Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖
Sindbad mieszka w Bagdadzie wraz ze swoim wujem Tarabukiem. Tarabuk jest poetą, który choć pięknie składa słowa, nie zna gramatyki i ortografii, przez co popełnia mnóstwo błędów.
Pewnego dnia Tarabuk zasypia nad morzem, napisawszy wiersz, a wiatr zwiewa jego rękopisy prosto do wody. Na dnie odnajduje je Diabeł Morski, który stwierdza, że wiersze są paskudne, ale kojarzy wuja Tarabuka z Sindbadem, miłym młodzieńcem. Diabeł Morski pisze list do Sindbada, by ten wyruszył w morską podróż, zamiast tkwić na brzegu w chacie wraz z wujem, nieudolnym poetą. Sindbad chętnie przystaje na tę propozycję — rozpoczyna się jego przygoda…
Przygody Sindbada Żeglarza zostały wydane w 1913 roku jako utwór dla dzieci i młodzieży. Bolesław Leśmian to jeden z najsłynniejszych pisarzy i poetów polskich pierwszej połowy XX wieku, uznany za najoryginalniejszego twórcę tych czasów. To twórca nowego typu ballady, zasłynął także charakterystycznym językiem — jego utwory pełne są neologizmów, zwanych leśmianizmami. W swoich dziełach odwoływał się często do wątków fantastycznych, do wierzeń ludowych, czerpał z tradycji baroku, romantyzmu i Młodej Polski, inspirował się Bergsonem i Nietzschem.
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
— Podaruj mi tę urnę. Patrząc na nią — będę tworzył tak piękne wiersze, jakich nigdy jeszcze dotąd nie tworzyłem.
— Urny tej nie oddam nikomu! — odrzekłem posępnie. — Zapominasz, wuju, o tym, że z tysiąca dwustu pięćdziesięciu trzech uderzeń serca Sermina przeznaczyła mi tysiąc pierwszych!
— Z pewnością przeznaczyłaby je dla mnie, gdyby mnie choć raz jeden przed zgonem ujrzała. Lecz los chciał, że umarła, pozbawiona mego widoku! Nieszczęśliwa! Nawet w godzinę śmierci nie dano jej było ostatnim spojrzeniem ogarnąć od stóp do głów mojej postaci! Jestem pewien, iż widok takiego, jak ja, poety sprawiłby niezmierną ulgę konającej i dodałby jej otuchy do trwania w światach pozagrobowych! Cóż mam jednak czynić? Nieustannie rozmijam się z istotami płomiennymi, które mi są przeznaczone chyba po to, abym ich nigdy w porę nie oglądał. Życie jest pełne pomyłek niepowetowanych!
— Niechże wuj kiedykolwiek ze mną razem w podróż wyruszy, aby się tam spotkać z jakąkolwiek istotą płomienną.
— Nie teraz jeszcze, nie teraz! — odpowiedział wuj Tarabuk. — Zbyt wiele mam do roboty, zbyt wiele słów rymuje mi się w głowie. Nie mogę na podróże tracić czasu, który sam Bóg przeznaczył na pisanie wierszy. Prócz tego nie chcę opuszczać tysiąca moich niewolnic, które w czasie mej nieobecności zdążyłyby na pewno oddać zapomnieniu wszystkie moje utwory, zaś obarczenie okrętu tysiącem dziewcząt byłoby zbyt uciążliwe.
Wuj Tarabuk mówił jeszcze długo o wszystkim, o czym tylko mógł mówić, lecz już go nie słuchałem. W ostatnich czasach stał się nadzwyczaj wielomówny i wielomówność jego nużyła mnie i niecierpliwiła. Mówiąc po prawdzie — unikałem towarzystwa wuja, chociaż kochałem go szczerze i głęboko. Po tylu przejściach i wstrząśnieniach, których mi dostarczyły moje podróże, wymagałem spokoju, ciszy i samotności. Toteż najczęściej wychodziłem z domu na samotne wycieczki po wybrzeżu morskim, aby tam rozmyślać o płomiennej Serminie, którą straciłem bezpowrotnie.
Podczas jednej z takich wycieczek spotkałem jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się do mnie i z uśmiechem zapytał, czy nie jestem przypadkowo Sindbadem Żeglarzem?
Odpowiedziałem twierdząco.
— Czy pozwolisz mi w takim razie uścisnąć twoją dłoń? — spytał młodzieniec.
— I owszem! — odrzekłem, podając mu obydwie dłonie.
— Sława twoja — mówił dalej młodzieniec — ogarnęła świat cały. Imię twoje rozbrzmiewa po wszystkich krajach. Od dawna marzyłem o tym, aby ciebie poznać i jestem ci niezmiernie wdzięczny za to, żeś podał mi do uścisku obydwie dłonie, zamiast odwrócić się ode mnie dumnie, jako od człowieka nieznanego. I ja też marzę o sławie wielkiego podróżnika. Chciałbym od ciebie zasięgnąć rady, dokąd mam się udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, aby wreszcie zdobyć sobie rozgłos podróżnika?
Gdy mu mówiłem, dokąd ma się udać i na jakie niebezpieczeństwa narazić, postrzegłem ukosem, iż twarz młodzieńca zmienia nieustannie swój wyraz, a właściwie przybiera na przemian dwa wyrazy: jeden wyraz wesołej twarzy młodzieńczej, zaś drugi wyraz pyska Diabła Morskiego. Zdawało się, iż młodzieniec z trudnością pozbywa się tego ostatniego wyrazu i że, ilekroć na niego spoglądam, tylekroć z niezwykłym pośpiechem przybiera wyraz twarzy młodzieńczej z widocznymi oznakami pewnego wysiłku, czy też niedogody.
Przypomniałem sobie, iż zdaniem wytrawnych marynarzy Diabeł Morski może odmieniać swe kształty, ale z takim trudem i z takim nakładem nieznośnego bólu, że gwoli uśmierzenia owego bólu musi co chwila przywracać sobie postać przyrodzoną.
Podejrzliwie wtedy zacząłem podpatrywać na młodzieńca. Młodzieniec zauważył to natychmiast i rzekł z uśmiechem:
— Zapewne postrzegłeś dziwne zmiany, którym twarz moja podlega. Wszakże nie zwracaj na nie żadnej uwagi. Są to skutki nieszczęśliwego przypadku. Pewnego razu, gdy byłem dzieckiem, bawiłem się piaskiem i muszlami na wybrzeżu morskim. Niańka wraz z swym narzeczonym oddaliła się ode mnie, pozostawiając mnie moim własnym losom. Zbliżyłem się do brzegu i ciekawie zajrzałem do fali, która, pieniąc się, uderzała o brzeg. Postrzegłem pod falą — na białym piachu — piękną, olbrzymią, tęczową muszlę. Wyciągnąłem rączkę — gdyż miałem wówczas rączki, nie zaś ręce — otóż wyciągnąłem rączkę po ową muszlę. Nagle z fali wyłonił się Diabeł Morski. Przerażony jego widokiem zacząłem krzyczeć. Na krzyk mój niańka wraz z narzeczonym nadbiegła i porwała mnie na ręce. Diabeł Morski znikł natychmiast w fali. Wszakże widok Diabła Morskiego przyprawił moje mięśnie o skurcz chorobliwy, który od czasu do czasu zmusza moją twarz do nieznośnego i mimowolnego układania się w kształt pyska Diabła Morskiego. Jest to choroba przykra i nieuleczalna, która jednak nie ma nic wspólnego z moją istotą. Jest to po prostu nieszczęśliwe kalectwo, które zawdzięczam nieoględności swej niańki. Boli mnie, jeśli ktokolwiek zwraca na moje kalectwo uwagę i drwi ze mnie lub wyśmiewnie przezywa Diabłem Morskim. Wiem, że jesteś człowiekiem subtelnym i że przeto nie będziesz zbyt często słowem lub spojrzeniem napomykał o moim kalectwie.
— Przyrzekam ci to uroczyście! — odrzekłem, nieco wzruszony. — Sam też byłem igraszką Diabła Morskiego, więc rozumiem, ilu nieszczęść przyczyną ów potwór stać się może. Przykra to zapewne choroba owo mimowolne, pod przemocą chorobliwego skurczu spokrewnianie się ludzkiej twarzy z tak potwornym pyskiem, jak pysk Diabła Morskiego. Trudna jednak rada! Nieuleczalnej choroby nikt się nie pozbędzie. Proszę cię, biedny młodzieńcze, nie krępuj się wcale moją obecnością i, ilekroć skurcz cię chwyci, folguj chorobliwym odruchom swej twarzy, gdyż wszelkie pogwałcenie tego skurczu może tylko przysporzyć bólu twym mięśniom.
— Dziękuję ci za uprzejmość i przyzwolenie! — zawołał młodzieniec, serdecznie ściskając moje dłonie i natychmiast folgując chorobliwym odruchom twarzy, która całkowicie wydłużyła się teraz w pysk Diabła Morskiego.
Ponieważ z natury nie jestem podejrzliwy, więc powieść młodzieńca uspokoiła mnie najzupełniej. Poczułem dla niego litość, a nawet przyjaźń. Żałowałem go z całego serca, bo jakże można nie żałować młodzieńca, któremu ludzka twarz wydłuża się w pysk zgoła diabelski w chwili, gdy zbliża się na ten przykład do cudownej królewny, lub przed odjazdem żegna się z tak ukochanym wujem, jak na ten przykład wuj Tarabuk?
Udawałem odtąd starannie, iż wcale nie postrzegam chorobliwych skurczów jego twarzy. Młodzieniec zaś czy to dla ulgi osobistej, czy też dla okazania mi bezwzględnej ufności, pofolgował swej twarzy do takiego stopnia, iż odtąd skwapliwie i stale upodobnił ją pyskowi Diabła Morskiego i, wziąwszy mnie pod rękę, szedł wzdłuż wybrzeża, nie zadając sobie zgoła trudu pozbycia się choćby na chwilę tego pyska i przybrania choćby przez zwyczajną grzeczność — uprzejmiejszego wyrazu twarzy.
Pomimo to zaprzyjaźniłem się z młodzieńcem i co dzień wieczorem chadzaliśmy razem po wybrzeżu morskim. Opowiadałem mu o moich dokonanych podróżach, on zaś zwierzał mi się ze swoich marzeń i zamiarów podróżniczych. Wykazywał przy tym niezwykłą znajomość morza. Umiał nieomylnie przepowiadać pogodę i niepogodę. Znał rodzaje wszelkich ryb bytujących w morzu. Pewnego razu wyznał mi nawet, iż kocha morze stokroć więcej niźli grunt stały i że woli pijać słoną wodę morską niż przaśną wodę rzeczną, tym bardziej, że ta ostatnia sprawia mu bóle żołądkowe. Kto inny na moim miejscu domyśliłby się, z kim ma do czynienia. Było jasne, iż domniemany młodzieniec jest po prostu Diabłem Morskim. Tylko dzięki mojej bezprzykładnej łatwowierności mogłem tak zaufać jego zapewnieniom. Łatwowierność moja została wkrótce ukarana.
Młodzieniec pewnego razu zaczął namawiać mnie do podróży wspólnej:
— Będę ci w podróży pomocny — rzekł z zapałem. — W razie niebezpieczeństwa osłonię cię własną moją piersią. Jestem bowiem silny i odważny. Łatwiej we dwóch dać sobie radę w podróży. Umiem pływać jak ryba. Znam morze na wylot jak ryba. Burzę morską wyczuwam nieomylnie jak ryba. Jestem zwinny jak ryba. Wobec niebezpieczeństw potrafię zachować zimną krew jak ryba. Słowem będziesz miał we mnie wiernego i dzielnego towarzysza. Wyruszymy wprost do krajów nieznanych. Czekają nas cuda i dziwy, o których od dawna śnię i marzę nadaremnie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś nie odkładał dnia podróży, lecz zgodził się odjechać zaraz — niezwłocznie — natychmiast. Wyobrażam sobie, ile królewien zaklętych spotkamy po drodze! Ilu czarnoksiężników zwyciężymy! Czeka nas taka sława, jakiej nikt jeszcze dotąd nie zdobył. Nie warto zwlekać, nie warto się spóźniać do cudów! Kto późno przychodzi — ten sam sobie szkodzi. Dziś — za godzinę pojedziemy konno do Balsory, a nazajutrz z rana odbijemy od brzegów. Im prędzej — tym lepiej. Marzeniem moim od dawien dawna była podróż wspólna z tobą, o słynny, o niezwyciężony, o wielki Sindbadzie!
Było coś osobliwego i pociągającego w głosie młodzieńca, coś, co zniewoliło mnie do natychmiastowej niemal zgody. Trudno mi nawet określić dokładnie, czemu nie mogłem się oprzeć jego namowom. Pomimo, iż obracał ku mnie nieustannie swój pysk diabelski, łagodny dźwięk jego aksamitnego głosu przesłaniał mi szczelnie całą ohydę i potworność tego pyska. Nie tylko przesłaniał, lecz nadawał temu pyskowi jakowyś czar i urok niepokonany. Wsłuchany w melodyjne i upojne dźwięki kuszącego mnie głosu, niemal dojrzałem ślady ukrytego piękna w owym pokurczonym pysku. Po chwili pysk ów zaczął mnie po prostu czarować. Zdawało mi się, iż wyraz tego pyska jest pełen głębokiej zadumy, takiej właśnie zadumy, jaką budzi w podróżniku zapalonym widok nieznanych krain. Zachciało mi się znowu włóczęgi po świecie — zachciało się niezwalczenie, nieprzeparcie, nieodwołalnie! Chwyciłem dłoń młodzieńca i ściskając ją przyjaźnie, rzekłem:
— Zgoda, drogi przyjacielu! Dziś jeszcze — za godzinę wyruszymy konno do Balsory. Masz słuszność: nie trzeba zwlekać ani chwili! Świat stoi przed nami otworem. Nie szczędźmy pośpiechu! Może teraz właśnie przeznaczono nam spotkać w drodze bajkę najpiękniejszą! Jeśli się spóźnimy — nigdy już oczy nasze jej nie ujrzą! Pozwól tylko, że na chwilę wrócę do pałacu, aby się pożegnać z moim wujem.
— Będę na ciebie czekał tu — na wybrzeżu morskim — odrzekł młodzieniec.
Pobiegłem do pałacu. Wuj Tarabuk w swym pokoju zajęty był właśnie braniem dziewcząt na pamięciowe spytki. Wpadłem zdyszany do pokoju i zawołałem z miejsca:
— Wyjeżdżam!
— Dokąd? — zapytał wuj Tarabuk.
— Do krain nieznanych.
— Jak to? Już chcesz mnie opuścić?
— Jest to moje nieodwołalne postanowienie.
— Czy masz przy sobie wiersz, który niegdyś napisałem na cześć niezapomnianej Piruzy?
— Mam.
— Otóż — jeśli w drodze spotkasz jakąkolwiek królewnę, byle dość płomienną, wręcz jej ten utwór z zapewnieniem, że dla niej go zrymowałem. Czy obiecujesz?
— Obiecuję.
— Solennie?
— Solennie.
— W takim razie — wesołej podróży.
Wuj Tarabuk uściskał mnie nie bez wzruszenia i natychmiast powrócił do swojej czynności, polegającej na sprawdzaniu pamięciowej zawartości tysiąca dziewcząt. Wybiegłem z pałacu i po chwili byłem już na wybrzeżu. Młodzieniec czekał na mnie, trzymając za uzdę dwa czarne rumaki.
— Jakim sposobem w tak krótkim czasie zaopatrzyłeś się w dwa tak czarne rumaki? — spytałem zdziwiony.
— Jestem pilnym i starannym towarzyszem podróży! — odrzekł wesoło młodzieniec, koślawiąc uśmiechem swój rozumny pysk. — Są to moje własne konie z mojej własnej stajni, która się znajduje tam, gdzie stoi mój własny dom.
— Gdzież w takim razie stoi twój dom?
— Nie mamy teraz czasu do stracenia. Potem odpowiem ci na twoje pytanie. Czas nagli. Dalej w drogę!
Dosiedliśmy rumaków i popędziliśmy w stronę Balsory. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem w drodze, że rumaki biegną tak dziwnie, jakby falowały w powietrzu. Grzywy ich były podobne do splotów morskiej trawy. Od czasu do czasu z ich nozdrzy tryskały jakieś fosforyczne poblaski, które rozwidniały przed nami mrok zapadającej nocy.
— Dziwne to rumaki! — rzekłem do młodzieńca. — Nie spotykałem dotąd takich rumaków. W której stronie świata nabyłeś te cudowne zwierzęta, parskające fosforem?
— Nie mamy teraz czasu do stracenia, — odpowiedział młodzieniec. — Potem odpowiem ci na twoje pytania.
Z Bagdadu do Balsory najbystrzejszy koń zazwyczaj sześć godzin dobrym kłusem biegnie. Tymczasem, zanim godzina upłynęła, już stanęliśmy w Balsorze.
— Jakże się to stało — spytałem ze zdziwieniem — że drogę z Bagdadu do Balsory w przeciągu godziny przebyliśmy?
— Nie mam teraz czasu do stracenia — odpowiedział młodzieniec. — Potem ci odpowiem na twoje pytanie.
I zatrzymał konia przed oberżą, w której mieliśmy przenocować. W oberży był tylko jeden pokój wolny. Nocowaliśmy obydwaj w tym pokoju. Zasnąłem snem kamiennym w ubraniu, aby — skoro świt — udać się na okręt, który o świcie właśnie miał przybyć. O północy poczułem przez sen, że czyjaś dłoń dotyka mnie w tym miejscu na piersi, gdzie miałem kieszeń, w której już kilkakroć tkwił list Diabła Morskiego. Chciałem się obudzić, lecz nie mogłem, nad ranem zaś, gdy się ocknąłem, zapomniałem na razie o moich wrażeniach sennych i nie zbadałem owej kieszeni, chociaż w nocy powziąłem to postanowienie.
Młodzieniec był już na nogach. Pośpieszyliśmy do przystani i weszliśmy na obszerny pokład okrętu, zostawiwszy rumaki na brzegu. Szedłem na przedzie, młodzieniec szedł za mną.
— Odpowiedz mi teraz na trzy moje pytania — rzekłem, nie odwracając do niego głowy — Mamy teraz dość czasu, więc możesz mi odpowiedzieć. Tedy odpowiadaj po kolei. Po pierwsze: gdzie jest twój dom?
Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:
— Po wtóre: w jakiej stronie świata nabyłeś owe dziwne rumaki?
Młodzieniec milczał, a ja mówiłem dalej:
— Po trzecie: jakim sposobem w ciągu jednej godziny przebyliśmy drogę z Bagdadu do Balsory?
Młodzieniec milczał, a ja odwróciłem do niego głowę, aby mu się teraz przyjrzeć, lecz — młodzieńca nie było. Znikł bez śladu. Spojrzałem na brzeg rumaków też nie było. Znikły bez śladu.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie ów tajemniczy dotyk czyjejś dłoni, który mnie zaniepokoił o północy — i nagle — zrozumiałem wszystko! Zrozumiałem, że Diabeł Morski w postaci młodzieńca podszedł mnie raz jeszcze — raz jeszcze pokusił do podróży i raz jeszcze zdołał wsunąć mi do kieszeni list, w chwili, gdy sen mnie zmorzył w oberży. Jakże mogłem zaufać słowom tego młodzieńca! Przecież pysk Diabła Morskiego co chwila i wyraźnie wyłaniał się z rysów jego przybranej twarzy! Przecież poniechał w końcu nieznośnego dla niego zapewne i bolesnego wcielania się w postać młodzieńczą i kroczył obok zgoła bezczelnie, nie uważając nawet za potrzebne odwracania ode mnie swego przyrodzonego, diabelskiego pyska! A wreszcie rumaki, na których pędziliśmy z Bagdadu do Balsory, czy nie miały wszelkich oznak siły nieczystej i czy nie powinny były wzbudzić we mnie podejrzeń? Zaprawdę stałem się ofiarą własnej mojej łatwowierności.
Nerwowym ruchem dłoni zmacałem
Uwagi (0)