Darmowe ebooki » Baśń » Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 29
Idź do strony:
w który nie wierzysz, — jedyny to bowiem odwet, na jaki może się zdobyć każdy sen: przestać się śnić temu, kto w niego nie wierzy.

Mówiąc to, Diabeł Morski pierzchnął nagle z mego snu. Zbudziłem się niezwłocznie, pełen dziwnych, nieodpartych marzeń o płomiennej Serminie, której serce uderza tysiąc dwieście pięćdziesiąt trzy razy na minutę. Długo walczyłem z pokusą odjazdu w kraje nieznane, kiedy czeka na mnie tak czarowna królewna. Długo i nadaremnie powtarzałem w duchu, iż sen jest złudą, a cała opowieść Diabła Morskiego zmyśloną bajką. Nie mogłem się oprzeć słodkiej pokusie wiary w to, w co wierzyć chciało mi się na oślep. Pewnego dnia uwierzyłem wreszcie w istnienie płomiennej królewny i w jej niecierpliwe wyczekiwanie mego przyjazdu. Jednocześnie zapadło we mnie mocne postanowienie natychmiastowego udania się w podróż do krajów nieznanych. Wuj Tarabuk tym razem po osobliwym wyrazie mych oczu zgadnął43 zatajoną we mnie chęć podróży.

— Widzę, że znów chcesz na czas nieokreślony opuścić swego chorego wuja. Z oczu ci to patrzy! Nieprawdaż, Sindbadzie?

— Nie zapieram się mych zamiarów — odrzekłem, spuszczając nieco oczy.

— Nie zapierasz się? — szepnął wuj głosem przerażonym. — Dobrze robisz, że się nie zapierasz. W każdym razie stokroć jest lepiej niedopierać się, niż zapierać. Kiedyż odjeżdżasz?

— Natychmiast.

— A więc — do widzenia!

— Do widzenia!

Tegoż dnia byłem w Balsorze, a nazajutrz olbrzymi okręt unosił mnie po morzu do krajów nieznanych.

Dzień był tak upalny, że kapitan postanowił po kilku godzinach podróży przybić chwilowo do brzegu, ażeby dać możność załodze gwoli ochłody zażycia kąpieli morskiej. Cała wtedy załoga wysiadła na brzeg i po chwili setka obnażonych ciał ludzkich z radością pogrążyła się w wodzie.

Obnażyłem się na ostatku i ja i, złożywszy ubranie na brzegu, wskoczyłem do wody i dałem nura, gdyż pływać umiałem doskonale.

Podczas gdym się kąpał, Diabeł Morski wypłynął nagle na brzeg i poskoczył na brzuchu wprost do mego ubrania. Domyśliłem się, iż chce znów włożyć mi do kieszeni ów list przeklęty, który mi tylu klęsk i nieszczęść przyczynił. Odpłynąłem jednak zbyt daleko od brzegu i nie mogłem już mu wówczas przeszkodzić. W pierwszej chwili miałem zamiar okrzykiem zwołać na pomoc całą załogę, lecz w porę powściągnąłem się od owego okrzyku. Znajomość moja z Diabłem Morskim mogła, jak zazwyczaj, zbudzić rozmaite podejrzenia i całą załogę przeciwko mnie usposobić. Albo odwrócono by się ode mnie, albo — co gorzej — poniechano by mnie na brzegu. Musiałem więc, milcząc, patrzeć na to, jak Diabeł Morski pilnie i starannie wsuwa do mojej kieszeni znany mi dobrze list, a potem bezkarnie wraca do morza, aby się w nim pogrążyć.

Tymczasem kapitan dał znak, iż kąpiel skończona. Wdzieliśmy na się swe ubrania i co prędzej wróciliśmy na pokład.

Nie miałem czasu, ani sposobności pozbycia się diabelskiego listu, gdyż marynarze towarzyszyli mi nieustannie, a jeden z nich ujął mnie nawet przyjaźnie pod ramię i wesoło wrócił ze mną na pokład.

Wiedziałem, że obecność w kieszeni przeklętego listu wróży mi klęski i nieszczęścia. Cóż jednak miałem począć? Okręt płynął z szybkością błyskawiczną. Nadaremnie starałem się osamotnić. Marynarze poczuli dla mnie szczerą przyjaźń i nie opuszczali mnie nawet na chwilę. Uciekłem się tedy do wybiegu — zaproponowałem marynarzom strzelanie z łuku — dla rozrywki. Zaczęliśmy strzelać kolejno, aby zbadać kto najlepiej i najdalej strzela. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekłem z udanym i dość zresztą niedołężnym uśmiechem:

— Strzelam zazwyczaj tak daleko, że dla poznaki mojej strzały wolę przypiąć do brzechwy44 kawał papieru.

Drżącą ręką wyjąłem z kieszeni list diabelski, przytwierdziłem go mocno do brzechwy i, z całych sił napiąwszy cięciwę, wypuściłem lotną strzałę w powietrze. Wystrzeliłem jednak tak nieoględnie, że strzała zamiast przed się, wzbiła się wzwyż nad okrętem i, dosięgnąwszy pewnej wyżyny, zaczęła z szybkością spadać z powrotem. Byłem zrozpaczony! Oczy wszystkich podniosły się wzwyż — za strzałą. Cała załoga z ciekawością śledziła ruchy strzały.

— Spadnie z powrotem na pokład, czy nie spadnie? — mówił jeden z marynarzy, wytrzeszczając ciekawie oczy.

— Chyba nie spadnie — zauważył drugi.

— Pewnikiem spadnie — twierdził, ku mojej rozpaczy, trzeci.

— Już spada! — zawołał czwarty.

— Spada wprost na pokład! — pochwycił piąty.

— Spada, spada! — krzyknęła radośnie cała załoga.

I strzała spadła. Spadła wprost na pokład wraz z listem diabelskim, który tak mocno i tak starannie przytwierdziłem do brzechwy. Tysiące rąk wyciągnęło się ku strzale. Struchlałem. Czułem, że za chwilę zemdleję. Zrobiłem wysiłek, aby nie utracić zmysłów. Strzała przechodziła z rąk do rąk. Przyglądano się jej uważnie i ciekawie. Wreszcie pochwycił ją jeden ze starych i wytrawnych marynarzy. Rzucił jeno okiem na list diabelski i, widocznie zrodziło się w nim jakoweś podejrzenie, gdyż przymrużył oczy, skrzywił się, odczepił list od brzechwy i zaczął go najpierw pilnie oglądać, a potem z wolna odczytywać. Byłem zgubiony.

— Toś jeno dla poznaki strzałę swoją w tę szatę diabelską wystroił? — spytał mnie wreszcie z szyderczym uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę.

Milczałem.

— Takiego starego jak ja wróbla nie weźmiesz na plewy! — mruczał znowu marynarz. — Znam ja charakter pisma diabelskiego z opowiadań mego dziada. Słuchajcie, panowie załoga, sam to Diabeł Morski własnoręcznie ten list, do brzechwy przytwierdzony, pisał i własnoręcznie go adresował na imię tego podróżnika, który jest takim znakomitym strzelcem, że sama strzała powraca do niego, jak pies wierny do swego pana!

Zgiełk i ruch uczynił się na pokładzie. Jedni szemrali — inni mruczeli złowrogo pod wąsem — inni jeszcze — wygrażali mi pięściami. Kapitan spojrzał na mnie surowo i rzekł głosem poważnym, a zgoła nieprzychylnym:

— Nie wiemy, jakie węzły pokrewieństwa czy też powinowactwa łączą ciebie z Diabłem Morskim, podejrzany cudzoziemcze. To jedno wiemy, iż obecność na okręcie listu Diabła Morskiego wróży nam klęskę. Musimy więc w ten lub w inny sposób pozbyć się i ciebie, i owego listu. List rozkazujemy ci natychmiast wrzucić do morza. Ciebie zaś wysadzimy na pierwszym lądzie, zanim to jednak nastąpi odmawiamy ci wszelkich pokarmów, ponieważ według naszych obyczajów nie wolno nam bezkarnie dzielić się swym pożywieniem z diabłami lub z ich najdalszymi nawet krewniakami.

Milcząc, wrzuciłem list Diabła Morskiego do odmętu fal. List skurczył się, rozwiał się w pianę i zniknął. Wiedziałem z góry, że wszelkie moje tłumaczenia trafią na ogólną niewiarę. Wolałem więc milczeć. Usunąłem się na przeciwległy kraniec pokładu i — osamotniony — wyczekiwałem mężnie dalszych wypadków.

Tymczasem niebo zachmurzyło się nagle i szalony wicher zaczął hulać po morzu. Oczy moje nigdy nie widziały takiej burzy. Zdaje mi się, iż była to burza zaklęta — zrodzona pod piekielnym wpływem diabelskiego listu. Wicher złamał nam żagle i ster. Okręt bezsilny i bezradny płynął tam, gdzie go gnała nieprzewidziana wola opętanej wichury.

Kapitan — zachowując zimną krew — stał na przedzie okrętu i poglądał przez lunetę w dal, która się zasnuwała coraz czarniejszymi chmurami. Nagle luneta zadrżała mu w ręku, a twarz jego powlekła się śmiertelną bladością.

— Baczność! — zawołał głosem, pełnym rozpaczy. — Widzę z dala czarną plamę, która jest na pewno — Górą Magnetyczną!

Ta sama śmiertelna bladość powlekła natychmiast oblicza wszystkich marynarzy. Nie rozumiałem na razie, ale przekonałem się wkrótce, czym grozi okrętowi najmniejsze zbliżenie się do Góry Magnetycznej. Góra owa ma szatańską własność przyciągania wszelkich przedmiotów metalowych. Nie tylko kotwica, kufry żelazne, noże, łyżki i inne sprzęty, ale nawet gwoździe, którymi zbite są deski okrętowe, wyskakują same ze swych miejsc i odlatują ku owej Górze, aby zwiększyć jeszcze jej objętość. Nadaremnie marynarze starali się skierować okręt w stronę przeciwną. Wicher gnał go wprost ku Górze Magnetycznej. Po chwili dziwaczne i straszliwe działanie na odległość owej Góry dało się odczuć na okręcie. Luneta wyrwała się z rąk kapitana i w ciągu jednej chwili, znikła mu sprzed oczu. Natychmiast i ja, i wszyscy marynarze, i sam kapitan — uczuliśmy szybkie i nerwowe odrywanie się guzików od naszej odzieży. Całe powietrze napełniło się tysiącem metalowych guzików, które, jak chmara drobnych owadów, pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Pozostaliśmy bez guzików. Ubranie dolne opadło z nas nagle, obnażając nogi, dygocące od strachu. Wszakże nogi kapitana tkwiły mocno i mężnie na przodzie okrętu. Lecz oto — niestety — gwoździe z desek okrętowych zaczęły wyskakiwać ze rdzawym hałasem i odlatywały niezwłocznie ku straszliwej Górze, której wierzchołek już wyraźnie ukazał się naszym oczom. Okręt, pozbawiony gwoździ, zaczął się z wolna rozpadać. Woda przeniknęła do jego wnętrza. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Góry Magnetycznej. Rondle, noże, widelce i łyżki z kuchni okrętowej, dzwoniąc i pobrzękując, uniosły się w powietrze i z kotwicą na czele pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Dziwno mi było i nieswojo, gdy patrzyłem na owe zgoła niezgodne z codziennym ładem — odloty rozmaitego żelastwa, które ptasim obyczajem unosiło się w powietrze. Jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej nieswojo czułem się wówczas, gdy w chwili uciszenia wichrów i nagłej pogody, stwierdziłem, iż ostatnia obręcz żelazna, która jako tako trzymała w zespole nasz okręt, zerwała się zeń ku górze, pozwalając mu rozsypać się na drobne części. Zanim to się jednak stało i zanim okręt z całą załogą poszedł na dno, zdążyłem jeszcze spostrzec, iż kocioł, w którym zazwyczaj zupy warzono, wtoczył się sam na schody i podskakując biegł po schodach na pokład. Miałem tyle przytomności umysłu, że do tego kotła wskoczyłem. Kocioł natychmiast wraz ze mną wzbił się w powietrze i pofrunął ku Górze Magnetycznej. Po drodze spotkałem w powietrzu tu i owdzie całe roje spóźnionych rondli, widelców i dukatów. Wszystko to leciało na oślep i na wyścigi ku Górze Magnetycznej. Siedząc wygodnie we wnętrzu kotła, wychyliłem nieco głowę i spojrzałem w stronę naszego okrętu. Atoli nie było po nim ani znaku. Zatonął wraz z całą załogą. Jeno od czasu do czasu wyfruwał jeszcze z wody zgoła spóźniony scyzoryk, guzik lub dukat z kieszeni zapewne samego kapitana, który w tej chwili leżał martwy na dnie morskim. Wreszcie — na ostatku — wyfrunęły z morza ogromne okulary, które widziałem na nosie kucharza okrętowego. Po czym wszystko ucichło. O ile mogę ufać memu poczuciu czasu, wędrowałem w powietrzu we wspomnianym kotle najwyżej kwadrans. Po kwadransie kocioł stanął na samym wierzchole Góry Magnetycznej. Wyskoczyłem wówczas z kotła i rozejrzałem się dokoła.

Pode mną — piętrzyła się czarna jak heban Góra Magnetyczna, najeżona gwoździami, nożami, widelcami, siekierami, mieczami, dukatami, talarami, guzikami, kotwicami i tysiącem innych przedmiotów oraz klejnotów złotych i srebrnych. Różnorodność i zbyteczność owych najeżonych po zboczach Góry przedmiotów narzucały nieodparcie myśl o jakimś bezładnym wnętrzu śpichrza, którego właścicielem jest lub był wariat. Wyobrażam sobie, ilu nieszczęść przyczyną była ta Góra, najniepotrzebniej w świecie gromadząca na swej powierzchni tyle żelastwa! Zdawało mi się, iż tkwię na czubie jakiegoś śmietnika i nie mogłem zrozumieć, czemu taki śmietnik tai w sobie tak nieodpartą potęgę! Powoli uniosłem oczy wzwyż i ze zdziwieniem ujrzałem przed sobą na samym wierzchole Góry pomnik, olbrzymi spiżowy45 pomnik jakiegoś rycerza. Siedział na spiżowym rumaku, dumnie wznosząc czoło i dumnie krzyżując obydwie dłonie na piersi. Zbliżyłem się, aby odczytać napis na pomniku.

Napis głosił, co następuje:

— Nazywam się Ktokolwiek, żyłem jakkolwiek, po śmierci przebywam — gdziekolwiek. Przygodny zwiedzaczu Góry Magnetycznej, jeżeli chcesz mnie na nowo do życia powołać, wymów wobec mnie słowo: Geniusz, a natychmiast obudzę się na dźwięk mego imienia, lecz strzeż się w rozmowie ze mną użyć słowa: Osioł, gdyż natychmiast obrócę się w spiż, którym jestem obecnie.

Odczytawszy ów napis, namyśliłem się i po długim namyśle wyrzekłem dość głośno:

— Geniusz.

Rycerz niezwłocznie otworzył oczy, przetarł je i szepnął:

— Czy mnie kto wołał?

— Nie tyle wołałem, ile wykonałem poradę, zawartą w twym napisie — odrzekłem, przyglądając mu się uważnie.

— Owom tedy46 jest — mówił dalej rycerz. — Czuję, jak życie na nowo wypełnia moją istotę i krew poczyna krążyć w mych żyłach.

— Przyjemne to zapewne uczucia i nie każdemu dostępne — przerwałem, przyglądając mu się coraz uważniej. — Powiedz mi jednak, kim właściwie jesteś, i za co wystawiono ci taki spiżowy pomnik na wierzchole tej Góry?

— Kim jestem? — powtórzył rycerz. — I trudno, i łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jestem człowiekiem, który byłby zupełnym zerem, gdyby go nie obdarzono pomnikiem. Dla tej właśnie, a nie innej przyczyny zbudowano mi pomnik. Uwieczniony w spiżu stoję tu — na wierzchole Góry, ponieważ stać mnie na to, abym stał. Jestem jednym z tych, którzy są do wszystkich podobni, i wyróżniam się jedynie pomnikiem. Za życia słynąłem z pomnikowej głupoty, słuszna wtedy, iż po śmierci mam — pomnik. Kochałem życie w jego przejawach codziennych i nienawidziłem go w jego wzlotach ku wyżynom. Słuszna wtedy, iż po śmierci postawiono mnie na wyżynie, aby mi wynagrodzić nieustanne za życia przebywanie na nizinach. Zbudowałem świątynię bożkowi codzienności i ściągałem do niej wiernych, obiecując im dnie powszednie i noce bez widzeń sennych. Po śmierci ściągam do siebie też wszystko, cokolwiek dzięki Górze Magnetycznej ściągać mogę, a więc — widelce, noże, dukaty, gwoździe, guziki — nie gardzę niczym, bo mnie raduje sama możność ściągania czegokolwiek. W tym tkwi prawdziwe życie, mieści ono w sobie widelec obok dukata, kocioł obok guzika, słowem wszystko, co jest rzeczywistością. Z bliska owa rzeczywistość wygląda jak śmietnik, lecz z daleka za to nabiera zgrozy i wygląda, jak zatopiony okręt pełen tysiąca cierpień ludzkich. Czyż zatem niewart jestem pomnika? Pozwól mi jednak zejść z mego piedestału, bo już od dawna stopami nie dotykałem ziemi. Stęskniłem się do niej. Chętnie porozmawiam z tobą — o ile zechcesz od czasu do czasu — czy to na stronie, czy też od niechcenia — wymawiać słowo: Geniusz.

— Osioł! — zawołałem dość gwałtownie.

Twarz rycerza zbladła. Spojrzał na mnie wylękłym wzrokiem i zamienił się znowu w spiż. Siedział po dawnemu na spiżowym koniu, dumnie wznosząc czoło i dumnie krzyżując na piersi obydwie dłonie. Pośpiesznie zszedłem z wierzchoła Góry ku jej podnóżu.

Góra znajdowała się na środku niewielkiej wyspy, pokrytej jeno pokrzywą. Zbliżyłem się do brzegu, aby zobaczyć, czy na morzu nie widać jakiegoś czółna lub barki, lecz wokół była pustka.

Nagle ujrzałem nad sobą — w powietrzu — przelatującego potwora. Zgadłem, że był to czarownik, tym bardziej,

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Przygody Sindbada żeglarza - Bolesław Leśmian (czytamy książki online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz