Darmowe ebooki » Reportaż » Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 19
Idź do strony:
niż w reszcie Polski zależny od funduszy, czynników, instytucji publicznych, w większym stopniu wydziedziczony i spauperyzowany. W takim kraju bezrobocie jest zjawiskiem dziesięćkroć tragiczniejszym.

Gdybyż tu powstała była wielka kultura literacka! Oto jeszcze pytanie. Gdyby ci Kałamajscy i Zakrzewscy, Ratajscy i Ratajczakowie mieli braci i synów piszących, gdyby obok księdza Wawrzyniaka był Prus, zamiast Wilkońskiego96 Reymont. Ale wszystko, co tu pisało, emigrowało z Poznańskiego nie tylko jako z ziemi, ale jako ze stosunków, z procesu dziejowego, ze zmian społecznych. Gdzież tego Poznańskiego lat przedwojennych szukać u poznaniaka, który pozostał wielkim chłopem wiejskim, u Kasprowicza97 gdzież szukać tego, co się tu stawało, u Przybyszewskiego98, asymilanta niemiecko-skandynawskiej secesji? To, co się tu działo z niezwykłą na Polskę konsekwencją, niestety, nie miało swego poety, pisarza, dziś także nie doczekało się swojej Marii Dąbrowskiej99. Jest to większa szkoda, niż się wydaje: tego typu przemian społecznych nie było w całej reszcie Polski owego czasu. Tyle nowych elementów nie wydostało się na powierzchnię nigdzie w Polsce. Literatura wyrosła z nich, obok nich i dla nich — byłaby obrazem tych przemian, portretem tych ludzi. Świadectwem epoki. Być może, że dla tych warstw polskich innych dzielnic, które mozolniej odbywają proces dążenia ku górze, byłaby to literatura bliższa, bardziej dostępna, zrozumiała i swoja niż literatura ze szlacheckim rodowodem. Jaka by była? Być może, że przypominałaby Knuta Hamsuna100, może pisarzy skandynawskich, bardzo być może, że miejscami nawet literaturę sowiecką, która śledzi przede wszystkim proces dojścia do władzy i podniesienia się na obce sobie szczeble wielkich mas ludowych.

Literatury jednak poznańskiej nie ma, istnieje tylko głód literatury. To pobożne i mieszczańskie środowisko importuje z Warszawy i reszty Polski ogromną moc czasopism właśnie najbardziej lewicowych. Ten kraj, którego gazety posiadają spore jak na Polskę nakłady i najbardziej przyziemny, konkretny, amerykański sposób ich redagowania, nie zawierza własnej literaturze publicystycznej. Periodyki, sprowadzone z Wilna, ze Lwowa, z Chełmna, z Naprawy, powiewają na każdym kiosku. To są jeszcze jedne egzotyki, jeszcze jedne Victoriae Regiae. Spokojne, umiarkowane Poznańskie jest łase na nowinki religijne. Ustrój, jaki mu nadano w ciągu wieku, najbardziej może wyraźny z ustrojów ziem polskich, pozostawia szeroki margines do tęsknot ku lepszemu. Ale Warszawa nie jest jedynym importerem nowinek: w szynkach i restauracjach, kiedy jest Parteitag101, głośniki radiowe chwytają nie tylko Hitlera czy Goebbelsa, ale Fricka102, Darrégo103 i innych bogów brunatnego Olimpu, ludzie siedzą, słuchają, myślą. Tamten świat za Zbąszyniem jest uformowany tak jak oni, przeżywa bóle bliskie ich bólom. Być może, że znalazł leki bliskie ich marzeniom o lekach. I jeśli dziś wieczorem słucha się w Poznańskiem mów niemieckich ministrów przez niemieckie radio, nie myślcie, że jest to skutek dawnej pracy germanizacyjnej. To więzy gospodarcze, więzy psychiki społecznej przetrwały granicę.

Kiełkowanie na bagnie

Młody zupełnie, wprost niepoważnie, nieprzyzwoicie młodziutki ksiądz opowiada mi wszystko na wąziutkiej bryczce, w środku głębokiego lasu, nad samą granicą sowiecką. Znam go jeszcze skądinąd i wiem o nim samym wiele. Jest synem zamożnej rodziny chłopskiej, tak zamożnej, że już w dzisiejszych czasach nie sukienka duchowna patrzyła się jej dla syna, ale bardziej po dzisiejszemu — urząd. Ten młody człowiek jest księdzem z głębokiego powołania; skończył pomyślnie seminarium nauczycielskie; miał już przed sobą jedną karierę otwartą, gdy przeszedł na inną drogę. Inna droga powiodła go potem w najdzikszy ostęp Polesia. Od małej stacyjki granicznej, skąd raz na tydzień odchodzi pociąg towarowy i jest szesnaście godzin koleją z Warszawy, było do jego parafii Puziewicze jeszcze 56 km leśną głuszą. Parafia była rzucona w błota i lasy, między prawosławie, baptyzm i zabobon. Gdzieś przy samej granicy stała strażnica KOP-u104, gdzieś jak Owidiusz105 nad Morzem Czarnym snuł swe tristia zagubiony tu nauczyciel. Księży, jak wiedziałem skądinąd, przydzielano tu dotąd staruszków, czasem zesłańców niedobrze widzianych w kurii. Młodziutki ksiądz nie był jednak zesłańcem i był synem chłopskim z kresów. Tedy106 po raz pierwszy proboszcz puziewicki zaczął naraz objeżdżać wszystkie kąty rozległej parafii i wyszukiwać w niej najbardziej zabłąkane owieczki. Jeździć musiał do nich wasągiem107, ale częściej jeszcze konno, często łódką duszegubką108. Całymi tygodniami błądził tak po rojstach109, omijał zdradzieckie nietry110, okrążał wiorstami111 wszelakie hały112, popławy113, wyżary114, w ile tego wszystkiego obfituje las i język poleszucki.

Wilkiem patrzący parafianie spoglądali z leśną nieufnością na duszechwata. Niejedni widzieli księdza po raz pierwszy w niekrótkim życiu. Wtedy w tych odległych chutorach115 ksiądz Wieliczko wydostawał z torby wszystko, co potrzebne jest do mszy świętej, i ludzie leśni widzieli ze zdumieniem, że „molebnia”116 przyszła do nich z kościoła, jak z dalekiego świata do innych parafii przyszły szyny kolejowe, odgłos sygnałów tartacznych, radio ze strażnicy KOP-u, nieznane choroby. Dla mszy trzeba było nie tylko oczyścić brudną izbę czy miejsce w lesie. Trzeba było przede wszystkim uczynić to samo ze straszliwym kołtunem wierzeń religijnych, mieszaniną legend ewangelicznych, przeżytków słowiańskiego pogaństwa, którego te puszcze były ostatnim europejskim rezerwatem, stałych sporów religijnych Rzymu z Bizancjum, sekciarskich dogmatów, co dawno uschłe w świecie, odkwitły z nową mocą w głuchym bagnie. Młody ksiądz cofał się niemal przed bezmiarem topieli, jaka rozpościerała się przed nim. Nie mówił mi tego, ale przyznawał, że wszystkie swoje misjonarskie nadzieje pokładał w małych dzieciach leśnych. Patrzyło to ciekawie i prosto. Słuchało z niezwykłym, niespotykanym napięciem wszystkiego, co ksiądz-wędrownik mówił w zalewach Słuczy i rozłogach leśnych, niegdyś może spławnych, kanałów, o tym, co się niegdyś stało w Galilei, Kafarnaum, Tyberiadzie. W takie dnie ksiądz z pogranicznej parafii był tu wszystkim. Był inspektorem rolnym, który, wbrew podstępnej nieufności starszych, przekonywał do sadzenia warzyw, uprzednio namuliwszy bagnem piasek ogródka, niemal zadając to jako pokutę religijną. Był nauczycielem ludowym, który docierał aż w tę głuszę i po którego odjeździe dzieci sylabizować musiały napis na jedynym okazie druku w puszczy — świętym obrazku. W te kilka świąt do roku, gdy jednemu księdzu wolno jest odprawić trzy msze, ksiądz rozpoczynał dzień o czwartej rano pierwszą mszą w Puziewiczach, po czym zaraz siadał na konia i jechał na drugą mszę o dwadzieścia kilka kilometrów, potem — wciąż na czczo — na trzecią, którą odprawiał już prawie po dwunastej.

W tych wędrówkach, jeśli nie ocierał się o granicę sowiecką, gdzie patrolują żołnierze, lub o drogę do stacji, którą czasem ktoś przejeżdżał, nie spotykał nikogo prócz leśnych ludzi. Ale ksiądz miał w tych bagnach głęboko zaszytych przeciwników. Nie musiał tu prowadzić słusznej czy niesłusznej wojny, jaką niejeden ksiądz wiedzie na wsi z niejednym nauczycielem, odnoszącym się niechętnie do religii. Po zaściankach lub czasem w zupełnej głuszy siedzieli jednak ludzie, którzy też sprawowali swój rząd dusz. Czarodzieje, znachorzy i wieszczuny. Były to dzisiaj przede wszystkim kobiety zamawiające choroby, do księży odnoszące się niechętnie, niechęcią zapadłą może w czasach, gdy te ostatnie służki dawnych kultów pogańskich tropiono w lasach i oddawano katu. Ksiądz z Puziewicz łamał bowiem niepisany rozejm między kościołem a znachorstwem w tych stronach: zamiast siedzieć na swej parafii, rozjeżdżał po niej, grasował po najdalszych zaściankach, niejako raubszycował117 na cudzym terenie. Dokąd nie zaglądali żadni przedstawiciele wielkiego państwa, zaglądał i wkraczał. Wszystko w tych rojstach było zatem jak gdzieś w Rodezji czy Kambodży, gdzie misjonarz wypłasza przede wszystkim miejscowego czarnoksiężnika.

Dziś młody ksiądz żałuje swej leśnej parafii. Jest teraz także nad granicą sowiecką w środku Polesia, ale ma stację na miejscu. Całe miasteczko drewnianych domów rozrosło się, gdzie przed szesnastu laty stało jedenaście chałup. Na terenie olbrzymich niegdyś magnackich majątków, dziś zagranicznej spółki akcyjnej, powstała fabryka dykt, zatrudnia przeszło tysiąc robotników. Po lasach, które zaciskają się wokoło osady, drży płynący z rosą metaliczny dźwięk pił tnących drzewo. Huczą trzy razy na dobę syreny fabrycznej zmiany. W puszczę wdarł się naraz przemysł, w społeczeństwie leśnych dziadków, żyjących z myślistwa, tłukących sobie kaszę w stępach118, mielących ziarno w żarnach domowych, tkających sobie odzież i krzeszących ogień z hubki119, stanął — robotnik.

W wielkich, niedawno wybudowanych halach fabrycznych unosi się silny, nieznany gdzie indziej zapach pni olchowych i sosnowych, które długimi miesiącami mokły w wodach Prypeci i Piny. Tak pachnie w porcie w Pińsku, na przystani horyńskiej w Dawidgródku, w załomach Jasiołdy, na której kajak zatrzymany jest nieraz spławem flisackim. Ale w wielkiej fabryce poleskiej nie tylko tnie się olchę i sosnę. Oto na zębaty walec maszyny nałożono duży kloc nieznanego drzewa. Oto drugi kloc i trzeci. Za chwilę maszyna rozwinie te kloce w zwoje jakby tkaniny, potnie je na części, będzie je pod prasami rozprostowywała, zlepiała, składała na cienkie deski meblarskiego forniru. Maszyna obraca teraz pień drzewa serayah, potem weźmie na swoje noże pień drzewa teak, potem weźmie pnie limby białej i czarnej. Serayah jest drzewem z Borneo, tamte są drzewami z Afryki Południowej. Czy to meblarstwo polskie potrzebuje tych drzew szlachetnych? Bynajmniej. Serayah i teak, które przybyły tu z egzotycznych krajów, wrócą tam z powrotem w formie dykty, zrobiwszy morzem i lądem tysiące kilometrów i całe tygodnie podróży. Po cóż to wszystko? Oto trzeba pamiętać, że Unia Afryki Południowej jest dominium angielskim o wysokim standardzie życia robotnika, że holenderski robotnik jest także robotnikiem o wysokich płacach. Przeróbka drzewa, która nie opłacałaby się w Kapsztadzie, opłaca się w Mikaszewiczach. Czy więc w lasach panuje wyzysk przemysłu i wyzysk przemysłu czyni rentowną podróż afrykańskich kloców na Polesie? Nie mam tego wrażenia. Oto zarobki robotnicze wynoszą, jeśli chodzi o kobietę, od zł 1,60 do zł 2,90 za ośmiogodzinny dzień pracy, mężczyzna zarabia tu od zł 2,40 do zł 7 dziennie. Są to oczywiście w zestawieniu z Zachodem robocizny niskie, ale są to robocizny wysokie, a nawet bardzo wysokie, jeśli chodzi o to, co człowiek tutejszy mógłby zarabiać, gdyby po dawnemu w Mikaszewiczach jedenaście suchotniczych120 chałup sterczało pod lasem. Mieszkania robotników są czyste i schludne, doglądane przez opiekę społeczną, jest łaźnia bezpłatna i bezpłatna — oczywiście — pralnia, jest spółdzielnia sprzedająca artykuły pierwszej potrzeby istotnie po najniższych cenach, jest piękny dom ludowy z salą teatralną, do której przyjeżdża czasem teatr objazdowy z Wołynia, robotnicy mają opał za darmo, siano dla swego bydła kupują ze znaczną zniżką. Dom opieki nad matką i dzieckiem ma czyste białe pokoje, wszystkie urządzenia. Stację obsługują dwie pielęgniarki fachowe. Kobiety ciężarne, które pracują w fabryce, i żony robotników, które same nie pracują, istotnie znajdują tu pomoc. Każdy noworodek dostaje całą wyprawę bielizny, wanienkę. Znowu trzeba pamiętać, że to jest Polesie, że matki tych noworodków najczęściej wyszły z lasu, że trzeba doglądać, aby z wanienki czyniono właściwy użytek, a pieluchy nie poszły na chusty. Znowu trzeba te rzeczy brać w związku z krajem. To, co byłoby naturalne w Poznańskiem, za prymitywne w Manchesterze, dużo oznacza na Polesiu.

Tych tysiąc trzystu ludzi zatrudnionych w Mikaszewiczach to nie wszystko Poleszucy. Mamy wśród nich Polaków z Kongresówki, Śląska i Poznańskiego. Element ludzki miesza się tu stale, dopływa nowy. Fabryka rozbudowuje się, jak zresztą bodaj cały przemysł drzewny w Polsce. Fabryka przerabia drzewo poleskie, a jako ważny „produkt uboczny” przerabia i poleskiego człowieka. Praca na starej wsi poleskiej stanowi jeszcze jedno podobieństwo z murzyńskimi stosunkami: w swej bezwzględnej większości ciążyła na kobiecie. Wielkim zajęciem mężczyzny były sianokosy, dokonywane na łąkach bagiennych. Wszystkie inne zajęcia należały do kobiety. Mężczyzna wiódł żywot kacyka podzwrotnikowego, polował, łowił ryby. Tłuczeniem kaszy i mieleniem zboża zajmowała się kobieta. Fabryka wszystko zmieniła. Praca w fabryce zmusza człowieka do nieznanego na wsi napięcia nerwów, uwagi, zmusza do szybkości, metodyczności ruchów, tempa pracy. To już nie jest ani koszenie, ani spław drzewa, i pieniądze, jakie tu ściągają ludzi, nie są przez nich łatwo zarobione. O takiej pracy Poleszuk nie miał pojęcia. Ale też robotnik ma pieniądze. Robotnik ma czystą izbę, widział teatr, czyta, pije herbatę z cukrem. Ta nowa warstwa socjalna na Polesiu przeżywa ogromną hossę na miejscowej giełdzie kobiecej. Cóż znaczy wyjść za popa, za gospodarza, za zaściankowego szlachcica, jeśli można wyjść za robotnika? Robotnik to duże mieszkanie, ogródek, kilkadziesiąt złotych wypłacanych co drugi tydzień, to herbata i cukier, zapałki i nafta czy elektryka, to miastowy kapelusz, to gościńce fabryczne dla dzieci na gwiazdkę i nowe, ciekawe życie. Ten mąż, który idzie na osiem godzin, potem wraca zharowany, nie czepia się byle czego, pracuje, zarabia, to istotnie ideał małżonka, a jego pozycja na tle nędzy poleskiej istotnie znaczy wiele.

Ale to nie tylko pospolite kobiece ciągoty, zadowolenie kotki przy ciepłym piecu i łaskawych ludziach podnosi olbrzymie znaczenie socjalne, jakie stwarzają w Polesiu narodziny robotnika przemysłowego. W kategoriach poleskich jest to nowy człowiek i nowa warstwa. To nie jest „człowiek prosty”, ale niemniej nie jest człowiek „z panów”. „Z panów” jest każdy urzędnik, nawet sekwestrator121, choć oczywiście urzędnik nie jest z tych prawdziwych, wielkich i dawnych panów. Dotąd na Polesiu była tylko jedna kategoria ludzi żyjąca między światem prostym a pańskim: Żyd. O Żydzie pomówimy później. Otóż naraz taką kategorią nadzwyczajną stał się robotnik. Dziś robotnik coraz bardziej zaczyna być zaliczany do warstwy i kategorii „swojej, ale nie prostej”. Zbyt wiele tutejszego prostego elementu wsiąkło w jego kadry. Robotnik imponuje stanowczością, skupieniem w sobie, twardością swoich powiedzeń, rozumieniem rzeczy, których prosty człowiek nie umie sobie wytłumaczyć.

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz