Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Znasz-li ten kraj to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego, dotyczących Krakowa schyłku XIX i początków XX wieku.
Boy-Żeleński na kartach swoich felietonów odtwarza mit krakowskiej bohemy artystycznej, skupionej wokół osoby Stanisława Przybyszewskiego, a także uwiecznia niepowtarzalną atmosferę miasta. W lekkich, humorystycznych felietonach przywołuje wiele anegdot, przede wszystkim związanych z Przybyszewskim i jego cyganerską świtą. Ten obraz stworzony z właściwą Boyowi-Żeleńskiemu finezją, jest ważny nie tylko ze względu na wartość przywołanych wspomnień, lecz także zapis tworzenia się mitu krakowskiego środowiska artystycznego tamtych czasów.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Stolik kawiarniany miał swoich herosów. O ile większość mełła językiem, dysputując nieraz zawzięcie o pisarzu, którego żaden ze spierających się nie czytał, byli tacy, którzy czytali i chłonęli wszystko. Za wszystkich. Studnie erudycji. Ludzie o zdumiewającym obszarze wykształcenia, zużywanego jedynie na terenie kawiarni.
Nieraz zastanawiałem się nad rolą improduktywów, o wiele donioślejszą niżby się zdawało. To są roznosiciele pyłków inteligencji. Za innych chłoną, za innych trawią myśli, pomagają do ich krążenia. Czytają często za tych, którzy... piszą. Bo pisarze na ogół czytają znacznie mniej niż się przypuszcza, instynktownie bronią się przed nadmiarem druku. Pisać i czytać, to może za dużo! Owi rzekomi improduktywi, to są nieznani wychowawcy; gdyby można było na idealnej wadze ważyć takie rzeczy, wpływ niejednego z nich okazałby się może większy od wpływu jakiego znanego producenta książek.
W ogóle z tym artyzmem, to nie wiadomo jak jest. Miary, które się stosuje, są raczej utylitarne. Na przykład dar opowiadania a dar pisania. Czy pierwszy gorszy jest od drugiego? Tyle że ulotny, że ograniczony na mniejszą ilość odbiorców. I ten, co wyładowuje się bezpośrednio, idąc za swoim powołaniem zmarnuje życie na gawędach, wygłupianiach, ma szanse zostać pieczeniarzem i wykolejeńcem, gdy ten, co pisze, dojdzie do glorii i dochodów. Jestem przekonany, że gdyby istniał jaki przyrząd do bezpośredniego oznaczania stopnia artyzmu, klasyfikacja wypadłaby bardzo inaczej od oficjalnej. Wspominałem w jednym z poprzednich felietonów o Władysławie Michałowskim, którego nazwałem artystą bez teki, i oto, poruszony moim wspomnieniem, pisze do mnie jeden z tych, co go znali najbliżej:
„...był, zdaniem moim, jednym z największych aktorów-filozofów i nie tylko odtwórcą, ale twórcą postaci, które nigdy nie żyjąc w świecie, żyły i żyją między nami... Gdyby ktoś rozmowy i powiedzenia tych postaci utrwalił pismem, można by z tego czerpać w życiu w chwilach złych i dobrych jak z Fausta”...
Tak mówi bardzo inteligentny człowiek o tym ziemianinie i staroście galicyjskim, który nic w ogóle nie pisał i całe życie przebawił się bańkami mydlanymi dowcipu i fantazji. „Na dwa dni przed śmiercią, będąc już właściwie umierający (czytam w tym samym liście), udawał Pawła Popiela, jakby Paweł Popiel mówił o Aleksandrze Skrzyńskim i jego rządzie, wtedy właśnie ukonstytuowanym”. Też Jowialski, ale jaki!
To tylko nawiasem. Wróćmy do kawiarni. Otóż, można zrozumieć, że wówczas — dziś wydaje się to nieco egzotyczne, a nieśmiertelny Franc Fischer jest zabytkiem właśnie z owych epok — były umysłowości wyżywające się w ten sposób; inteligencje zarazem bardzo czynne i bardzo leniwe, które podnieca kontakt z audytorium, zapładnia atmosfera dysputy, paradoksu. Nie docenia się dziś tych ludzi. Grecy byli w tym szersi, mieli swój typ filozofów ulicznych, skompromitowany w sofistach, ubóstwiony w Sokratesie. Zawsze kiedy się nad tym zastanawiam, myślę o biednym Ludwiku Janikowskim, któremu tyle zawdzięczam, tak znanym później w bohemie wiedeńskiej, przyjacielu Altenberga, Krausa, opisanym zjadliwie w paszkwilowej powieści pod tytułem Ezechiel der Zugereiste. Cóż to był za wspaniały płomień inteligencji!
Ach, te dysputy krakowskie! Dziś trudno sobie wyobrazić coś podobnego, z powodu obecności kobiet. Nie zniosłyby tego. Czytałem gdzieś o procesie rozwodowym w Ameryce, w którym żona zażądała rozwodu z powodu znęcania się męża. Jako przykład okrucieństwa podała, że sprowadzał do domu przyjaciół i po kilka godzin rozmawiali o Kancie. Sąd uwzględnił motyw i udzielił rozwodu. Z tego punktu widzenia, niejeden bywalec kawiarń krakowskich mógłby być oskarżony o sadyzm...
Godziny schodziły na takich dysputach. „Wisełka płynie wolno, ma czas, robaczku, ma czas”, mawiał Stach Przybyszewski. Istotnie, czego jak czego, ale czasu było w Krakowie dość. Kiedy zamykano jedną kawiarnię, szło się do drugiej; w tym sennem mieście kilka kawiarń było otwartych do trzeciej rano! Bez muzyki. Broń Boże: tym krakowski wyjadacz kawiarniany gardził: tylko gazety i gadanie. Można tam było dostać wódki, szynki, jajka, więc po co w ogóle wychodzić? Ale trzecia rano wybiła jak nic, a tu jeszcze nie doszło się do konkluzji w najwalniejszych sprawach ducha! Na szczęście i wtedy było gdzie się schronić; była kawiarnia, której nie zamykano nigdy, otwarta bez przerwy dniem i nocą przez trzydzieści lat istnienia: „Rosenstock” (Rosenkreutzer, jak go nazywał Przybyszewski), na rogu ulicy Lubicz. Była to najbardziej malownicza knajpa, jaką znałem; ponieważ, począwszy od trzeciej rano, była jedyną, spotykały się tam wszystkie stany. Złota młodzież wprost z balu we frakach, i również we fraku kelner z innej kawiarni, który po fajerancie zachodził jako gość na partyjkę bilardu. Tupot nóg dorożkarzy wstępujących na rozgrzewkę i szwargot oficerów austriackich. A wśród tego gwaru, zaduchu, w kącie, nic nie widząc, nic nie słysząc, tokuje dwóch młodzieńców, wydzierając sobie słowa, miażdżąc się argumentami, nie mogąc się doczekać chwili, gdy przeciwnik zrobi pauzę dla nabrania oddechu. Ci z pewnością przegadają tak do ósmej rano, po czym będą jeszcze do południa obchodzić plantacje, upici jednym z najsilniejszych narkotyków — gadaniem.
A kelnerzy kawiarniani! Raz ujrzałem klepsydrę, gdzie, pod imieniem i nazwiskiem, widniała taka godność: Były kursor związku kelnerów. Nie, to już za wiele melancholii: kelner, związek kelnerów, i kursor tego związku, i do tego były, i do tego umarły. I stałem długo przed tą klepsydrą, w pustej ulicy krakowskiej, w błoto i w deszcz, niczym Hamlet nad czaszką Yoricka.65
Potem przybył miastu jeszcze jeden nocny lokal: dworzec kolejowy. Dawniej zamknięty na parę nocnych godzin, od czasu „blitzów” otwarty był całą noc. Tam — już za czasów Balonika — wędrowali nad ranem wypędzeni skądinąd cyganie. Pamiętam, jak raz malarza Stasia G., zalanego porządnie, opanowała uparta myśl, że wszyscy, którzy tam czekają na ranne pociągi, przyszli pić, tylko „kuferki hycle dla niepoznaki pobrały”, powtarzał z podziwem dla ich pijackiej chytrości. Tenże Staś G. rzucił się na brodatego portiera Czecha, który nosowym głosem wykrzykiwał swoje „Schnellzug nach Dziedzitz, Oderberg, Prerau, Lundenburg, Wiee-en”, i wpił się namiętnie w jego wargi, krzycząc; „Usta mi twoje daj, chcę kąsać twoje usta!” Ale niech nikt nie przypuszcza nic złego, to była tylko taka fantazja artysty. Ten cygan nad cyganami, biedny jak mysz kościelna, ożenił się później z ekscentryczną hrabianką: była to już epoka Balonika i pod tym znakiem był też poczęty ów mariaż. Żyli z sobą wcale dobrze, ale można było umrzeć ze śmiechu, słysząc co za historie haftuje Staś na temat tego małżeństwa; jak ona nim pomiata, jak go maltretuje, jak mu wymawia łaskę, którą mu zrobiła. „Rano myję zęby kalodontem, a ona wydziera mi tubkę i wyrzuca przez okno; ty dziadu jeden, woła, czyś ty wiedział przedtem, co to kalodont?” etc. Tak potrafił snuć godziny całe, kiedy się urżnął, i płakał przy tym nad sobą rzewnymi łzami. Czyż kawiarnia, w której występowali tacy komicy, nie była atrakcją?
Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęła się do kawiarni inwazja kobiet. Zdaje mi się, że to było w Secesji (róg Rynku i św. Anny), z jej tandetnym szykiem, muzyczką i w ogóle wiedeńskim stylem. Tam zaczęły chodzić rodziny i w ogóle damy. Natomiast stara kawiarnia Sauera (gdzie jeszcze królowa Jadwiga miewała randki z Wilhelmem, ale wtedy nie było tam kawiarni tylko dom Gniewoszów), na przeciwległym rogu Rynku, wciąż była męska. Aby iść umiarkowanie z duchem czasu, Sauer wprowadził pokoik, gdzie mężczyzna mógł pojawić się tylko o tyle, o ile towarzyszył damie. Koniec temu nonsensowi położył jakiś gość, który wszedł sam i zażądał herbaty. Przeproszono go, że nie wolno go obsłużyć, o ile jest bez damy. „A, tak?”, odpowiedział i wyszedł. Za chwilę wrócił z „protustką” (jak to nazywa Jakub Wojciechowski) z rogu, posadził ją naprzeciw siebie i rzekł spokojnie do osłupiałego kelnera: „Proszę o herbatę”.
Z tych kawiarni najruchliwszą i przez długi czas najbardziej „literacką” był Schmidt na roku Szewskiej i plantacji. Było tam nieprawdopodobnie brudno, bo właściciel, jako radny miejski, nie lękał się żadnych przepisów i inspekcji. Kiedy mu ktoś zwracał przyjacielską uwagę, że jednak warto by oddzielić kuchnię od klozetu i wprowadzić pewne elementarne ulepszenia, odpowiadał spokojnie: „Pełniej nie będzie”, pokazując gestem salę, w której w obłokach dymu istotnie była głowa przy głowie.
Potem Paon, o którym mówiłem już gdzie indziej. Zdziwi może kogo na rycinie, że w ogólnej sali jest zamalowane płótno, a w Paonie ściany są puste. Bo właśnie Paon był ucieczką od tego ogólnego płótna, którego demokratycznej pstrokacizny nie mógł znieść czciciel hierarchii w sztuce, Jan Stanisławski. W Paonie były tylko bloki z papierem rysunkowym, pastele i węgle pod ręką. Często nad ranem zaczynał tam robić swoje portrety Wyspiański. Tam pamiętam heroiczną scenę, kiedy Przybyszewski i Kasprowicz spotkali się pierwszy raz (tak to przynajmniej przedstawiał Przybyszewski, troszczący się w tym momencie o wszystko raczej niż o ścisłość historyczną), od czasu jak Jaś pasał gęsi w rodzinnym Szymborzu o miedzę od Łojewa, ojczyzny Stacha. Upili się oczywiście obaj jak nieboskie stworzenia; nie wiedząc już co robić z wzajemnej czułości, zamienili kamizelki jak bohaterowie Homera zbroje. Stach miał berlińską kamizelkę brązową ze złotymi guzikami na dwa rzędy, z której był bardzo dumny, ale oddał ją bez wahania. Kasprowicz chciał wymienić i pugilaresy, ledwo go przyjaciele powstrzymali, bo Kasprowicz, jadąc do Warszawy na odsłonięcie pomnika Mickiewicza, pugilares miał spęczniały banknotami, a nasz Stach, Boże zmiłuj się... Ale na jedno wyszło by Jasiowi, bo i tak wszystko w Warszawie przepił.
Czasem zaglądał do Krakowa i do Paonu Miriam, wytworny smakosz, który kunsztownie skomponowaną biesiadę zwykł był kończyć kieliszeczkiem crème de Mocca. Pamiętam scenę, jak Stach dawał restauratorowi Turlińskiemu skrócony kurs literatury polskiej.66 „Uważasz, robaczku, najsampierw idzie Jaś, taki wielki magnat polskiego słowa, taki sobie biedniuchny Syn ziemi, idzie sobie takim grzmiącym krokiem do nieśmiertelności. Uważasz robaczku: Jaś. No, Kasprowicz. — A, pan Kasprowicz, znam, znam, odpowiadał życzliwie Turul, pamiętny że w czasie przejazdu Kasprowicza pękło w Paonie ze dwadzieścia butelek szampana. — A drugi, uważasz, robaczku, taki wytworny książę kultury europejskiej, mag wiedzący wszystkie tajemnice, ten, co najsubtelniejsze włókna... No, Miriam!... (Barania mina Turlińskiego zdradzała wyraźnie, że ani w ząb nie wie, o kim mowa). No, Miriam, ten, co najsubtelniejsze włókna duszy... (Ta sama mina restauratora). I byłoby się tak ciągnęło długo, aż wreszcie znawca ludzi i napojów, Stasinek, zniecierpliwiony tym nieporozumieniem wynikłym jedynie z użycia niewłaściwego języka, rzucił tylko; „No, Turul, likier kawowy”... Oblicze Turlińskiego rozjaśniło się natychmiast wiedzącym błyskiem: „A, pan Przesmycki, znam, znam, oczywiście”... Bo Zenon Przesmycki był mu doskonale znany, ale nie jako mag, tylko jako smakosz.
Poczciwy Turliński, a jednak i on uległ czarowi atmosfery! Kiedym go spotkał „na wygnaniu”, we Lwowie, omal nie płakał wspominając krakowskie czasy. Wówczas Turliński prowadził we Lwowie kawiarnię Sztuka, niby to w duchu krakowskich tradycyj, i robił w niej dziwne cuda. Pozawieszał na ścianach rysunki z Paonu, o pewnej godzinie muzyczka grała pianissimo, światła gasły, ustępując miejsca czerwonym lampkom, robiła się cisza, i to się nazywało „nastrój”. Myślałem, że pęknę ze śmiechu, kiedym to ujrzał. I sam Turliński czuł różnicę... Toż samo kelner jego Jan, dla którego bruderschaft wypity z Przybyszewskim u Rozenstocka stał się głębokim wstrząsem psychicznym i przeanielił go w jakąś pół-fantastyczną postać. Tajemnicze są czary Sztuki!
Po rozbiciu się Paonu, rój cyganerii przycupnął u tak zwanego Bodegi. Był to pierwotnie handel win południowych, w lokalu jak na Kraków dość egzotycznym, gdzie zamiast stolików były beczki i gdzie szynkowano na czczo Marsalę, Taragonę i Xeres. Ta nowość się nie przyjęła, Bodega zbankrutowała; kupił ją jakiś Czech, aby Marsalę zastąpić piwem, a Xeres kiełbaskami z chrzanem, o wiele lepiej udającymi się w naszym klimacie. Podawano tam i cienkusz austriacki, w osobliwym szklanym naczyniu z kurkiem, nazywanym przez cyganerię hegarem. „Obniżyć, obniżyć krtań”, takie było tam zagadkowe hasło, powtarzane przez obecnych chórem, w chwili gdy jeden z nich wypróżniał spory puchar wódki. W Bodedze królował Kasper (Żelechowski), malarz popularny dla swoich fenomenalnych talentów mima i komika. Miał ogromny repertuar komponowanych przez siebie numerów: dziś żyłby z tego jak książę w jakim Quiproquo, wówczas dopłacał życiowo do tego talentu. Wymowny przyczynek do tego, co wprzód mówiłem na temat produktywności i nieproduktywności. Talenty jego były dla Kaspra zgubą; niezmiernie towarzyski, najlepiej wyżywał się w knajpie; potrafił po parę dni nie sypiać w domu, wobec czego budziła wesołość wisząca u niego w mieszkaniu wielka karta z napisem: Dom to wszystko. Otóż, aforyzm ten miał wyrażać, że to, co Kasper daje żonie na „dom”, obejmuje już wszystko, i żeby mu poza tym nie suszyła głowy.
Nieodłącznym przyjacielem Kaspra był przygłuchy malarz Stroynowski, zawsze poważny, nawet wtedy kiedy, pijany w sztok, w lokalu z „damską kapelą” Benzaka, ściągał na ziemię obrus z całym nakryciem, koledze zaś, który go chciał powstrzymać, odpowiadał spokojnie i z wolna: „Nie przeszkadzaj, bo pyski zbiję; nie jestem dziecko, wiem, co robię”; po czym najpoważniej kończył, wśród przeraźliwego brzęku talerzy, dzieło zniszczenia.
Bądź co bądź, po dytyrambie Paonu wszystko to zdawało się ubogie i szare. Po trosze młodzi malarze uciekali na wieś, do Bronowic, gdzie od kilku lat siedział, wżeniony w „króla Piasta”, Włodzimierz Tetmajer. W dzień malowali, wieczorami zbierali się u Włodzia lub w karczmie na „kurdesze”; bywało tam wesoło. Z tego wynikło później małżeństwo Rydla i jego literackie konsekwencje.
Ale już tworzył się nowy ośrodek życia w cukierence, która
Uwagi (0)