Napój cienisty - Bolesław Leśmian (biblioteka .TXT) 📖
Krótki opis książki:
Napój cienisty został wydany w 1936 roku i jest ostatnim tomem wierszy wydanym za życia Bolesława Leśmiana. Tom zawiera sześć cyklów, w których skład wchodzi ponad sto wierszy o tematyce filozoficznej.
Bolesław Leśmian tworzył nowatorskie i oryginalne wiersze z charakterystycznymi dla siebie neologizmami — leśmianizmami. Czerpał z twórczości baroku, romantyzmu i Młodej Polski. Unowocześnił balladę, stosował ironię i wskrzesił świat fantastyczny. Choć niedoceniany za życia, obecnie jest jednym z najbardziej cenionych poetów dwudziestolecia międzywojennego. Mimo, że historia wywarła wpływ na jego życie, nie porusza jej w swojej twórczości całkowicie poświęcając się tematyce ludzkiej egzystencji, boga, erotyzmu i miłości.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Bolesław Leśmian
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Napój cienisty - Bolesław Leśmian (biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Leśmian
class="verse">Lampart futrem przegrzanym polegał na grzbiecie
I ssał łapę, ślepiami gnuśniejąc w zaświecie,
A mrowiska, skąd mrówki jak wylew krwi płyną,
Pachniały młodej myrry chętną wypociną.
Tchu nie stało wieczności! Nie drgnęły upały!
Świat i zaświat tym samym snem nieruchomiały.
Nie bruździły się trawy, nie skrzypiały krzaki,
Nie szumiały mangowce, nie śpiewały ptaki.
Jedna cisza — od nieba, a druga — od lasu, —
Cisza ciszy — nie słyszy... Czas nie czuje czasu...
Dżananda, snem trącony, na polanę zboczył
I zaoczył dziewczynę... I znowu zaoczył...
Leżała, dłużąc w trawie swój dreszcz jednolity.
Paw z nią gruchał, a w pawiu tkwił Indra ukryty.
Porzucił praistnienia zjesieniałość górną,
By się nasnuć jej w oczy tak barwno i piórno!
Krył się w ptaku na prędce i krył się nieściśle,
W pawim wątku, jak w trwożnym mętniejąc domyśle, —
I puszyściał jej w szyję i szeptał do ucha,
Aż mu coś odszepnęła dziewczyna-szeptucha,
I zaśmiała się nagle z całej w słońcu duszy,
Usznymi paluszkami zatykała uszy,
I dyszała do pawia, a paw do niej dyszał,
Lecz tego, co mówili, Dżananda nie słyszał.
Śniadą w twarzy miał zawiść, a w oczach miał drwinę,
Duchem smaglił się w pawia. Już kochał dziewczynę!
I, gdy paw zmyślnym dziobem włos sypki rozstrząsał,
Łuk pochwycił i strzałę w łeb ptaka nadąsał!
Spłoszył się Bóg, w ptaszęcym ledwo skryty ciele,
I odfrunął z trzepotem w bliskie różnoziele.
Zlękłym piersiom, gdy strzała żer nowy odgadła,
Zbrakło pawiej osłony. Dziewczyna — upadła!
I o ziem cisnął Indra upierzenie ptasie,
Co w świat, warcząc, pomknęło, — i pobladł w bezczasie
I zawołał: «Kto zgadnie człowieka i strzałę?
Jam dla ciebie te piersi powcielał w sny białe!
We mnie godził cios wszelki, tym kształtom zadany»! —
I pokazał na biodrze ciąg dalszy jej rany...
A ciąg dalszy był nieco podobny do kwiatu:
Źdźbło nieba na szypułce Bożego szkarłatu.
«Spal te zwłoki na kwiatach, gdzie zeszła się ze mną,
Gdym cię jeszcze przyszłością miłował daremną!
Kto dziewczynę przybłąkał w twych pragnień ustronie?
Kto wypulchnił jej wargi i wyśnieżył dłonie?
W tęcze pawie wbóstwiony szalenizną ducha, —
Kto twe imię — twarz twoją wmawiał jej do ucha?
Kto miłości i smutku nauczył zawczasu,
Byś kochany był pierwej, nim wejdziesz do lasu?
Aleś ty — wzgardco pawia — zamyślił grześć w grobie
Tego, co los twój w piórach rozszeptał i w dziobie?
Boga chciałeś zmóc w ptaku? Nikczemny sen karła!
Ptak odleciał! — Bóg żyje! — Dziewczyna umarła!» —
I zezem spojrzał Indra na śmierć i na życie
I zniknął! — I był tylko ten zanik w błękicie!
I wrzask pawia skądinąd — i cisza niezwłoczna...
A kto widział tę ciszę, — ten wie, że widoczna.
I popatrzył Dżananda na zwłoki dziewczęce
I pomyślał: «To właśnie — jej usta, jej ręce»...
I pomyślał osobno: «To właśnie — jej ciało.
Gdzie ów czas, który płynął, nim wszystko się stało?
Trzebaż było aż takiej miłości i trwogi,
Bym ją stracił, gdy byłem już do niej wpół drogi?
Trzebaż było aż Boga i strzały, i pawia,
Bym takiego dosięgnął w ciemności bezprawia?
Gdyby Bóg się nie spłoszył, a ptak się nie minął,
Boga tylko bym zabił! Bóg tylko by zginął!
Ale tak się to niebo skiełznęło po niebie,
Że nie wiem, czy za Boga — czy zmarła za siebie?
I tak się poździerzgało istnienie z istnieniem,
Że śmierć stała się błędem, a błąd — przeznaczeniem!»
I nie wiedział Dżananda, czym w mgłach jego winy
Paw się różni od Boga, a Bóg od dziewczyny?
I nie wiedział, kto strwonił pierś, co się wykrwawia?
On — czy paw nie bez Boga? — Czy Bóg nie bez pawia?
I nie wiedział, czyj zamysł, ani zbrodnia czyja?
Kto tu kocha — kto ginie — kto kogo zabija?
Postacie (cykl)
Postacie
W marzeniu moim puste na przestrzał komnaty,
Wbrew nocy rozjarzone spiekotą południa.
Cisza. W lustrach się dwoją i troją złe kwiaty.
Bije północ. Snu próżnia nagle się zaludnia.
Idą z mroku, na oślep, śpiesznie i kolejno
Postacie, co swym chodem i bladością czynną
Przypominają kogoś, co zmarł w beznadziejną
Noc, gdy wszystko, prócz niego, umrzeć było winno.
Czarną na białych płaszczach znakowane kresą,
Twarz ode mnie ku snowi odwracają pilnie,
Stąpając po podłodze wiernie i usilnie,
Jakby chciały pokazać, że są tym, czym nie są...
I nie tylko zwierciadła, ale ślepe sprzęty
Odbijają niejasno i niecałkowicie
Owych ludzi, co, idąc z odmętów w odmęty,
Chętnie starliby ślad swój i swoje odbicie...
Wiem, że boją się chwili, która zewsząd kroczy,
A w której dłoń wyciągnę i pierwszego z brzegu
Wytrącę, jak sen jeden z reszty snów szeregu,
I zapytam o imię i zajrzę mu w oczy!
Ale który to będzie — nikt nie wie, nie zgadnie...
Przechodzą, los nieznany tłumiąc w płaszczów bieli.
A ja dłoń opóźnioną wyciągam bezradnie
Do tych, co już mijają i już przeminęli...
Matysek
Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał, i wygrał — płacz zmarłej dziewczyny.
O, płaczu bezbrzeżny, dlaczego tak płaczesz?
Dlaczego w pnie drzewne, jak we drzwi, kołaczesz?
Zapomnij o klęsce, a świat się odmieni, —
I rosą spłyń w zieleń, i spocznij w zieleni!
Lecz nie chciał wypocząć, ni wyzbyć się męki —
I różnie się krwawił o kwiaty i sęki —
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty —
O, Boże, mój Boże — płacz bardzo wieczysty!
Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.
Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał, i wygrał — śmiech zmarłej dziewczyny,
O, śmiechu niedobry, dlaczego się śmiejesz?
Dlaczego tak żywcem po lesie szalejesz?
Stłum grzeszną ochotę, zbarcz17 dźwięk swój — żałobą,
I rozpłacz się w niwecz — i przestań być sobą!
Nie przestał być sobą — i śmieszył sam siebie —
I w barwach się mienił — na ziemi i niebie —
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty —
O, Boże, mój Boże — śmiech bardzo wieczysty!
Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.
Grał w lesie Matysek na skrzypkach z jedliny —
I wygrał, i wygrał sen zmarłej dziewczyny.
Śnie błędny — niezbędny, dlaczego tak śnisz się?
Dlaczego tak pilnie majaczysz i skrzysz się?
Przepadnij bez śladu w tym jarze i rowie,
Lub w tamtym strumieniu, co wszystko ci powie!...
Lecz nie chciał bez śladu przepadać w bezkresie, —
I śnił się, i tęczą migotał po lesie
Czerwony — zielony — srebrzysty — złocisty, —
O, Boże, mój Boże, — sen bardzo wieczysty!...
Takie było Matyskowe granie,
Zanim pieśni nastało konanie.
Dzień skrzydlaty
Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie — dwa światy, —
Myśmy byli — w obydwu... A dzień nastał skrzydlaty.
Nikt nie umarł w dniu owym, — nie zataił się w cieniu...
I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniu.
Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa.
A on — zjawił się nagle... Zaszumiała dąbrowa.
Taki — drobny i nikły... I miał — ciernie na skroni.
I uklękliśmy razem — w pierwszej z brzegu ustroni.
W pierwszej z brzegu ustroni, — w pierwszej kwiatów powodzi.
I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.
Ubożeliśmy chętnie — my i nasze zdziwienie...
A on — patrzał i patrzał... Cudaczniało istnienie...
Zrozumieliśmy wszystko! — I że właśnie tak trzeba!
I że można — bez szczęścia... I że można — bez nieba...
Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.
A to była — odpowiedź, i nie było — pytania.
I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie,
A świat znów się stał — światem... I czas płynął po niebie.
I chwyciłaś źdźbło czasu, by potrzymać je — w dłoni,
A on — patrzał i patrzał... I miał — ciernie na skroni.
Bałwan ze śniegu
Tam — u samego lasów brzegu,
Gdzie kruk — jedyny pustki widz,
Ktoś go ulepił z tego śniegu,
Co mu na imię: biel i nic...
Na głowę śmieszną wdział czapulę,
A w bok żebraczy wraził kij —
I w oczy spojrzał mu nieczule
I rzekł na drwiny: „Chcesz — to żyj!”
I żył niezgrabny, byle jaki,
A gdym doń przyszedł śladem trwóg, —
Już weń wierzyły wszystkie ptaki,
Więc zrozumiałem, że to — bóg...
Czarował drzewa ócz błyskotem,
Piersią, do której wichry lgną —
I kusił mnie niewiedzą o tem,
Co było we mnie — tylko mną...
Pan ośnieżonej w dal przyczyny
Poprzez ślepotę mroźnych cisz