Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖
Znasz-li ten kraj to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego, dotyczących Krakowa schyłku XIX i początków XX wieku.
Boy-Żeleński na kartach swoich felietonów odtwarza mit krakowskiej bohemy artystycznej, skupionej wokół osoby Stanisława Przybyszewskiego, a także uwiecznia niepowtarzalną atmosferę miasta. W lekkich, humorystycznych felietonach przywołuje wiele anegdot, przede wszystkim związanych z Przybyszewskim i jego cyganerską świtą. Ten obraz stworzony z właściwą Boyowi-Żeleńskiemu finezją, jest ważny nie tylko ze względu na wartość przywołanych wspomnień, lecz także zapis tworzenia się mitu krakowskiego środowiska artystycznego tamtych czasów.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Przybyszewskiego, jak rzekłem, już dawno w Krakowie nie było. Byłby ocenił tę scenę ze znawstwem smakosza.
Oto melodia, która mi się przyplątała mimo woli i która mnie prześladuje od chwili, gdy zamierzyłem dalej snuć swoje wspomnienia na marginesie Moich współczesnych Przybyszewskiego. I widzę bardzo wyraźnie taką scenę. Świt, filująca lampa dogasa, okno balkonu otwarte na ogród, z którego wnika chłód poranka i ćwierkanie ptaszków, Stach śpi głęboko w fotelu, cała jego gromadka, z zielonkawymi twarzami, kipi porozkładana, gdzie tam któremu padło, a w środku, pod stołem, leży młody medyk Szyszka, muzykalny jak cygan, i rżnie może od godziny na skrzypcach Znasz-li ten kraj Moniuszki. Gra leżąc z głową wspartą o pustą flaszkę, i raz po raz trąca smyczkiem o blat stołu, co oryginalnie rwie na strzępy tę płynną melodię, bogacąc ją kaprysem niespodzianek. Obok mnie Ludwik Janikowski, ze swoją genialną trupią czaszką, zanosi się od płaczu siedząc na podłodze. Zdaje się, że popłakujemy wszyscy, ale on szlocha, ryczy... A Szyszka gra i gra, aż wreszcie zmęczona ręka grajka wypuściła smyczek, zrobiło się cicho. Janikowski siorbał tylko nosem, i tylko ćwierkanie ptaszków i chrapanie Stacha...
I ta melodia snuje mi się wciąż w głowie, gdy czytam te wspomnienia Stacha z krakowskich czasów. Szczególna książka, mimo że pisana tak niedawno, ledwie przed kilku laty, robi wrażenie wykopaliska, w którym zachował się dzień wczorajszy niby odcisk muszli w kamieniu. Bo Przybyszewski nigdy nie wyszedł z kręgu pojęć, o które donkiszocił się w swojej młodości; wszystkie przemiany, zdarzenia, spłynęły po nim bez śladu; dziś jeszcze, z kart tej książki gotów by mówić o „nagiej duszy”, o „absolucie”, o sztuce wolnej od nakazów społecznych, etc. Jeszcze w tych wspomnieniach przeżywa wszystkie swoje confiteor i swoje, przeważnie imaginacyjne wojny z „mydlarzami”. Dzisiejszy czytelnik niełatwo zrozumiałby urzeczenie, jakie to wszystko mogło wywierać; jeszcze mniej by zrozumiał, gdyby wziął do rąk stary rocznik „Życia” — dziś rzadkość antykwarska — i odczytał w nim wszystkie owe szumne manifesty. Trzeba by to wszystko wymoczyć w spirytusie i podłożyć pod muzykę.
Istotnie, mówić o oddziaływaniu Przybyszewskiego, nie mówiąc o alkoholu, to byłoby tyle, co pisać dzieje Napoleona a nie wspomnieć o wojsku. A już się pojawiali tacy zbyt cnotliwi hagiografowie, którzy pisali, że „czas skończyć z legendą o alkoholizmie Przybyszewskiego”. Mogę mówić o tym swobodnie, ile że sam Przybyszewski w Moich współczesnych pisze o swoim nałogu z zupełną prostotą i poświęca mu ciekawe karty. I mogę mówić tym bezinteresowniej, ile że, co do mnie, jestem człowiekiem, dla którego alkohol, poza jakimś rzadkim duchowym świętem, w życiu nie istnieje. Ale wtedy poznałem jego magię...
Alkohol i muzyka. Muzyka brzmiała w domu Przybyszewskich ciągle. Dagny55 grała Szumana, Griega, jakieś norweskie melodie ludowe, lub, wespół z Szyszką, sonaty skrzypcowe Beethovena. Potem Stach, wciąż z niestrudzonym Szyszką, Bacha. Potem, gdy już „dojrzał”, odpędzał Szyszkę i sam zaczynał grać Szopena. Dziwne czytało się w różnych relacjach sądy o jego grze: jedni pisali o niej poematy, gdy inni traktowali ją jako fuszerkę. Różnica w kącie widzenia: tak jakby poetę, który cudownie mówi wiersze, sądzić z punktu techniki deklamacyjnej. Nam nie przeszkadzały jego niedomagania techniczne; wszystkie przypadkowe fałsze czy brutalności, nieoczekiwane fortissima i wściekłe kaprysy rytmiki, wszystko to spływało się razem w jakąś tragiczną pieśń, która duszę wywlekała z człowieka. Może to były wariacje alkoholu na temat Szopena — transkrypcja Spirytus-Chopin jak jest Busoni-Bach — ale transkrypcja nieporównana. A do tego sam Stach przy fortepianie! — kto go widział, ten go nie zapomni. Och, czemuż takim nie pokazano go na pierwszej karcie Moich współczesnych, zamiast załzawionego dziadygi, który patrzy na nas z fotografii! Wreszcie, zmęczony, zlany potem, Stach wstawał, osuwał się na fotel i szeptał: „No, Stasinek, teraz graj ty”. I Stasinek56 (Sierosławski) siadał posłusznie do fortepianu, stawiano przy nim kielich wódki niby szklankę wody przy prelegencie i rżnął od ucha, na przemian: „A jak będzie słońce i pogoda”, albo „Stanął przed muzyką, sypnął talarami”, albo owo „Pod Krakowem ciemny las”, które potem przeniósł Wyspiański w muzykę Chochoła. A Stach słuchał, słuchał niesłychanie intensywnie, nie pozwalał przerwać ani na chwilę, tylko szeptał: „Graj, Stasinek, całą noc to samo”. Aż, wypocząwszy, spędzał Stasinka i rzucał się na instrument i bestwił się jeszcze w polonezie Szopena. Po czym już bez sił odpadał od fortepianu.
To były owe prawdziwe „manifesty”, przy których tamte drukowane w „Życiu” wydawały się mdłe i trochę śmieszne, to było dobre na eksport, dla prowincji, ale nie dla nas, bliskich, którzy mieliśmy to szczęście pić u źródła. Alkohol, stopiony w jeden eliksir z muzyką, był jakgdyby esencją dionizyjskiego — wedle terminologii Nietzschego — elementu sztuki Stacha. Nie był to ów dionizos grecki, tłoczony łagodnie z winnego grona, ale ów oszukujący naturę, płacący życiem gwałt na klimacie północy, pędzony, mocą chytrze wydartych samemu szatanowi tajemnic, na kartoflach, na życie, samobójczy, rozpaczliwy. (Nawiasem, pytanie pod adresem filologów: czy Grecy znali wódkę?).
Ach, jakimż śmiechem parskał Stach, gdy mu ktoś w takiej chwili wspomniał literaturę! Jakimż urągliwym śmiechem! Jak gardził wszystkim, co było mową intelektu, wszystkim, co miało pretensje do myśli, w owych momentach, w których odbijał jedynie ultrafioletowe jej promienie! Dźwięk słów tylko, dźwięk powtarzany bez ustanku jak fraza muzyczna, słowo podniesione do godności motta do picia. Bo Stach nigdy nie pił bez motta; każdy dzień, każda godzina — niemal każdy kieliszek — miały swoje motto. Zależnie od tekstu, wódka zmieniała swój smak, tak jak w owej beczce, z której Mefisto w auerbachskiej piwnicy toczy rozmaite wino niemieckim studentom. Każdy przyzna, że inaczej pije się na: les paons blancs, les paons nonchalants57, inaczej na: nie sah ich die Nacht beglänzter58, a inaczej znów na: „oto jest święto zboża, oto święto chleba”, motto, które, nawiasem mówiąc, idealnie nadaje się do kieliszka żytniówki... Motto dawało piciu charakter na przemian mistyczny, filozoficzny, marzący, szyderczy, żartobliwy, irracjonalny, absurdalny, powtarzało się niby refren, skandowało flaszkę na kieliszki niby wiersz na trocheje lub jamby. Bywały motta trwałe, bywały okolicznościowe. Ot, na przykład poeta jakiś z plemienia „dekadentów” nadesłał do redakcji wiersz, który się kończył: „spazmem rozwścieczonego satyra wierzgnę”. Przybyszewski nie posiadał się z radości, tak mu się to spodobało (do picia, nie do druku); przez jakiś czas przepijał: „no, Stasinek (czy Fredzinek, czy inny inek, bo Stach z kujawska wszystkie imiona zdrabniał na „inek”), no, Stasinek, wierzgnij spazmem rozwścieczonego satyra”. I śmiał się, śmiał się jak dziecko. To znów inny poeta (którego nie wymienię przez delikatność, bo jeszcze żyje) popełnił wiersz, w którym znajdował się taki kwiatek: „Och, melancholii namiętny wzlot — upaja mnie do szału”. Stach rozkoszował się tym „melancholii namiętnym wzlotem”, wymawiał go z arcykomicznym przewracaniem oczu wychylając kieliszek, to było jego motto. I takimi dwoma „szpruchami” mógł się bawić cały wieczór; i nie umiem tego wytłumaczyć, ale to była jedna z najbardziej interesujących konwersacji, jakie znałem. A kiedy przepił specjalnie do mnie patrząc mi w oczy swymi skośnymi diabelskimi oczami, doprawdy wszystko topniało we mnie z uwielbienia i czułości, miałem uczucie, że mi się otwiera mózg, dusza, serce; że w jego rękach, które byłbym radośnie całował w tej chwili, staję się człowiekiem. Wiem, że to, co mówię, trąci mistyką, ale bardzo się mylą ci, którzy twierdzą, że jestem niezdolny do pojmowania mistyki. Przeciwnie, bardzo jestem zdolny, za bardzo...
Często motta, którego się czepiał rozbawiony Stach, dostarczał Szyszka. Ten Szyszka, to był szczególny chłopak. Suchotnik z kawernami w płucach wielkości pięści i wiedzący o tym, plujący krwią, gorączkujący stale i zapijający tę gorączkę na umór, był jednym z najweselszych ludzi, kipiał radością życia. Do tego stopnia, że lekarze polecali go jako medyka-pielęgniarza bogatym chorym, tak dobrze oddziaływał na nich swoim optymizmem i beztroską. Czasem jeździł do jakiegoś zamożnego dworu, wracał ze swoją gorączką i z furą anegdot. Pamiętam jedno takie motto, które uczepiło się na długi czas. Szyszka wrócił ze dworu, gdzie pan był sparaliżowany a pani ciężko chora. Szyszka miał dozorować hrabinę, a hrabia, po trosze ramol, miał przy sobie nieodstępnego lokaja Józefa, bez którego nie mógł sobie dać rady w najprostszych sytuacjach. Jednego dnia zrobił się rwetes, cała służba pognała do pokojów jaśnie pani. Wpada Szyszka i oznajmia: „Panie hrabio, pani hrabina kona”. Na co hrabia z bezradną irytacją: „Topsze! topsze! ale ja się zes.ałem, a Józefa jak nie ma, tak nie ma”. Przybyszewski zwariował na punkcie tego: „topsze! topsze! Przez jakiś czas wszystkie kieliszki wychylało się pod znakiem: „topsze! topsze!” W istocie, Szyszka, opowiadając, wkładał w to z cudzoziemska akcentowane topsze (dobrze) nieodparty komizm, a sama ta makabryczna historia, odgrywana przez człowieka, który iskrzył się humorem, a który sam nosił śmierć w sobie, miała ten właśnie smak, za którym szalał Przybyszewski.
Przybyszewski miał jakiś perwersyjny pociąg do wszystkiego co pachniało śmiercią. Pamiętam taki epizod. Kiedy, po rozbiciu się domu, został w mieszkaniu sam, dowiedział się, że wuja jego służącej, nauczyciela ludowego, ciężkiego suchotnika, usuwają ze szpitala, ponieważ „bawił” w nim ponad przepisowy czas. Natychmiast ofiarował się, że go weźmie do siebie, zapewne po trosze z właściwej sobie dobroci, ale bardziej jeszcze upajając się tym, że będzie miał w domu umrzyka. Fantazjował w opowiadaniach na ten temat swoim charakterystycznym wnikliwym szeptem: „Taki ci wspaniały suchotniczek w ostatnim stadium, takie ci, robaczku, bakcyle latają u mnie po pokoju jak chrząszcze”, powtarzał zachwycony. Ale suchotnik jak suchotnik: na domowym wikcie, w przewiewnym pokoju, zrobiło mu się lepiej. Co dzień kazał sobie gotować kurę, w końcu wyczerpał cierpliwość zawiedzionego Stacha, który go się z trudem pozbył, wyprawiając podleczonego z powrotem na wieś.
Inny epizod. Jednym z najbliższych był Józef Grzybowski, „piękny — mówiąc językiem Stacha — człowiek” (już nie żyje), którego koleje dziwnie się plotły. Ukończył nie wiadomo czemu prawo, którego nie znosił, studiując pokątnie umiłowaną geologię. Skończywszy prawo, oddał się wreszcie geologii, której później miał zostać profesorem. Miał cudowny węch do wykrywania nafty, wciąż wzywano go na eksperta, co mu dawało duże zarobki. Był opatrznością finansową Stacha, którego uwielbiał. Ten Grzybowski, zakochawszy się w młodej pannie, ożenił się, też nie bardzo wiadomo czemu, na złość pannie, z jej ciotką, starszą od niego o jakie lat trzydzieści. Była to zresztą sympatyczna osoba, piła z nami wszystkimi bruderszaft, mówiliśmy jej „wiedźmo”, co przyjmowała dobrodusznie, mimo że w istocie, w chwilach pijaństwa, wnosiła lekki zapaszek Łysej Góry. Geolog również skłonny był pić obficie, przy czym kiwał w milczeniu głową nad swoim zwichniętym życiem. Bardziej jeszcze wmawiał w niego desperację Stach, który zawsze posądzał Józinka o to, że się powiesi: bał się tego i oczekiwał zarazem. Raz pamiętam scenę, która była niby humorystyczną trawestacją którejś ze scen Homo sapiens. W czasie jakiegoś pijaństwa u Stacha, geolog znikł i dłuższy czas go nie było. Zaczęto się za nim rozglądać. Stach chodził niespokojny po pokoju, nie mówił nic, ale wytwarzał nerwowością swoją atmosferę grozy, która się udzieliła wszystkim. Wierzyliśmy niemal, że już się stało: tak silna była sugestia Przybyszewskiego, że widzieliśmy już w klozecie wiszącego trupa, a nikt nie miał odwagi drzwi otworzyć. Naraz otworzyły się same i mniemany denat wyszedł, zadowolony z siebie, podśpiewując, z klozetu. Na twarzy Stacha, mimo że kochał tego najpoczciwszego Józinka, odbił się wyraźny zawód. Bo jego dusza łaknęła nade wszystko tragedii. Byłby chętnie zszopenizował tego geologa, tak jak się Niemcy skarżyli że im „szopenizuje” język...
Z takich epizodów snuło się życie Stacha. Może dla tego wspomnienie o nim splotło się z owym znasz-li ten kraj, granym pod stołem przez kochanego Szyszkę. I nie mogę się uwolnić od tej melodii, wciąż mnie prześladuje. Znasz-li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa...
Dojrzewa... cytryna... w plasterkach...
Tego, kto czytał dwa poprzednie rozdziały, kreślone na marginesie autobiografii Przybyszewskiego, mogło uderzyć, że z otoczenia jego wywołuję same nieznane literaturze nazwiska. Bo też w istocie tak
Uwagi (0)