Darmowe ebooki » Esej » Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 19
Idź do strony:
również przydawało mu autorytetu: przy jego wzroście i sile, któż by się takiemu sprzeciwił! Kiedy mu ktoś zarzucał, że jest niesprawiedliwy, wybuchał: „Noo... dlaczego ja mam być sprawiedliwy? Pan Bóg jest sprawiedliwy”. Mimo to nie sądzę, aby w kryteriach malarskich popełniał wiele niesprawiedliwości.

Po którejś wystawie Jacka Malczewskiego (z jego najbardziej „symbolicznego” okresu), Stanisławski długo kręcił brodę, międlił coś w ustach, w końcu mruknął: „No pięknie, bardzo pięknie, no ale na przyszły raz będzie żaba w kwaśnym mleku, no i zbawienie Polski”. Ktoś musiał powtórzyć to Jackowi, bo kiedy na przyszły rok wystawił nowy obraz, była na nim, obok postaci samego Jacka, wielka dzieża z kwaśnym mlekiem, z której wychodzi żaba; podpis „Zatruta studnia”. Bo Jacuś Malczewski, mimo tercjarskiego habitu św. Franciszka, w którym się kazał pochować, był wielki zcichapęk i figlarz.

Stanisławski uwielbiał Chełmońskiego, jego jednego może bez zastrzeżeń. Zabawny był jego stosunek do Wyspiańskiego, złożony z admiracji, czułości i jakiejś przyjaznej złośliwości, odwzajemnianej zresztą. W jednym ze swoich wybuchów — było to przed Weselem — dawał taką charakterystykę Wyspiańskiego: „No, wyobraźmy sobie, że Polska umarła, i że jest jej pogrzeb. Słowackiemu, gdyby był na pogrzebie, pękłoby serce, i wylałaby się krew czerwona. Wyspiański najpierw by wszystko ustawił, wyreżyserował, poprawił, to tu, to tak; potem pękłoby mu też serce, i wylałaby się krew — seledynowa”. Kiedy już przekonał się do Wyspiańskiego zupełnie, cierpiał nad tym, że Chełmoński go nie uznaje: pasją jego było zbliżać tych, których kochał. Wreszcie nawrócił Chełmońskiego witrażem Kazimierza Wielkiego, przed którym Chełmoński stanął w osłupieniu. Korzystając z tego, Stanisławski z radością zaprosił obu do siebie. Chełmoński, ze swoją wylaną naturą, podszedł ku Wyspiańskiemu z otwartymi ramionami i ze słowami podziwu. Ale Wyspiański, który wiedział o jego dawniejszej niechęci a był bardzo rogaty i pamiętliwy, zapiął charakterystycznym ruchem swój wieczny czarny tużurek, w odpowiedzi na wylewy brząknął tylko: „Cieszę się, że znalazłem uznanie w pańskich oczach” i odsunął się. Stanisławski oniemiał; nie wiadomo było chwilę, czy wybuchnie, czy się rozpłacze; wreszcie odszedł w kąt i jęknął: „Noo, g...arz z żółtą brodą!” Nikt chyba dla Wyspiańskiego nie znalazł równie oryginalnego określenia; a był w tym i żal, i czułość, i nawet uznanie.

Tak, ten ciężki kształtem a lotny myślą i miłością brzuchacz był prawdziwym Arielem radosnej wiedzy o sztuce. Budził naturalny postrach w kalibanie, którym był krytyk „Nowej Reformy”, Władysław Prokesch45. Nicość Prokescha miała coś apokaliptycznego; to był na swój sposób fenomen. Przez trzydzieści lat z górą był sprawozdawcą literackim, teatralnym, malarskim i muzycznym. Gdyby zebrać razem — szalona myśl! — wszystko, co napisał, złożyłaby się cała biblioteka. Pomagała mu w tej pracy absolutna ignorancja. Bąki, które strzelał, były stałą radością artystów. W recenzji z Mandragory potrafił pisać: „p. Machiavel”, w przekonaniu, że krytykuje współczesnego autora. Wyrobił sobie specjalny słownik frazesów, które nie znaczyły nic, a których można było użyć do wszystkiego, jak na przykład: „uwypuklić nieprzeciętne walory owiane sentymentem”, itp. Wynalazł sposób „asekurowania się”, polegający na tym, że jedna połowa zdania przeczyła drugiej. Ten krytyk, piszący parę dziesiątków lat w dużym piśmie liberalno-postępowym, wciąż zwalczał wszelką „modernę” a chwalił zbożne tendencje. Chwalił Rostanda46, że „otworzył szarą przędzą pleśni od dawna zasnute okno i wpuścił przez nie powiew świeżych prądów po stęchliźnie szpitalnej jaką daje literatura modernistyczna”; chwalił Bełcikowskiego „swojski obrazek życia narodowego skreślony ręką zamiłowaną w przeszłości a piszącą sercem” etc. Z formułek jego ułożył Nowaczyński Vademecum dla krytyków, pod tytułem Mały Prokesch. Najzabawniejsze bąki strzelał w muzyce, której terminy najwięcej mają ścisłości; nie da się np. słów „chromatyczny” itp. używać po omacku. Fachowi muzycy robili sobie zabawę, przysiadając się na koncercie do Prokescha i podsuwając mu brednie, które na drugi dzień z radością czytali w jego recenzji.

Przez czas działań Stanisławskiego Prokesch przycupnął nieco. Ale oto rzecz godna uwagi, niemal symboliczna. Grubas Stanisławski umarł bezdzietnie; cienki jak tyczka Prokesch miał ośmioro dzieci. I to chuchro, które — zdawałoby się — wiatr przewróci, przetrwało wszystkich; Witkiewicza, Stanisławskiego, Pawlikowskiego, Wyspiańskiego, wszystkich. Doczekał się swojej apoteozy, swego jubileuszu (te nieopisane krakowskie jubileusze!). I ci sami malarze, którzy dwadzieścia lat wprzódy kwalifikowali jego działalność w słowach najbardziej... malowniczych, teraz, sami doszedłszy fazy, w której budzi się potrzeba wzajemnej wyrozumiałości i pobłażania, zaczęli rozumieć praktyczność i wygodę instytucji-Prokescha. I urządzili mu jubileusz, i wprowadzili go pod ręce, i mieli do niego mowy. Tylko enfant terrible ówczesnego Krakowa, Feliks Jasieński47, zamącił tę uroczystość felietonem, w którym zestawił najsławniejsze bąki Prokescha, między innymi ową sławną recenzję z Wesela48, gdzie krytyk wykładał myśl utworu jako zachętę dla inteligencji, aby się zbliżała do ludu, a „choć nie brak przy tym małych dysonansów, całość kończy się wesołym oberkiem”. — „Nie miałbym ostatecznie nic przeciw tej koncepcji — dworował sobie Jasieński; jedno mnie tylko niepokoi, mianowicie, że p. Prokesch był równocześnie krytykiem muzycznym”.

W owej chwili Kraków, pod znakiem wojen, a zwłaszcza aprowizacji, znów miał co innego na głowie i nie przywiązywał znaczenia do takich sporów. Ale walka między Arielem a Kalibanem jest wieczna...

„Na początku była chuć”...

Lubię, kreśląc te wspominki, zaglądać do listów Żeromskiego pisanych z Krakowa do narzeczonej. Bawią mnie te konfrontacje wrażeń. Otóż czytam pod datą roku 1892:

„Zapoznałem się z powieściopisarzem Sewerem. Ten ostatni jest już starowinką, ale krzepkim jeszcze i trzymającym z młodymi... Spotykamy się, i gadu gadu. Jest to taki gaduła, że trzeba na ulicy zmiatać przed nim, gdy się nie ma czasu, bo gotów godzinkę przetrzymać i poobrywać guziki u palta, tak je kręci. Złoty pierniczek!...”

Uśmiechnąłem się mimo woli, kiedym to czytał. Bo Sewer miał wtedy lat 52, a historia literatury — Feldmana czy Potockiego — podkreśla młodzieńczą świeżość, jaką zachował do końca. Ale mógł robić na kimś to wrażenie. Tak ludzie postarzali się wówczas dobrowolnie, charakteryzacją, strojem, wzięciem. Kto znał Sewera powierzchownie, ten mógł w istocie myśleć: „pan Jowialski”. Pan Jowialski płatający niewybredne figle i psoty, potrzebujący ciągłego gwaru, wciąż głodny okazji do śmiechu, bawiący się bez końca jednym konceptem. To był Sewer „popołudniowy”. Ale był i Sewer „poranny”, jeden z najpracowitszych literatów w Polsce, który regularnie kropił swoich sto czy dwieście wierszy dziennie, zachowując do końca niezmęczoną wenę opowiadania, artysta wrażliwy na wszystkie kwestie i prądy, chwytający je za łatwo może czasem, ale w lot, żyjący po koleżeńsku a zarazem po ojcowsku z młodymi, nie przestraszający się żadnej ich ekstrawagancji.

Kiedy skończył swój dzień pracy, Sewer puszczał głowę luzem. Wówczas bawił się byle czym, chodził, gadał, mącił wodę, świntuszył sobie z sarmacka i bardzo niewinnie, zaczepiał nieznajomych, pisał z byle powodu do przyjaciół listy zrywające znajomość, ale zapominał o tych listach zaraz po ich wysłaniu...

Szedłem raz z Sewerem ulicą; idzie naprzeciwko nas jakaś obca pani z córeczką i woła na nią: „Andziu, nie oddalaj się! — ...Od trzody, mówiła stara owca do owieczki młodej”, wydeklamował jej Sewer prosto w twarz, ukłonił się i odszedł, zostawiając paniusię w osłupieniu. To próbka jego zabaw. Czy nie jowialszczyzna?

Ten pan Jowialski miał swoją nieodłączną panią Jowialską, przezacną panią Marię Maciejowską. Podobnie jak Sewer (to był jego pseudonim; nazywał się Ignacy Maciejowski), i żona jego wyszła ze sfery ziemiańskiej. Młoda jeszcze jej twarz była dosłownie pomarszczona ze śmiechu. „Co ten Sewer nie wymyśli”, powtarzała krztusząc się od śmiechu i kręcąc wiecznego papierosa. Ale zajrzyjmy znów do Żeromskiego; „Stary Sewer zawsze z żoną pisze i przerabia”... To może przesada; ale w istocie Sewerowa była dzielną pomocnicą męża, była duszą tego domu, gdzie przez wiele lat zbierali się na codziennej popołudniowej herbacie Asnyk, Wyspiański, Reymont, Miciński, dwaj Tetmajerowie, Malczewski, Wyczółkowski, Kamiński, Starzewski, Górski, Wysocki, i cała czereda innych. Cóż to był za miły, uroczy dom, te trzy pokoiki na drugim piętrze przy ulicy Batorego nr 6, chwilami przypominające dom wariatów! Sewerowie byli tak zrośnięci z sobą, że, kiedy roztargnionego Sewera pytano o zdanie o jakiejś książce, pierwszym jego odruchem było zwrócić się do swojej generalnej sekretarki: „Maria, czy ja to czytałem? — Czytałeś. — Podobało mi się? — Podobało”. I dopiero wtedy Sewer odpowiadał: „Czytałem, świetne!”.

Figlarstwo Sewera objawiało się na przeróżne sposoby. Koperty nie zaadresował, aby nie poczynić jakichś psotnych dopisków! Sławna była historia jego wikarego w Dołędze (Sewer pół życia gospodarował i do końca zachował ścisły kontakt ze wsią), którego władze duchowne przeniosły w drodze karnej, za taki adres skreślony przez Sewera: „Wielebny ksiądz X., wielbiciel Marii, ale nie Boskiej, tylko Sewerowej Maciejowskiej”. Jeżeli jaki „badacz” weźmie się kiedy naukowo do jego korespondencji, może dojść do fantastycznych wniosków. Zacnego Sewera, najprzywiązańszego małżonka, pomówią co najmniej o — erotomanię. Nic mu nie znaczyło w liście o charakterze czysto towarzysko-przyjacielskim dać nagłówek taki:

„Najdroższa! — za mało! Ukochana! — Za mało! Jedyna! — Nareszcie”, tak jak nic mu nie znaczyło zakończyć np. tak: „Całuję ręce! wyraźnie i głośno wołam r-ę-c-e! Przywiązany, oddany, zakochany Sewer”, albo „Całuję wszystkie okrągłości od a do z”...; albo jeszcze gorzej; — po czym oddawał najspokojniej pióro żonie, aby się dopisała. Ten stary dzieciak miał tak ustalone przywileje, że byłoby szczytem śmieszności w Krakowie obrazić się o cokolwiek na Sewera. Wszystko składało się na tę bezkarność, i wcześnie posiwiałe włosy, i fama emisariusza z 63-go roku, emigranta, autora świetnych Szkiców z Anglii, i powszechna świadomość, że ten figlarz jest rozumnym i najlepszym człowiekiem.

Mam w ręku kilkadziesiąt listów Sewera pisanych do Elizy Pareńskiej, żony znakomitego lekarza i profesora, z której domem był w serdecznej zażyłości. Cały Sewer odbija się w tych listach. Wciąż kimś się opiekuje, kogoś ratuje, dla kogoś kwestuje. To kupuje imieniem adresatki obrazek od młodego malarza, to szturmuje przez nią do bogatego kołtuna o stypendium na lekcje dla młodej adeptki sceny; wciąż przejęty czyjąś biedą, czyimś talentem, ufny, życzliwy wszystkim i wszystkiemu, pełen optymizmu, zachowujący humor w drobnych i większych codziennych kłopotach. Bo opierając swój byt na pracy literackiej, zawsze zawisłej od kaprysów „rynku” i opłacanej nieregularnie, mimo to Sewer miał otwarte serce i pugilares dla innych.

Oto próbka ksiąg handlowych Sewera, wyjęta z listów do pani Elizy, która też była po trosze domem bankowym „Młodej Polski”:

„Włodzio nie namalował portretu, więc mi nie oddał 100 złr., Józio Wolff nie odsyła 300 rubli, Skiwski 800 odda dopiero po 15-tym, X... nie oddal 40, zatem proszę na tydzień lub dwa pożyczyć mi 100 złr., jeśli łaska...”

Przez szereg listów ciągną się projekty jakiejś wycieczki do Włoch, głównie dlatego, aby zawieźć tam młodego literata, którego talent potrzebowałby wrażeń. Koszt wyprawy do Rzymu oblicza Sewer na 250 reńskich na głowę (sielskie czasy!), czeka tylko na pieniądze z Ateneum. Ale to marzenie o miesięcznem wytchnieniu okazało się zbyt wygórowane, bo już na drugi dzień pisze: „wczoraj podany przeze mnie projekt na Rzym upadł!... Na Rzym mamy za mało pieniędzy; wraca projekt Wenecja i do domu. Na Wenecję potrzeba 120 guldenów na głowę i jedziemy tylko na dwa tygodnie”.

Są w tych listach zabawne ploteczki literackie:

„Dziękuję za Krzak dzikiej róży Jasia. Są tam rzeczy prześliczne, nastrojowe i świeże, aż pachnie górskim powietrzem i kosodrzewiną. Na wzgórzu śmierci silne, tylko ta dusza głupia, która nic nie robi, tylko oddaje się orgii zmysłowej z Lucyperkiem — a cóż za wielkie rzeczy mogłaby mówić, gdyby umiała! Gdyby Jasia (Kasprowicza) było na to stać...”

To znów o czym innym:

„Przyjechał tu do nas Włodzio Tetmajer49 i zabawne rzeczy opowiada o konkurach Lucka o rękę Jagi w Bronowicach małych. Jak Lucek lata boso, z cwikierem na nosie, jak okopuje buraki, wiąże snopy, jak się umizga, jak jest czuły, sentymentalny itd., itd., z humorem opowiada a wybornie robi Lucka, jego ruchy — jego miny. — Przy tym bardzo lubi Lucka i śmieje się mówiąc, że dla mnie na listy przybył mi nowy tytuł dla niego: „szwagier Rydla”... I ja tak będę adresował. Ale Rydelek Lucek zrobił nam niespodziankę i zaimponował!!!!... Lubię go za to bardzo!”

A ta ploteczka, czy nie kapitalna? Sewerowie żyli w bliskiej przyjaźni z żoną głośnego filozofa-mistyka, profesora Lutosławskiego. Otóż Sewer referuje:

„Pisała L......a, że 44 już w drodze, tylko nie przez nią. Znalazł Lutuś podobno na Wołyniu matkę „cudzoziemkę”, która pozwoliła na to, aby z niej (i Lutusia) przyszedł na świat a imię jego 44. Skądże Lutuś jest taki zarozumiały, że to on tylko może być ojcem 44-ech? Na to trzeba być wariatem, dziwię się tylko tej, którą znalazł”...

Szczegół ten z tak autentycznego źródła jest niezmiernie ciekawym przyczynkiem do psychologii sekt mistycznych. Uparcie pokutuje ustna tradycja, wedle której Towiański miał starać się Mickiewiczowi o matkę dla przyszłego geniusza; w tym samym czasie Ojciec-Wiekuisty saint-simonistów, Prosper Enfantin, wędrował ze swymi uczniami do Egiptu, aby tam sobie szukać matki dla mesjasza...

„Lutuś” — jak go nazywa Sewer — toż to znowu cała karta dawnego Krakowa, i jakże charakterystyczna! W owej bujnej epoce, naprzeciw „czarnym mszom” Przybyszewskiego szerzy się magia biała: wszystkie sale są za ciasne, aby pomieścić słuchaczów mistrza Wincentego; musi przemawiać na błoniach. W przepełnionej sali Teatru ludowego, sfanatyzowani mężczyźni i kobiety ślubują poczwórną wstrzemięźliwość. Czyż nikt nie napisze historii Elsów krakowskich? Ale trzeba, aby to był ktoś mający poczucie humoru. Dziwne maskarady urządza czasem bożek Eros...

Byli i inni apostołowie. Pamiętani dra Augustyna Wróblewskiego, fanatyka czystości.

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Znasz-li ten kraj?... - Tadeusz Boy-Żeleński (darmowa biblioteka online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz