Albin komentuje swoje występy, niepokojące wówczas nawet nas swoim kopro-mistycyzmem. Herbaczewski79 uważa, że przed laty nie został zrozumiany, że był prorokiem futuryzmu literatury, a zwłaszcza prozy polskiej. Na poparcie swoich rewindykacji przytacza taki swój wiersz: „Z ponuro-łojowych łąk — wychodzą tanie nimfy — i wśród ojojowych mąk — rzucają brzanie tynfy”. Kończy zaś swój długi list słowami:
„Kończąc moją proklamację, pozwalam sobie prosić was, polscy koledzy, abyście mnie nie odsądzali od czci i wiary za to, że jestem pokłócony (zresztą b. serdecznie, mam nadzieję chwilowo) z politykami Wolnej Polski! Pamiętajcie, że chcę być waszym serdecznym przyjacielem, i jednego tylko pragnę, aby wszystkie narody nauczyły się największej sztuki — sztuki wzajemnego przebaczania!... Upewniam was, koledzy, że w Zielonym Baloniku (gdyby dziś istniał) Polacy z Litwinami prędzej by się pogodzili, aniżeli dziś przy Zielonym Stoliku. A więc niech żyje tradycja krakowskiego Zielonego Balonika!”
Pewno, że by się pogodzili! Może by się znów pokłócili na drugi dzień, ale za to już Balonik nie odpowiada. Nie takie rozdźwięki tam się załatwiało. Było to niby święto saturnaliów; co kto miał na wątrobie przeciw drugiemu, mówił mu w żywe oczy. Opowiadałem gdzie indziej o przyjęciu Jana w dwóch osobach Styki8081. Młodzi uczniowie gadali swemu profesorowi Stanisławskiemu najcięższe rzeczy, co mu sprawiało perwersyjną radość. Bo może tajemnym cierpieniem Stanisławskiego było to, że nigdy nie spotykał oporu, wszyscy się go bali. Tutaj łykał wymyślania, zarzuty, obelgi niemal, z rozkoszą. I w ogóle nikt tak się nie umiał rozkoszować atmosferą Balonika jak Stanisławski. W momencie ekstazy formułował to wielokrotnie powtarzanym wykrzyknikiem: „Noo! niechże się cesarz Franciszek Józef potrafi tak bawić!” W istocie, nie ma dwóch zdań, Franciszek Józef na pewno by nie potrafił... Pamiętam raz taką scenę, jak przy pianinie ktoś — nie wiem już, Lulek Schiller czy Noskowski — grzmi Warszawiankę, cała sala śpiewa chórem, a olbrzymi Stanisławski, z lagą w garści, z krwią nabiegłymi oczami, komenderuje zdobyciem Olszynki. Biedny grubas, obawiam się, że mu to wszystko ukradło parę lat życia, bo kiedy wpadł w zachwyt, nie chciał nic wiedzieć o przestrogach lekarza. Umarł w drugim roku Balonika; jeszcze na dzień w którym skończył, od dawna przykuty do łóżka, zamówił sobie Trzcińskiego i Frycza82, żeby mu pokazali ostatni program.
A cóż dopiero mam powiedzieć o sobie? Żyłem od dziecka w środowisku artystycznym; przebyłem po kolei wszystkie krakowskie skupienia literackie; i raczej odstręczyły mnie one od literatury. Dopiero ta igraszka, w której gwizdało się na wszystko, co jest „literaturą”, wyzwoliła we mnie instynkt pisarski. Składałem piosenki i wiersze w wesołości ducha, dla zabawy jednego wieczoru, bez myśli o druku. Pierwsze wydania tych moich utworów, to były odbitki hektograficzne, sporządzane
Uwagi (0)