Darmowe ebooki » Baśń » Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 29
Idź do strony:
tę kotarę dałem ci sam w podarku ślubnym, a kupiłem ją osobiście od kupca perskiego.

— Pamiętam to dobrze! — zawołała Sermina. — Pamiętam, że ta kotara jest twoim podarkiem ślubnym, ale jednocześnie jest ona tak dziwnie podobna do ulubionej kotary mojej matki, że uważam ją niemal za pamiątkę po mojej matce.

— Pomimo to — odpowiedział Murumadarkos — będę oto liczył do trzech. Za trzecim razem strzała przeszyje ową pamiątkę po twojej matce.

Ukryty za kotarą poczułem się nagle nieswojo.

— Raz! — rzekł Murumadarkos.

— Błagam cię, nie strzelaj! — zawołała Sermina.

— Dwa! — rzekł nieubłagany Murumadarkos.

Chcąc w czas uprzedzić okrutne trzy, które by niechybnie pociągnęło za sobą cios dla mnie śmiertelny, wysunąłem się mimo woli spoza kotary.

— A kto to? — zawołał Murumadarkos, przysiadając do ziemi ze zbytniego zapewne zdumienia.

— Precz stąd, podły czarnoksiężniku! — zawołałem odważnie — kocham Serminę i nie pozwolę nadal więzić jej w tych podziemiach. Albo zabiję ciebie, albo sam zostanę zabity.

— To ostatnie jest o wiele prawdopodobniejsze — odpowiedział czarownik i przedzierzgnął się nagle w olbrzymiego psa.

Pies rozwarł paszczę i chciał się już rzucić na mnie, gdy Sermina przedzierzgnęła się w wilka. Wilk rzucił się na psa i rozpoczęła się wściekła walka. Podczas tej walki pies nagle przeobraził się w tygrysa. Wówczas wilk przemienił się we lwa. Tygrys stał się nagle — żółtym z zazdrości i złości płomieniem. Z niepokojem spojrzałem na lwa, czekając, w co się teraz odmieni. Lew po krótkim namyśle rozwichrzył się w cudowny, purpurowy płomień. Przypomniałem sobie wówczas, iż Sermina słynęła jako płomienna. Dwa te płomienie — żółty i purpurowy — wichrząc się i powiewając jęzorami, splotły się i zgmatwały wzajem ze sobą. Długo trwała walka płomieni. To żółty, to purpurowy unosił się wzwyż, panując nad przeciwnikiem. Mocowały się ze sobą — wijąc się kłębami po ziemi, polatując ku sklepieniu, prześlizgując się po ścianach, paląc po drodze kotary i makaty. Wreszcie znieruchomiały obydwa i zwarły się w jeden ognisty, żółto-purpurowy zamęt. Znać było iż tężą się i zmagają w walce ostatecznej. Zaparłem dech i z zamarłem w piersi sercem śledziłem skutki walki, od której zależało życie moje i Serminy. Nagle płomień żółty zachwiał się, syknął, zadymił i zaczął z wolna wątleć, przygasać, szarzeć, aż w końcu, zamieniony w popiół, opadł na ziemię. Sermina zwyciężyła! W kształcie purpurowego płomienia zbliżyła się do mnie i owiała moją twarz wonnym, czarownym, upojnym żarem. Wyciągnąłem dłonie i pogrążyłem je w purpurowym płomieniu. Nie spaliły się, jeno zadrgały, przejęte wnikliwą spiekotą podobną do spiekoty wiosennego południa. Rozchyliłem wargi i zacząłem wdychać wonny żar, który wywiewał się z płomienia. Spijałem też żar purpurowy chciwie i radośnie, gdyż przelewał mi się do piersi i uderzał do głowy jako wino.

— Sermino! — szepnąłem — tyżeś to jest — taka płomienna?

— Jam jest — odrzekła.

— Co się dzieje z tobą? Odpowiedz, bo nie widzę twej postaci?

— Płonę — szepnęła Sermina.

— Czy żyjesz jeszcze?

— Płonę.

— Czy widzisz mnie?

— Płonę.

— Czy kochasz mnie, Sermino?

— Płonę.

— O, jeżeli możesz, przywróć sobie dawną postać, bo oczy moje stęskniły się do twego widoku!

W tej chwili purpurowy płomień zawichrzył się, rozwiał i na jego miejscu zjawiła się dawna Sermina, ale jakże zmieniona, jakże blada, jakże dziwnie smutna i zadumana!

— Zwyciężyłam Murumadarkosa, spalając go w popiół marny i nikczemny, ale nie wolno zwyciężać — bezkarnie! Przybrałam na się postać płomienia, ale nie wolno płonąć — bezkarnie! Kto raz zapłonął — ten musi spłonąć do końca! Wiedziałam o tym, co mnie czeka, ale nie mogłam uniknąć przeznaczenia! Gdy Murumadarkos zamienił się w płomień musiałam gwoli zwycięstwu przeciwstawić się mu w równie płomiennej postaci. Patrz na mnie, póki jeszcze trwam na ziemi, gdyż oto zbliża się chwila mojej śmierci. Zwyciężając Murumadarkosa — wyratowałam ciebie. Ratując ciebie — musiałam sama siebie unicestwić. Płonę, płonę nadal, płonę beznadziejnie!

— Wszakże pozbyłaś się już postaci płomienia?

— O, tak — pozbyłam się tej postaci tylko na zewnątrz, ale wewnątrz, w duszy, w piersi pozostało straszne, niepokonane purpurowe zarzewie! Spala mnie ono szybko, pośpiesznie — spala na popiół, na proch znikomy!

— Powiedz, czym mogę zagasić, czym stłumić to zarzewie okrutne?

— Niczym go nie stłumisz, niczym nie zagasisz! Spójrz na mnie uważnie: choć nie widzisz trawiącego mnie płomienia, możesz jednak postrzec wszelkie widome oznaki spalania się i spopielania.

Teraz dopiero — pod wpływem tych słów — spostrzegłem nagle, że ciało Serminy powoli czernieje, jakby się zamieniało w węgiel. Warkocze jej, olbrzymie, złote warkocze skręcały się kurczowo, jak w ogniu, chociaż ognia nie było widać. Z wolna cała przeobraziła się w węgiel, który wkrótce w popiół się rozsypał. Stało się to tak szybko, że nawet nie zdążyłem raz jeden uścisnąć jej przed zgonem, raz jeden pożegnać na zawsze, raz jeden choćby imienia jej wyszeptać. W podziemiach zapanowała cisza i pustka. Zebrałem popiół Serminy do urny marmurowej i płacząc wyszedłem z podziemi. Zaledwie stanąłem na powierzchni, w pobliżu drzwi żelaznych, gdy posłyszałem nagły grzmot i jednocześnie ujrzałem, że drzwi żelazne zapadły się gdzieś głęboko i znikły bez śladu, tylko kot biały wyskoczył zowąd i, pędząc na oślep przed siebie, zniknął na widnokręgu.

Z urną49 napełnioną popiołem błąkałem się długo po nieznanym lądzie, gdzie nie mogłem znaleźć ani pożywienia, ani ludzi, ani nawet zwierząt. Rozpacz moja nie miała granic! Nikogo tak nie kochałem, jak Serminę! Nikt mi nie był tak drogi, nikt nie napełniał mej duszy takim szczęściem! I oto — w jednej chwili — znikła na zawsze, spaliła się, rozwiała się w nicość. Cóż mi zostało? Urna, napełniona popiołem.

Na trzeci dzień mej tułaczki po lądzie dotarłem do brzegu i ujrzałem z dala okręt. Zacząłem wołać z całych sił, aby mnie posłyszano. Głos mój doleciał do uszu załogi, gdyż po chwili stwierdziłem, że okręt skierował swój bieg ku wybrzeżu. W pół godziny potem okręt zbliżył się do wybrzeża. Na zapytanie moje, dokąd płynie, kapitan odpowiedział, iż płynie do Balsory.

— Jest to właśnie miasto, do którego chcę powrócić! — zawołałem radośnie. — Mieszkam bowiem w Bagdadzie. Chyba mi nie odmówicie miejsca na okręcie.

— Chętnie cię weźmiemy na pokład — odrzekł kapitan. — Czy masz jakie pakunki?

— Nie mam nic, prócz tej urny napełnionej popiołem. Jestem zmęczony i zgłodniały. Podczas podróży opowiem wam moje przygody. Tymczasem dajcie mi jakikolwiek posiłek.

Wprowadzono mnie do sali jadalnej i dano posiłek. Okręt, kołysząc się na falach, płynął w stronę Balsory, a kapitan i załoga cała wyczekiwali z ciekawością mego opowiadania. Posiliwszy się, opowiedziałem wszystko, co mi się zdarzyło.

Byli niezmiernie zdziwieni i oczarowani moimi przygodami. Wicher sprzyjał nam nieustannie. Przez cały czas podróży nie zaznaliśmy żadnych klęsk, ani przygód. Płynęliśmy kilka miesięcy z górą — i wreszcie po kilku miesiącach żeglugi okręt nasz zarzucił kotwicę w porcie balsorskim. Pożegnałem kapitana i całą załogę i pośpiesznie udałem się do Bagdadu.

Przygoda czwarta

Tym razem zastałem wuja Tarabuka w dobrym humorze. Z zadowoleniem, aczkolwiek nie bez gruntownego zdziwienia stwierdziłem, iż jest zupełnie zdrów na umyśle. Nie używał już zgoła dziwnych określeń i porównań, tak obficie ongi czerpanych z dziedziny pracznictwa. Powitał mnie radośnie i niezwłocznie udzielił mi ważnych wiadomości o sobie. Dla uniknięcia na przyszłość możliwych katastrof, zaprzestał pisania wierszy na papierze i pergaminie50. Papier bowiem i pergamin narażone są na rozmaite niebezpieczeństwa. Lada wiatr może je zwiać do głębiny morskiej, a lada praczka lada mydlinami pozbawić pracowicie nakreślonych liter. Zewsząd czyha zniszczenie i nie wolno swych utworów powierzać takim nieodpowiedzialnym przedmiotom, jak papier lub pergamin, które nie posiadając rozumu, nie potrafią ani się bronić, ani uniknąć niebezpieczeństwa. Toteż wuj Tarabuk postanowił powierzać swe utwory oraz ich obronę istotom żywym i mniej więcej rozumnym. W tym celu wynajął tysiąc młodych niewolnic. Po stworzeniu każdego utworu, kazał jednej z niewolnic liczyć się go na pamięć. Po napisaniu pierwszego tysiąca swych wierszy, rozpoczął wtóry, przeznaczając kolejno każdej niewolnicy następny utwór do zakarbowania w pamięci. Podczas mojej nieobecności zdążył wuj Tarabuk spłodzić dziesięć tysięcy utworów, każdej tedy niewolnicy przypadło w udziale dziesięć. Wuj Tarabuk co dzień wieczorem gromadził wszystkie niewolnice w swym pokoju i do późna w noc na wyrywki kazał im powtarzać to końcowe, to środkowe strofy swych utworów. Usłużne i pamiętliwe dziewczęta tak się w tych praktykach wyćwiczyły, że na wyraźne żądanie mogły z łatwością wygłosić całkowity utwór od końca do początku z opuszczeniem wszelkich znaków pisarskich. Wuj Tarabuk zaprosił mnie wieczorem do pokoju, abym podziwiał usłużność i pamiętliwość roztropnych dziewcząt. I rzeczywiście, nie mogłem wyjść z podziwu, słysząc, jak dziewczęta po kolei recytują jakieś dziwne, niezrozumiałe, a rymowane słowa i w dodatku, jak mnie zapewniał wuj Tarabuk, recytują bez błędu. Dodać muszę, iż wuj Tarabuk po napisaniu wiersza i powierzeniu go pamięci jednej z swych niewolnic, niszczył oryginał na papierze lub pergaminie, gdyż miał osobliwą do jednego i drugiego nienawiść. Po tym dodatku dorzucę jeszcze, iż wuj Tarabuk miał pamięć dość słabą i z pewnością nie mógł w swej pamięci przechować tylu utworów. Po dodatku powyższym i po dorzutku poniższym muszę wyrazić pewną wątpliwość, czy rzeczywiście dziewczęta powtarzały utwory wuja Tarabuka bez błędu? Nie wiem czemu, ale bezład i niezrozumiałość słów, które z błyskawiczną szybkością wygłaszały na skinienie mego wuja, budził we mnie pewne podejrzenia co do zgodności tych słów z pierwowzorem. Jakkolwiek pierwowzór mógł być tak samo bezładny i niezrozumiały, wszakże zastanawiała mnie pewnego rodzaju przesada w bezładzie i niezrozumiałości. Słowem, podejrzewałem i dotąd podejrzewam niewolnice mego wuja o to, że, korzystając z nieobecności zniszczonych pierwowzorów, wyzyskiwały jego słabą pamięć, odmieniając dowolnie słowa oryginałów i zastępując je byle jakimi odpowiednikami lub nieodpowiednikami. Muszę wszakże oddać dziewczętom sprawiedliwość, iż recytowały owe odmienione utwory z niezwykłą, błyskawiczną niemal szybkością, która uniemożliwiała wszelką kontrolę. Ta błyskawiczna szybkość upajała i czarowała wuja Tarabuka, dając mu rękojmię pilności i doskonałej pamięci niewolnic. Byłem w głębi duszy przeciwnego zdania, chociaż nie śmiałem go zdradzić przed wujem Tarabukiem. Mianowicie owa szybkość recytacji zwiększała jeszcze moje wyżej zaznaczone podejrzenia. Po skończonym popisie wuj, radośnie zacierając dłonie, zapytał:

— Jakże ci się podoba nowy sposób utrwalania mych utworów?

— Czy wuj nie sądzi, — zauważyłem nieśmiało — iż dziewczęta wygłaszają wiersze za szybko?

— Nigdy za szybko! — odpowiedział wuj, z uroczystym znawstwem unosząc ku górze palec wskazujący. — Nigdy za szybko! Wiersz trzeba albo wygłaszać szybko, albo wcale! Trzeba nawet dojść do tego, aby wargi, trzepocząc się na wyprzódki, pogmatwały się w swych wspólnych rozpędach. Niech nie wie warga górna, co mówi warga dolna! Prawda, dziewczęta?

— Prawda, prawda, prawda! — odkrzyknęły znienacka pytaniem zaskoczone dziewczęta.

Wuj znowu zwrócił się do mnie.

— Co dzień przed udaniem się na spoczynek nocny niewolnice moje przysięgają mi uroczyście, że nigdy samochcąc, z własnej i nieprzymuszonej woli nie wyrzucą ze swej pamięci mych utworów.

Tu — wuj zwrócił się do dziewcząt.

— Przysięgnijcie mi wedle zwyczaju!

— Przysięgamy, przysięgamy, przysięgamy! — krzyknęły znowu chórem dziewczęta, podnosząc wzwyż dłonie.

Wuj dumnie wskazał mi je ręką i rzekł:

Przyznaj, że wiedziałem, komu mam powierzyć moje utwory. Czym papier, czym pergamin wobec takich dziewcząt? Niczym! Tak — ani ich wiatr do morza nie zwieje, ani praczka z nich moich utworów nie wypierze.

I wuj skinął dłonią na znak, iż pozwala niewolnicom udać się na spoczynek. Jęły szeregiem wychodzić z komnaty. Były tam blondyny, brunety, szatynki, rude i płowe. Podczas, gdy wychodziły z komnaty, postrzegłem, iż twarze ich są nieco zmęczone, a nawet zgnębione. W oczach tkwiło coś w rodzaju smutku czy też nawet rozpaczy. Budziły jednocześnie litość i szacunek, pomijając wyżej wspomniane podejrzenia, których się pozbyć jakoś nie mogłem.

Gdy wyszły, wuj Tarabuk rzekł do mnie:

Jesteś zapewne znużony podróżą, nie chcę więc ciebie dzisiaj zmuszać do opowiadań, choć wiem, że ci się sporo dziwów w krajach dalekich napatoczyło. Odkładam naszą rozmowę do jutra w tej nadziei, iż jutro posłyszę od ciebie odpowiedź, którą ci dała Piruza po odczytaniu mego wiersza.

Nic na to nie odrzekłem wujowi, tylko, pożegnawszy go, udałem się na spoczynek.

Nazajutrz skoro świt wuj Tarabuk wsunął się cichaczem do mego pokoju, aby cierpliwie wyczekiwać mego ocknienia. Otworzyłem oczy i rzekłem:

— Już nie śpię, niech wuj siada w pobliżu, a opowiem mu wszystko, co mi się zdarzyło.

— Zacznij od Piruzy — szepnął wuj tajemniczo i z widocznym wzruszeniem.

— Nie mogę zacząć od Piruzy.

— Czemu nie możesz ?

— Bo nie byłem w państwie króla Miraża.

Wuj Tarabuk załamał dłonie.

— O! cóżeś uczynił, niedobry Sindbadzie! Tak długo czekałem na odpowiedź Piruzy, tak długo śniłem o tym, że przyśle po mnie stu rycerzy i że niezwłocznie po przybyciu moim do państwa króla Miraża ofiaruje mi swą rękę wraz z połową królestwa! Byłem i jestem pewien, iż mój wiersz oczarowałby ją i upoił. Czemużeś w swojej podróży ominął państwo króla Miraża?

— Powrót do tego państwa jest mi wzbroniony. Czyha tam na moje życie okrutny Degial, którego pomsta bywa zawsze straszliwa i nieodparta. Mogę ci za to, drogi wuju, opowiedzieć wiele innych cudów, które widziałem.

— Ha, trudna rada! — zauważył smutnie wuj Tarabuk. — Nie widziałeś tym razem Piruzy, lecz za to z pewnością spotkałeś jakowąś inną istotę nieziemską.

— Spotkałem istotę płomienną, której na imię było Sermina.

— Tedy51 w braku Piruzy — mów mi o Serminie.

Opowiedziałem wujowi całą historię Serminy od początku do końca. Płomienna postać Serminy w moim opisie tak oczarowała wuja Tarabuka, że zgoła zapomniał o istnieniu Piruzy.

— Dziwna to jednak była owa Sermina — nieprawdaż? — zauważył wuj w głębokiej zadumie.

— Dziwna — potwierdziłem smutnie.

— I płomienna powiadasz?

— Płomienna.

— Czy bardzo płomienna?

— Bardzo! Wszakże ją własny ogień wewnętrzny spalił na popiół.

— Czyś zachował ów popiół?

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz