Darmowe ebooki » Dramat romantyczny » Dziady - Adam Mickiewicz (biblioteczny txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dziady - Adam Mickiewicz (biblioteczny txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Adam Mickiewicz



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
Idź do strony:
straże, 
I łańcuchami pozamykał porty, 
Utworzył senat, szpiegi, dygnitarze, 
Odkupy325 wódek, czyny i paszporty; — 
Ogolił, umył i ustroił chłopa, 
Dał mu broń w ręce, kieszeń narublował, 
I zadziwiona krzyknęła Europa: 
„Car Piotr Rosyją ucywilizował”. 
Zostało tylko dla następnych carów 
Przylewać kłamstwa w brudne gabinety, 
Przysyłać w pomoc despotom bagnety, 
Wyprawić kilka rzezi i pożarów; 
Zagrabiać cudze dokoła dzierżawy, 
Skradać poddanych, płacić cudzoziemców, 
By zyskać oklask Francuzów i Niemców, 
Ujść za rząd silny, mądry i łaskawy. 
 
Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco! 
Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazów, 
Gdy knutów grady na karki wam zlecą, 
Gdy was pożary waszych miast oświecą, 
A wam natenczas zabraknie wyrazów; 
Gdy car rozkaże ubóstwiać i sławić 
Sybir, kibitki, ukazy i knuty — 
Chyba będziecie cara pieśnią bawić 
Waryjowaną na dzisiejsze nuty. 
 
Car jak kręgielna kula między szyki 
Wleciał i spytał o zdrowie gawiedzi. 
„Zdrowia ci życzym”, szepcą wojowniki, 
Ich szepty były jak mruk stu niedźwiedzi. 
Dał rozkaz, — rozkaz wymknął się przez zęby 
I wpadł jak piłka w usta komendanta, 
I potem gnany od gęby do gęby 
Na ostatniego upada szerżanta. — 
Jęknęły bronie, szczęknęły pałasze 
I wszystko było zmieszane w odmęcie: 
Na linijowym kto widział okręcie 
Ogromny kocioł, w którym robią kaszę, 
Kiedy weń woda z pompy jako z rzeczki 
Bucha, a w wodę sypie majtków rzesza 
Za jednym razem krup ze cztery beczki, 
Potem dziesiątkiem wioseł w kotle miesza; — 
Kto zna francuską izbę deputatów, 
Większą i stokroć burzliwszą od kotła, 
Kiedy w nię projekt komisyja wmiotła 
I już nadchodzi, godzina debatów: 
Cała Europa, czując z dawna głody, 
Myśli, że dla niej tam warzą swobody; 
Już liberalizm z ust jako z pomp bucha; 
Ktoś tam o wierze wspomniał na początku, 
Izba się burzy, szumi i nie słucha; 
Ktoś wspomniał wolność, lecz nie zrobił wrzątku, 
Ktoś wreszcie wspomniał o królów zamiarach 
O biednych ludach, o despotach, carach, 
Izba znudzona krzyczy: „Do porządku!” 
Aż tu minister skarbu, jakby z drągiem, 
Wbiega z ogromnym budżetu wyciągiem, 
Zaczyna mieszać mową o procentach, 
O cłach, opłatach, stemplach, remanentach; 
Izba wre, huczy i kipi, i pryska, 
I szumowiny aż pod niebo ciska; 
Ludy się cieszą, gabinety straszą, 
Aż się dowiedzą wszyscy na ostatku, 
Że była mowa tylko... o podatku. — 
Kto tedy widział owy kocioł z kaszą 
Lub ową izbę — ten łatwo zrozumie, 
Jaki gwar powstał w tylu pułków tłumie, 
Gdy rozkaz carski wleciał w środek kupy. 
Wtem trzystu bębnów ozwały się huki, 
I jak lód Newy, gdy pryśnie na sztuki, 
Piechota w długie porznęła się słupy. 
Kolumny jedne za drugimi dążą, 
Przed każdą bęben i komendant woła. 
Car stał jak słońce, a pułki dokoła 
Jako planety toczą się i krążą. 
Wtem car wypuścił stado adiutantów, 
Jak wróble z klatki albo psy ze smyczy; 
Każdy z nich leci, jak szalony krzyczy, 
Wrzask jenerałów, majorów, szerżantów 
Huk tarabanów326, piski muzykantów — 
Nagle piechota, jak lina kotwicy 
Z kłębów rozwita, wyciąga się sznurem; 
Ściany idącej pułkami konnicy 
Łączą się, wiążą, jednym stają murem. 
Jakie zaś dalej były tam obroty, 
Jak jazda rącza i niezwyciężona 
Leciała obses327 na kartki piechoty, 
Jak kundlów psiarnia trąbą poduszczona 
Na związanego niedźwiedzia uderza, 
Widząc, że w kluby328 ujęto pysk zwierza; 
Jak się piechota kupi, ściska, kurczy, 
Nadstawia bronie jako igły jeża, 
Który poczuje, że pies nad nim burczy; 
Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku 
Targniona smyczą powściągnęła kroku; 
I jak harmaty w przód i w tył ciągano, 
Jak po francusku, po rusku łajano, 
Jak w areszt brano, po karkach trzepano, 
Jak tam marzniono i z koni spadano, 
I jak carowi w końcu winszowano — 
Czuję tę wielkość, bogactwo przedmiotu! 
Gdybym mógł opiąć, wsławiłbym me imię; 
Lecz muza moja, jak bomba329 w pół lotu, 
Spada i gaśnie w prozaicznym rymie, 
I śród głównego manewrów obrotu, 
Jak Homer w walce bogów, — ja — ah, drzymię. 
 
Już przerobiono wojskiem wszystkie ruchy, 
O których tylko car czytał lub słyszał; 
Śród zgrai widzów już się gwar uciszał, 
Już i sukmany, delije, kożuchy, 
Co się czerniły gęsto wkoło placu, 
Rozpełzały się każda w swoje stronę, 
I wszystko było zmarzłe i znudzone — 
Już zastawiano śniadanie w pałacu. 
 
Ambasadory zagranicznych rządów, 
Którzy pomimo i mrozu, i nudy, 
Dla łaski carskiej nie chybią przeglądów 
I co dzień krzyczą: „O dziwy! o cudy!” 
Już powtórzyli raz tysiączny drugi 
Z nowym zapałem dawne komplementy: 
Że car jest taktyk w planach niepojęty, 
Że wielkich wodzów ma na swe usługi, 
Że kto nie widział, nigdy nie uwierzy, 
Jaki tu zapał i męstwo żołnierzy. 
Na koniec była rozmowa skończona 
Zwyczajnym śmiechem z głupstw Napoleona; 
I na zegarek już każdy spozierał, 
Bojąc się dalszych galopów i kłusów; 
Bo mróz dociskał dwudziestu gradusów, 
Dusiła nuda i głód już doskwierał. 
 
Lecz car stał jeszcze i dawał rozkazy; 
Swe pułki siwe, kare i bułane 
Puszcza, wstrzymuje po dwadzieścia razy; 
Znowu piechotę przedłuża jak ścianę, 
Znowu ją ściska w czworobok zawarty 
I znowu na kształt wachlarza roztacza. — 
Jak stary szuler, choć już nie ma gracza, 
Miesza i zbiera, i znów miesza karty; 
Choć towarzystwo samego zostawi, 
On się sam z sobą kartami zabawi. 
Aż sam się znudził, konia nagle zwrócił 
I w jenerałów ukrył się natłoku; 
Wojsko tak stało, jak je car porzucił, 
I długo z miejsca nie ruszyło kroku. 
Aż trąby, bębny dały znak nareszcie: 
Jazda, piechota, długich kolumn dwieście 
Płyną i toną w głębi ulic miejskich — 
Jakże zmienione, niepodobne wcale 
Do owych bystrych potoków alpejskich, 
Co rycząc mętne walą się po skale, 
Aż w jezior jasnym spotkają się łonie 
I tam odpoczną, i oczyszczą wody, 
A potem z lekka nowymi wychody 
Błyskają, toczą szmaragdowe tonie. — 
Tu pułki weszły czerstwe, czyste, białe; 
Wyszły zziajane i oblane potem; 
Roztopionymi śniegi poczerniałe, 
Brudne spod lodu wydeptanym błotem. 
 
Wszyscy odeszli: widzę i aktory. 
Na placu pustym, samotnym zostało 
Dwadzieście trupów: ten ubrany biało, 
Żołnierz od jazdy; tamtego ubiory 
Nie zgadniesz jakie, tak do śniegu wbity 
I stratowany końskimi kopyty. 
Ci zmarzli, stojąc przed frontem jak słupy, 
Wskazując pułkom drogę i cel biegu; 
Ten się zmyliwszy w piechoty szeregu, 
Dostał w łeb kolbą i padł między trupy. 
Biorą ich z ziemi policejskie sługi 
I niosą chować; martwych, rannych społem: 
Jeden miał żebra złamane, a drugi 
Był wpół harmatnym przejechany kołem; 
Wnętrzności ze krwią wypadły mu z brzucha, 
Trzykroć okropnie spod harmaty krzyknął, 
Lecz major woła: „Milcz! bo car nas słucha”. 
Żołnierz tak słuchać majora przywyknął, 
Że zęby zaciął; — nakryto co żywo 
Rannego płaszczem, bo gdy car przypadkiem 
Z rana jest takiej nagłej śmierci świadkiem 
I widzi na czczo skrwawione mięsiwo — 
Dworzanie czują w nim zmianę humoru, 
Zły, opryskliwy powraca do dworu, 
Tam go czekają z śniadaniem nakrytem, 
A jeść nie może mięsa z apetytem. 
 
Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwił: 
Grożono, bito, próżna groźba, kara, 
Jenerałowi nawet się sprzeciwił, 
I jęczał głośno — klął samego cara. 
Ludzie niezwykłym przerażeni krzykiem 
Zbiegli się nad tym parad męczennikiem. — 
Mówią, że jechał z dowódcy rozkazem, 
Wtem koń mu stanął jak gdyby zaklęty, 
A z tyłu wleciał cały szwadron razem; 
Złamano konia, i żołnierz zepchnięty 
Leżał pod jazdą płynącą korytem; 
Ale od ludzi litościwsze konie: 
Skakał przez niego szwadron po szwadronie, 
Jeden koń tylko trafił weń kopytem 
I złamał ramię; — kość na wpół rozpadła 
Przedarła mundur i ostrzem sterczała 
Z zielonej sukni, strasznie, trupio biała, 
I twarz żołnierza równie jak kość zbladła; 
Lecz sił nie stracił: wznosił drugą rękę 
To ku niebiosom, to widzów gromady 
Zdawał się wzywać i mimo swą mękę 
Dawał im głośno, długo jakieś rady. 
Jakie? Nikt nie wie, nie mówią przed nikim. 
Bojąc się szpiegów słuchacze uciekli 
I tyle tylko pytającym rzekli, 
Że ranny mówił złym ruskim językiem; 
Kiedy niekiedy słychać było w gwarze: 
„Car, cara, caru” — coś mówił o carze. 
Chodziły wieści, że żołnierz zdeptany 
Był młodym chłopcem, rekrutem, Litwinem, 
Wielkiego rodu, księcia, grafa synem; 
Że ze szkół gwałtem w rekruty oddany, 
I że dowódca, nie lubiąc Polaka, 
Dał mu umyślnie dzikiego rumaka, 
Mówiąc: „Niech skręci szyję Lach sobaka”; 
Kto był, nie wiedzą, i po tym zdarzeniu 
Nikt nie posłyszał o jego imieniu; 
Ach! kiedyś tego imienia, o carze! 
Będą szukali po twoim sumnieniu. 
Diabeł je pośród tysiąców ukaże, 
Któreś ty w minach podziemnych osadził, 
Wrzucił pod konie, myśląc, żeś je zgładził. 
 
Nazajutrz, z dala za placem słyszano 
Psa głuche wycie — czerni się coś w śniegu; 
Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano; 
On po paradzie został na noclegu. 
Trup na pół chłopski, na poły wojskowy, 
Z głową strzyżoną, ale z brodą długą, 
Miał czapkę z futrem i płaszcz mundurowy, 
I był zapewne oficerskim sługą. 
Siedział na wielkim futrze swego pana, 
Tu zostawiony, tu rozkazu czekał, 
I zmarzł, i śniegu już miał za kolana. 
Tu go pies wierny znalazł i oszczekał. — 
Zmarznął, a w futro nie okrył się ciepłe; 
Jedna źrenica śniegiem zasypana, 
Lecz drugie oko otwarte, choć skrzepłe, 
Na plac obrócił: czekał stamtąd pana! 
Pan kazał siedzieć i sługa usiądzie; 
Kazał nie ruszać z miejsca, on nie ruszy, 
I nie powstanie — aż na strasznym sądzie; 
I dotąd wierny panu, choć bez duszy, 
Bo dotąd ręką trzyma pańską szubę 
Pilnując, żeby jej nie ukradziono; 
Drugą chciał rękę ogrzać, ukryć w łono, 
Lecz już nie weszły pod płaszcz palce grube 
I pan go dotąd nie szukał, nie pytał! 
Czy mało dbały, czy nadto ostrożny — 
Zgadują, że to oficer podróżny; 
Że do stolicy niedawno zawitał, 
Nie z powinności chodził na parady, 
Lecz by pokazać świeże epolety; 
Może z przeglądów poszedł na obiady, 
Może na niego mrugnęły kobiety, 
Może gdzie wstąpił do kolegi gracza 
I nad kartami — zapomniał brodacza; 
Może się wyrzekł i futra, i sługi, 
By nie rozgłosić, że miał szubę z sobą; 
Że nie mógł zimna wytrzymać jak drugi, 
Gdy je car carską wytrzymał osobą; 
Boby mówiono: jeździ nieformalnie 
Na przegląd z szubą! — myśli liberalnie. 
O biedny chłopie! heroizm, śmierć taka, 
Jest psu zasługą, człowiekowi grzechem. 
Jak cię nagrodzą? Pan powie z uśmiechem, 
Żeś był do zgonu wierny — jak sobaka. 
O biedny chłopie! za cóż mi łza płynie 
I serce bije, myśląc o twym czynie: 
Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie! — 
Biedny narodzie! Żal mi twojej doli, 
Jeden znasz tylko heroizm — niewoli. 
 
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Oleszkiewicz330331

Dzień przed powodzią petersburską 1834

Gdy się najtęższym mrozem niebo żarzy, 
Nagle zsiniało, plamami czernieje, 
Podobne zmarzłej nieboszczyka twarzy, 
Która się w izbie przed piecem rozgrzeje, 
Ale nabrawszy ciepła a nie życia, 
Zamiast oddechu, zionie parą gnicia. 
Wiatr zawiał ciepły. — Owe słupy dymów, 
Ów gmach powietrzny jak miasto olbrzymów. 
Niknąc pod niebem jak czarów widziadło, 
Runęło w gruzy i na ziemię spadło: 
I dym rzekami po ulicach płynął, 
Zmieszany z parą ciepłą i wilgotną; 
Śnieg zaczął topnieć — i nim wieczór minął, 
Oblewał bruki rzeką Stygu332 błotną. 
Sanki uciekły, kocze i landary 
Zerwano z płozów; grzmią po bruku koła; 
Lecz pośród mroku i dymu, i pary 
Oko pojazdów rozróżnić nie zdoła; 
Widać je tylko po latarek błyskach, 
Jako płomyki błędne na bagniskach. 
 
Szli owi młodzi podróżni nad brzegiem 
Ogromnej Newy; lubią iść o zmroku, 
Bo czynowników unikną widoku 
I w pustym miejscu nie zejdą się z szpiegiem. 
Szli obcym z sobą gadając językiem; 
Czasem pieśń jakąś obcą z cicha nucą, 
Czasami staną i oczy obrócą, 
Czy kto nie słucha? — nie zeszli się z nikim. 
Nucąc błądzili nad Newy korytem, 
Które się ciągnie jak alpejska ściana, 
Aż się wstrzymali, gdzie między granitem 
Ku rzece droga spada wyrąbana. 
Stamtąd, na dole, ujrzeli z daleka 
Nad brzegiem wody z latarką człowieka: 
Nie szpieg, bo tylko śledził czegoś w wodzie, 
Ani przewoźnik, któż pływa po lodzie? 
Nie jest rybakiem, bo nic nie miał w ręku 
Oprócz latarki i papierów pęku. 
Podeszli bliżej, on nie zwrócił oka, 
Wyciągał powróz, który w wodę zwisał, 
Wyciągnął, węzły zliczył i zapisał; 
Zdawał się mierzyć, jak woda głęboka. 
Odblask latarki odbity od lodu 
Oblewa jego księgi tajemnicze 
I pochylone nad świecą oblicze 
Żółte, jak obłok nad słońcem zachodu: 
Oblicze piękne, szlachetne, surowe. 
Okiem tak pilnie w swojej księdze czytał, 
Że słysząc obcych kroki i rozmowę 
Tuż ponad sobą, kto są, nie zapytał, 
I tylko z ręki lekkiego skinienia 
Widać, że prosi, wymaga milczenia. 
Coś tak dziwnego było w ręki ruchu, 
Że choć podróżni tuż nad nim stanęli, 
Patrząc i szepcąc, i śmiejąc się w duchu, 
Umilkli wszyscy, przerwać mu nie śmieli. 
Jeden w twarz spojrzał i poznał, i krzyknął: 
„To on!” — I któż on? — Polak, jest malarzem, 
Lecz go właściwiej nazywać guślarzem, 
Bo dawno od farb i pędzla odwyknął, 
Bibliją tylko i kabałę bada, 
I mówią nawet, że z duchami gada. 
Malarz tymczasem wstał, pisma swe złożył 
I rzekł, jak gdyby rozmawiając z sobą: 
„Kto jutra dożył, wielkich cudów dożył, 
Będzie to drugą, nie ostatnią próbą; 
Pan wstrząśnie szczeble assurskiego tronu, 
Pan wstrząśnie grunty miasta Babilonu; 
Lecz trzecią widzieć, Panie! nie daj czasu!” 
1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziady - Adam Mickiewicz (biblioteczny txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz