Darmowe ebooki » Baśń » Dzieci pana majstra - Zofia Rogoszówna (biblioteki online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieci pana majstra - Zofia Rogoszówna (biblioteki online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Rogoszówna



1 2 3 4 5 6 7 8 9
Idź do strony:
głośno się odzywa, 
przez mur przejść wam nie pomogę, 
to jest droga nieuczciwa!  
 
— Proszę! co mi za pogróżka! — 
Wtorek jej odburknie w złości. 
— To niech mądra jejmość wróżka 
bramą wpuszcza swoich gości. 
 
Środa swoje, chłopcy swoje, 
gdy wtem Piątek cienko piśnie: 
— Ajajajaj! dzieci moje! 
ajajajaj! tam są wiśnie!  
 
Prawda! wisien strumień cały 
przez mur ku nim się przelewa; 
i myśl rodzi w dziatwie małej, 
jakby dostać się do drzewa?  
 
Tak im pilno napaść brzuszki, 
że już żadne nie pamięta, 
że Sobótka jest u wróżki 
i że „cudza własność święta!”. 
 
Gdy się troszkę Środa waha, 
Poniedziałek huknie z góry: 
— Kto ma boja, kto ma stracha, 
niech do kreciej wlezie dziury! 
 
Chłopcy! zrobić mi drabinę! 
za mną! śmiało! na okopy! 
co tam zważać na dziewczynę! 
Hurra, naprzód! za mną, chłopy! 
 
Raz, dwa, trzy! i jest drabina! 
Patrzcie, młodsi dwaj na spodzie, 
a po Czwartku się wyspina55 
ich wódz jak najtęższy złodziej. 
 
Już dosięgnąć ma krawędzi, 
już, już, już wyciąga palce... 
Wtem pcich! Wtorka nos zaswędzi 
i na ziemi wszystkie malce.  
 
Gdy dźwignęły się junaki56, 
ten miał do krwi zdarty łokieć, 
tamten guza, ten siniaki, 
temu zadarł się paznokieć... 
 
Widząc, że są płaczu bliscy, 
dobra Środa rzeknie żywo: 
— Jeszcze raz się pnijmy wszyscy, 
to za trudno być uczciwą! 
 
Lecz przysięga sobie w duszy, 
że usłucha przestróg kruka 
i w ogrodzie nic nie ruszy, 
aż siostrzyczkę swą odszuka.  
 
W mig stanęła nowa wieża, 
z Środą sprawa poszła gładziej, 
bo w niespełna pół pacierza57 
dziatwa majstra już jest w sadzie.  
 
Rozdział V. Jakie dziwy napotkała Sobótka w zaczarowanym ogrodzie i co z tego wynikło
A tymczasem mała Butka, 
nie czekając starszych dzieci, 
jak kłębuszek okrąglutka 
za wronkami w ogród leci. 
 
Próżno jednak woła bobo: 
— Pocekajcie gawlonaski, 
macie Butkę wziąć ze sobą! 
Już jej z oczu znikły ptaszki.  
 
Nie ma wronek? Mniejsza o to! 
Butka śmiało kroczy dalej, 
w słońcu świeci główką złotą 
i tak sama siebie chwali: 
 
— Mówili chlopcy, 
źe śą palobcy58, 
a źe dziewcęta 
źmokłe kulcęta. 
 
Tymciasem chłopcy 
źa blamą śtoją, 
śami nie wiedzą, 
cego się boją. 
 
A mała Butka 
bać się nie będzie, 
gdzie tylko źechce, 
pobiegnie wsędzie. 
 
Butka jest mała, 
chłopcy są duze, 
Butka odwazna, 
a chłopcy tchóze! 
 
Tu się Butka w głos zaśmieje, 
rączką ujmie się pod boczki 
i tak idzie przez aleje, 
wytrzeszczając krągłe oczki. 
 
Co tu cudów! Co tu blasku! 
Przez gąszcz liści hen, z wysoka, 
słońce igra, w złotym piasku 
znacząc jasne, świetlne oka.  
 
Tyle kwiatków, trawki tyle! 
brzęczą pszczółki, buczą muszki, 
rojem kręcą się motyle 
jak stubarwne lekkie duszki. 
 
Pachną fiołki, lilie, bratki, 
nóżką świerszcz o skrzydło bzyka, 
a tu w róży wonnej płatki 
bąk — włochaty pyszczuś wtyka. 
 
Zachwycona, uśmiechnięta 
wkoło kwiatów Butka drepce, 
założyła w tył rączęta 
i do samej siebie szepce:  
 
— Ślicne te kwiatki! 
aź Butkę kusi, 
źeby ich ulwać 
i dać mamusi. 
 
Ale kluk mówił, 
Butka pamięta, 
źe cudza własność 
to jest źec święta! 
 
Jakby Sobótka 
kwiatek ulwała, 
toby ją Jędza 
w wolek złapała. 
 
A u tej Jędzy 
spicasta bloda, 
zjadłaby Butkę, 
a Butki śkoda! 
 
Na uwagę tę malutkiej 
z grządek, klombów i rabatki 
szmerek rozległ się cichutki — 
to parsknęły śmiechem kwiatki.  
 
Aż dygocą lilie białe, 
malwy, dzwonki, astry, laki: 
— Cóż za śmieszne dzidzi małe? 
i skąd ma rozumek taki? 
 
Widzi Butka: coś się dzieje! 
Skoro Butka główką ruszy, 
żaden kwiatek się nie śmieje, 
wszystkie stoją jak bez duszy. 
 
Ale niech się zwróci boczkiem, 
zaraz sąsiad na sąsiada 
kiwa listkiem, mruga oczkiem, 
coś mu szepce, coś mu gada.  
 
Wszystko to zgniewało Butkę; 
— Źe mnie śmieją się nićponie! 
Ale Butka się w minutkę 
dowie, co „śwalgocą” o niej! 
 
Więc ziewnąwszy buzią całą, 
na fartuszku główkę składa. 
— Stlaśnie mi się spać zachciało — 
głośno kwiatkom zapowiada. 
 
(Lecz naprawdę sprytne dzidzi 
wszystko słyszy, wszystko widzi). 
 
Cisza... Butkę słonko praży, 
muszek nad nią lata chmara... 
Wtem... zadzwoni przy jej twarzy 
głosik niby brzęk komara. 
 
Przez zmrużone rzęsy powiek 
widzi — kwiat się ku niej schyla. 
— Cyt!... już zasnął młody człowiek — 
szepnął śliczny dzwonek lila. 
 
— Hi! hi! — kwiatki się zaśmiały — 
to nie żaden człowiek przecie; 
to dziewczynka, bobuś mały, 
milusieńkie ludzkie dziecię! 
 
— Jakież dobre to maleństwo, 
że nam życia nie zabrało — 
i czuprynki swojej gęstwą 
gwoździk musnął ją nieśmiało. 
 
— Nuż dziecinie tej się uda 
odczarować nas na chwilę? 
Wciąż stać w miejscu taka nuda! — 
Żółte ozwą się żonkile. 
 
— Bal wydałaby wspaniały 
nasza śliczna pani wróżka, 
tożbyście się wyhulały! — 
storczyk malwom rzekł do uszka.  
 
Na to lament się podniesie, 
pisną kwiatki w nagłym żalu: 
— Tak nam strasznie tańczyć chce się! 
Balu! balu! balu! balu! 
 
Widowisko to nie lada... 
Co też jeszcze będzie dalej? 
A wtem łysy mak zagada: 
— Pannom zawsze w głowie bale! 
 
I kiwnąwszy ciężką głową, 
dodał: — Siedźcie lepiej w grzędzie, 
bo wam na to daję słowo — 
chleba z mąki tej nie będzie! 
 
Gdy się dzieciak w sad dostanie, 
już go tu nie ujrzym więcej; 
bo łakomstwo, moje panie, 
to największy wróg dziecięcy! 
 
Skoro jabłek, śliwek, gruszek 
do jej rąk się schyli tysiąc — 
mała napcha nimi brzuszek. 
To wam, panny, mogę przysiąc! 
 
Ledwie skończył, spod fartuszka 
krzyknie Butka: — A ty dziadzie! 
Wala ci od mego brzuska! 
Butka nic nie lusy w sadzie! 
 
Jak mi jesce piśnies słówko, 
to cię zalaz, śtary błaśnie, 
Butka wylwie i makówką 
z całej siły o ziem plaśnie! 
 
Zmilkły 59 kwiatki przerażone, 
drżą do głębi swych serduszek; 
szczęściem Butka w inną stronę 
drepce, gniewnie mnąc fartuszek.  
 
Płonie buźka jej z koralu, 
wreszcie, marszcząc brewki, rzeknie: 
— Jak zobacy mnie na balu, 
to ten mak ze złości pęknie! 
 
Idzie — uszła kroków parę, 
raptem słyszy: wronki kraczą; 
siedzą jak dwie grudki szare, 
piórka stroszą i w głos płaczą. 
 
Gdy nadbiegła zadyszana, 
gawronaszki pisły60 cienko: 
— Ach, panienko ukochana, 
zasłoń ślepki nam sukienką. 
 
Wróżka tak już niedaleko, 
pałac widny jak na dłoni, 
a nam w dzioby łezki cieką, 
bo doń sad przystępu broni. 
 
A w nim pokus różnych tyle! 
Pełno wisien, winogronków; 
przejść przez sad o własnej sile 
to nie w mocy jest gawronków!  
 
Tyś, panienko, większa, starsza, 
poradź, ulżyj naszej męce, 
nam tak brzuszki grają marsza! — 
Tu ją z płaczem dzióbły61 w ręce. 
 
— Dobze — rzeknie im Sobotka — 
śkolo tak plosicie gzecnie, 
to was złego nic nie spotka, 
z Butką będzie wam bezpiecnie. 
 
Jak pokazą się pokusy, 
Butka się nie źlęknie wcale, 
tylko im wytalga usy 
i pobiegnie plędko dalej! 
 
I ogromnie ucieszona 
bierze wronki popod paszki. 
— Ach potężna to persona! — 
ze czcią62 szepczą gawronaszki. 
 
I już idzie trójka cała, 
Z gawronkami Butka mała. 
 
Przeszli szpaler i aleje, 
a za nimi szemrzą drzewa: 
— Co się dzieje? Co się dzieje? 
Dziecku sad się przejść zachciewa! 
 
Zawróć, zawróć, niebożątko, 
bo cię woń owoców skusi; 
kto skosztuje ich, dzieciątko, 
pokutować długo musi. 
 
— Silna wola wiele może 
głos od ziemi stęknął głuchy; 
— Idź do wróżki, idź, niebożę, 
proś niech zdejmie czar z ropuchy! 
 
— Nie da rady! rady! rady! 
jak my wpadnie do pułapki 
w sadzie zdrady! zdrady! zdrady! — 
zaskrzeczały w trawie żabki. 
 
Tak zaklęte dłonią wróżki 
z cicha się skarżyły duszki, 
lecz tłuściutkiej Butki naszej 
nic nie dziwi, nic nie straszy. 
 
Drep, drep, wchodzą nóżki śmiałe 
w ścieżkę krętą i wąziutką, 
aż tu pisną wronki małe: 
— Już sad pachnie! ratuj Butko!  
 
I spłoszone dwa gawronki 
myk, dwa łebki w dwie kieszonki.  
 
Patrzy Butka, nie ma sadu 
jeno w gąszczu tym, na końcu, 
w gęstych liściach winogradu63 
coś jak gwiazdka błyszczy w słońcu. 
 
Biegnie Butka, płotek złoty, 
w płotku świecą srebrne drzwiczki; 
klamka — brylant cud roboty! 
w niej się słońca skrzą promyczki. 
 
A nuż sparzy? Butka dmucha, 
potem rączkę na niej kładzie, 
klucz przekręca, z miną zucha 
drzwi popycha i jest w sadzie! 
 
Nagła jasność ją zalała, 
nieruchomo chwilkę stoi; 
cudów, które tam ujrzała, 
żadna główka nie wyroi64. 
 
W złotej zorzy się rumieni 
z migotliwych gwiazd utkany 
w róż girlandach i zieleni 
pałac tęczą malowany. 
 
Tysiąc iskier się w nim pali, 
sto wieżyczek w niebo strzela — 
wodotrysków pieśń się żali, 
z komnat tęskna brzmi kapela.  
 
Zasłuchała się dziecina 
i z zdziwioną65 szepnie minką: 
— Pewnie bal się juz zacyna, 
bo ktoś klęci katalynką...  
 
I Sobótki grube nóżki 
pędzą już przez złote dróżki, 
lecz czar mocą swą zdradziecką 
zatrzymuje w biegu dziecko, 
ukazując dziwy wszędzie, 
jakie jeno66 baśń wyprzędzie... 
 
Raptem rośnie w okrąg Butki 
ogród jak dla liliputki. 
 
W szmaragdowym puchu trawki 
stoją drzewka jak zabawki. 
Każdy krzaczek i drzewina 
pod owocem się ugina. 
 
Gdy owocki Butkę zoczą, 
bums! z gałązek ku niej skoczą. 
Tłumnie, jakby na wesele, 
wonne toczą się morele — 
krągłe jabłka, pulchne gruszki 
prezentują kraśne67 brzuszki, 
pomarańczki złota kula 
do jej nóżki się przytula. 
Wśród chichotek68, krygów69, śmieszków 
pląsa w słońcu garść orzeszków. 
Tu brzoskwinia wdzięcznie dyga, 
tam się pcha słodziutka figa; 
tłum migdałów przed nią klęka, 
wtem trach! skórka na nich pęka, 
ukazując spod pieluszek 
ziarnka ryte w kształt serduszek. 
Kto tam jeszcze się nie ciśnie — 
winogronka, śliwki, wiśnie... 
ten ją muska, ta ją łechce. 
— Może mnie panienka zechce? 
— Skosztuj, skosztuj mnie, dziewuszko, 
jam wyborne jest jabłuszko! 
— Niech panienka mu nie wierzy, 
nie ma jak ananas świeży. 
— Niech panienka mnie posłucha, 
jestem grucha jak poducha! 
— Mnie pokosztuj, mnie panienko, 
nie pogardzajże wisienką! 
 
Cuda! cuda! dziwy! dziwy! 
sad jak z bajki, a prawdziwy.  
 
Aż Sobótka oczka ciśnie, 
czy ten cudny czar nie pryśnie? 
Aż rumieni się dziecinka, 
aż w głowince jej się kręci, 
aż do ust jej płynie ślinka, 
tak owoców woń ją nęci. 
 
W upojeniu w rączki klaśnie 
i owockom tak powiada: 
— Butka tak was kocha śtlaśnie, 
ze od lazu was poźjada! 
 
Na to jabłka, gruszki, figi 
dalej piszczeć na wyścigi: 
— Weź mnie, weź mnie, prędzej, nuże! 
nie namyślajże się dłużej! 
— Mnie, mnie pierwszą! — Mnie pierwszego! 
— Mnie zjedz pierwej, a nie jego! 
 
I Sobótka uśmiechnięta 
już wyciąga swe rączęta, 
gdy wtem wyjrzą z jej kieszonki 
przerażone dwa gawronki 
i zakraczą: — Olaboga! 
to pokusy, Butko droga. 
Odpędź, odpędź je prędziutko 
i do wróżki goń, Sobótko! 
Tam odrosną nam ogonki... — 
i myk znowu do kieszonki. 
 
Co? Więc ogród ten śliczniutki 
to nie dla niej, nie dla Butki? 
Te prześliczne małe cacka 
to jest podstęp, to zasadzka?  
 
Butka rączką potrze czoło... 
Nagle sobie przypomina, 
co kwiatuszkom szeptał wkoło 
mak, szkaradny dziadowina. 
 
„Skoro jabłek, śliwek, gruszek 
do jej rąk się schyli tysiąc — 
mała napcha nimi brzuszek. 
To wam, panny, mogę przysiąc!” 
 
Takie o niej robił plotki, 
Tak natrząsał się z Sobotki! 
 
I zgniewana70 tym ogromnie 
na owoce jak nie wrzaśnie: 
— Chodźcie tylko bliżej do mnie, 
to was Butka kijem tsaśnie! 
 
Butka kijem was wypędzi, 
idźcie śobie plec, pokusy, 
idźcie plec do Baby Jędzi, 
Butka w sadzie nic nie lusy! 
 
Drgnął diablików ludek mały, 
lecz gdy wrzasła71 jeszcze głośniej, 
1 2 3 4 5 6 7 8 9
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieci pana majstra - Zofia Rogoszówna (biblioteki online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz