Zofia Rogoszówna
Dzieci pana majstra
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3813-0
Dzieci pana majstra
Strona tytułowa
Spis treści
Początek utworu
Rozdział I. Tatko, mama, dzieci
Rozdział II. Jak się zakończyła wesoła zabawa
Rozdział III. Czego się Środa dowiedziała od mądrego kruka
Rozdział IV. Jaką drogą dzieci pana majstra dostały się do ogrodu wróżki
Rozdział V. Jakie dziwy napotkała Sobótka w zaczarowanym ogrodzie i co z tego wynikło
Rozdział VI. Jak się bawiła Sobótka w kryształowym pałacu wróżki
Rozdział VII. Jak się zachowali w ogrodzie wróżki nieproszeni goście i jaka ich za to spotkała kara
Rozdział VIII. W którym strapiona wróżka ożywia czarnoksięskie zwierciadło
Rozdział IX. Co zobaczyła wróżka w czarnoksięskim zwierciadle
Rozdział X. Jaki gość nawiedził domek państwa majstrów i co w snach Butki wyczytał
Rozdział XI. W którym marzenie Sobótki zamienia się w rzeczywistość
Przypisy
Wesprzyj Wolne Lektury
Strona redakcyjna
Dzieci pana majstra
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział I. Tatko, mama, dzieci
Majster Tydzień, chwat nad chwaty,
będzie temu lat już wiele,
ujrzał, świeżą niby kwiaty,
młodą pannę — Imć1 Niedzielę.
Duchem2 posłał do niej swaty;
było trochę ceregieli,
lecz że chwat3 to był nad chwaty,
więc spodobał się Niedzieli.
Jak się zwykle potem zdarza,
już organy grzmią w kościele,
to Imć Tydzień od ołtarza
wiedzie żonkę — Imć Niedzielę.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dziatek dał im Bóg sześcioro,
nie za wiele, nie za mało;
córki z matki wdzięk swój biorą,
chłopcy zuchy gębą całą.
Syn najstarszy jak antałek4;
młodszy znów jak pomidorek,
pierwszy — zwie się: Poniedziałek,
drugi — mamin pieszczoch: Wtorek.
Piątek, tym się mama biedzi —
na nic prośby jej i trudy;
Piątek nie je nic prócz śledzi
i dlatego jak śledź chudy.
Mniejsza odeń o dwa cale5
to Sobota jest krąglutka
(wszystko zmiata doskonale),
a rodzeństwo zwie ją: „Butka”.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtorek majtki zdarł na płocie,
Czwartek się po rynnie wspina,
Piątek zgubił trzewik6 w błocie,
Środa wpadła do komina.
A prym wiedzie7 Poniedziałek!
Toż8 nie stracił omal ducha,
kiedy z dachu niby wałek
wprost do matki spadł fartucha.
Za urwisów starszych piątką
i Sobotka też głupiutka
wszystko robi jak małpiątko,
chociaż taka jest malutka!
Głośno śmieją się sąsiadki,
że poczciwa Imć majstrowa
na hultajów, na gagatki9
wszystkie dzieci swe wychowa.
Pod jej okiem śmiało broi
rozhukana ta czereda,
bo się matki nic nie boi. —
Gorsza bywa z ojcem bieda.
Bo z Tygodnia majster tęgi:
„Furdum, burdum, mocium panie10!”.
Kto zawinił — bez mitręgi11
na warsztacie bierze lanie.
Lecz gdy widzą swawolniki,
że im grozi basarunek12,
wraz podnoszą lament, krzyki:
„Mamo! mamo! na ratunek!”.
A już matka zadyszana
dłoń karzącą wstrzymać leci.
— Na toż13 wyszłam za waćpana14,
byś niewinne dręczył dzieci?
— Żono! toć mu wziąłem z garści
rozstrzaskany zegar gdański...
— Jak to!? zegar milszy waści15
niż rodzony synek pański?
— Duszko16! lecą ze mnie spodnie,
Wtorek pociął moje szelki...
— Chciał mieć lejce niezawodnie!
Ot, chłopięce to figielki.
— Spójrz na buzie twych dziewczątek,
miód wykradły ze spiżarki...
— O, te wejdą w każdy kątek,
będą dobre z nich kucharki.
— Pieprz mi wsypał do tabaki
twój synalek, żono, trzeci.
— I chcesz karać za żart taki?
Toć to mężu jeszcze dzieci!...
— Muszą, muszą wziąć raz baty,
Ty je, matko, nadto17 psujesz!
— Tydziu! rzekłeś mi przed laty,
że nad życie mnie miłujesz!
Tu majstrowa w głos zaszlocha
(majster dłonią przytka uszy).
Tydzień bardzo żonę kocha,
łzom jej ulżyć radby z duszy.
Choć się jeszcze srożyć stara:
— Furdum, burdum, mocium panie!
W zapomnienie idzie kara,
dyscyplina18 już na ścianie.
— Precz, hultaje! precz, zbytnice! —
huknie jeno majster z góry.
— Bo jak które z was przychwycę,
to obłupię je ze skóry!
Na gorący ten traktament19
nie czekają lube dziatki20,
lecz ogromny czyniąc zamęt,
wszystkie nikną z oczu tatki.
Gdy Niedziela to zobaczy,
drzwi zamyka po cichutku
i mężulka miodkiem raczy,
gładząc rączką po podbródku.
Rozdział II. Jak się zakończyła wesoła zabawa
Lecą dziatki w wielkim pędzie,
każde z tęgą chleba kromą,
aż przycupły21 w polnej grzędzie
zasłonięte górką stromą.
— Ano było strachu trocha22 —
Poniedziałek, jedząc, rzecze;
— szczęściem tatko mamę kocha,
więc nam zwykle się upiecze.
— Muszę jednak przyznać sama —
(w Środzie budzi się sumienie)
— że ta nasza biedna mama
wielkie z nami ma strapienie23.
— E, bo tatko nadto srogi! —
bąknie Wtorek z kwaśną miną,
— za żart każdy, Boże drogi,
zaraz straszy dyscypliną.
„Tatko taki! mama taka!”
Każde z dzieci rzuci słówko...
Wtem Sobótka spoza krzaka
rzeknie, kręcąc płową główką:
— Źebym takie dzieci miała,
cio nić nie chcią śłuchać taty,
to bym siama im wśypała
na walśtacie doble baty!
— Nikt nie pyta ciebie, Butko!
więc najlepiej milcz, maleństwo! —
Tak z dzieciną zwięźle, krótko
rozprawiło się rodzeństwo.
— Jednak słuszność ma Sobotka —
po namyśle Środa powie;
— mama taka dobra, słodka,
a nam wiecznie figle w głowie.
— Co tam wdawać się24 z szkrabami25! —
Poniedziałek huknie z śmiechem26,
— toć rodzice mówią sami,
że zabawa nie jest grzechem.
Lecz dziewczęta przecie27 tchórze,
stąd morały o poprawie.
Siedźcie zatem tu, na górze,
a my zjedziem w dół, po trawie...
— Wiwat28! — krzykną chłopcy. — Brawo!
I szalona zjeżdża czwórka;
ten na lewo, ten na prawo,
echem śmiechów tętni górka.
W płacz dziewczynki: — I my z wami,
nie boimy się ni troszki!
— Nie wdajemy się z babami,
co udawać chcą świętoszki!
Gdy usłyszy to Sobótka,
szybko z łez ociera oczy
i jak piłka okrąglutka
już za braćmi w dół się toczy.
Środa waha się przez chwilę,
lecz gdy cała piątka hula,
czyż wypada zostać w tyle?
więc się także na dół stula.
— Jest Sobótka! Jest i Środa,
a to zuchy dziewczyniska!
I tu każdy z braci doda:
— No, siostrzyczki! dajcie pyska!