Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖
Seria reportaży drukowanych pierwotnie na łamach „Wiadomości Literackich” od maja 1936, wydanych w następnym roku w formie książkowej. W nocie zapowiadającej swój cykl Pruszyński pisał: „Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że życie współczesnej Polski ulega zmianom i burzy się w wielu miejscach naraz, wybucha niespodziewanymi zjawiskami. Trudno te zmiany przewidzieć, trudno określić je ściśle — ale byłoby błędem ich nie śledzić. Polskę w stanie stawania się, Polskę rozdroży możliwości, Polskę, która zamiera, i Polskę, która rośnie, Polskę rzeczy złych i dobrych, ale zawsze Polskę rzeczy nowych, pragnąłbym jak najściślej zawrzeć w tym cyklu”.
Autor rozpoczyna od wizyty na ulicach Lwowa, zdemolowanych podczas zamieszek, które wybuchły po spacyfikowaniu demonstracji bezrobotnych przez policję.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Polsce - Ksawery Pruszyński (czytanie książek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
Czy piętrzące się przed nami zagadnienia państwowe potrafią chłopi rozwiązać, to inna rzecz. Zagadnienia te jednak rozumieją. Czy potrafią się wznieść na stanowisko ponadklasowe? Powiedzmy, że przyjdzie im to trudno, ale żadna warstwa rządząca nie była w historii wolna od podobnych grzechów. Myśmy tych zagadnień rozwiązać nie potrafili. Nie uczyniliśmy tego ani w erze parlamentu, ani w erze silnej władzy. Dziś, po chaotycznym rozparcelowaniu milionów hektarów, sytuacja na wsi jest gorsza, niż była. Trzeba będzie tych ludzi dopuścić, aby to uczynili sami, a nam pozostanie jedynie troska, aby ten wielki proces przyszedł jak najprędzej, odbył się najbardziej zbliżenie do wzorów Zachodu, nie został zamącony w sposób, który by się odbił na sile, może nawet na bycie, naszego państwa. Nie jest to staranie małe i praca łatwa, ale jest to praca, która ma jeszcze wszelkie szanse powodzenia i z którą nie można zwlekać.
*
Oto z błonia podmiejskiego przeszli olbrzymim pochodem chłopi, rzeszowska masa chłopska defiladą ludowego święta, wybranego przez nich, kończącego się poza granicami tego kraju, polskiego święta. Nigdzie nie widzi się u nas takich mas jak na tych chłopskich uroczystościach. Przeszli przez miasto burzą. Wołali: „Precz ze szlachtą!”, „Precz z Żydami!”. Ta „szlachta” to nie tylko kontuszowe postacie. To, jak ci Żydzi, i miasto, i inteligent, biały kołnierzyk, krawatka. Niechęć do Żyda jest gospodarcza. Niechęć do ziemianina przechodzi coraz bardziej, z każdym rozparcelowanym folwarkiem, z gospodarczej — w polityczną.
Trzeba zrozumieć, dlaczego opada, stygnie tamta, rodzi się ta. Otóż najniewątpliwiej obszary dworskie skurczyły się w sposób bardzo znaczny i nędzy chłopskiej mało w czym ulżą. Ale w ciągu ostatnich lat drogi polityczne ziemianina i chłopa, nigdy zbyt bliskie, rozeszły się bardzo silnie. Ziemianie przystali do obozu Piłsudskiego. W swej większości dwory uczyniły to dla zasady, niemal mistycznej, że rząd polski, rząd głoszący naprawę ustroju, rząd z bohaterem niepodległości na czele, trzeba bezwzględnie poprzeć. Wieś poszła inną drogą. W wielu wsiach w słotne dni ostatnich wyborów jedynym człowiekiem, który pod niechętnymi spojrzeniami milczącej wsi szedł spełnić obowiązek wyborczy, był ziemianin, nauczyciel. Ludzie ci nie mają żadnego wpływu na wsi. Ludzie ci — i ze szkoły, i z dworu — uważani są za ludzi trzymających z miastem.
Trzeba pamiętać, że interes zawodowy skłaniał ziemianina do zajęcia postawy przeciw rządom, które dla rolnictwa były ciężkie, że głosując, popierając, ziemianin ten przekreślał własny interes. Ale trzeba pamiętać, że ziemiaństwo przestało już być klasą, że musi więc do którejś z istniejących dziś klas przystać. Stojąc za rządami pomajowymi, zwłaszcza w ich ostatnich etapach, ziemiaństwo wybrało miasto, i prowadzenie innej polityki niż wieś, skupiło na nim niechęć już nie tę, jaką czuje biedny do bogacza, ale tę, którą się czuje do politycznego przeciwnika. Grupa inteligencji miejskiej, która podtrzymywała kontakt z masami ludowymi, profesorzy jak Kot i Marchlewski, stali się tymi, do których uświadomiona wieś małopolska posiada zaufanie. Zamiast możliwej współpracy chłopsko-ziemiańskiej powstała współpraca chłopsko-inteligencka, oczywiście częściowa. Wydaje mi się, że warstwą, która będzie musiała najwięcej zrzec się ze swego stanu posiadania w wypadku objęcia władzy w państwie przez warstwę chłopską, będzie jednak właśnie ona, bardziej niż dwór, bardziej niż stragan. Niemniej ta garstka inteligentów, która współpracuje z chłopami, ci Kotowie i Klocowie spełniają może najważniejsze dziś zadanie: przeprowadzenia przejścia władzy od jednej warstwy do drugiej, służenia pomocą wiedzy i doświadczenia ludziom nowym. Bo przecież takie przejście będzie, mimo możliwości pokojowego przebiegu, bardzo głęboką orką rewolucji społecznej.
Takie przejście dokonało się kiedyś, w ponurych dniach klęski niemieckiej, w 1918 r. Ostatni kanclerz cesarstwa, książę Maks Badeński, stanął wtedy naprzeciw trybuna ludu, socjalisty Eberta. Człowiek, którego świat się załamał, myślał jednak nie o klęsce swej warstwy, ale o tym, co przekazuje innej klasie. „Panie Ebert — powiedział — oddaję panu władzę w Niemczech. Oddajemy tym panu Niemcy”. „Książę — brzmiała odpowiedź Eberta — ja dla Niemiec dałem dwóch moich synów”. U stóp cesarskiego pałacu tłumy witały narodziny republiki, ale republika nie oznaczała — stoczenia się w przepaść.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W sprawie niniejszej występuje najpierw jeden oskarżyciel, który zresztą osobiście nie zjawił się na rozprawie, i którego oskarżenie znamy tylko ze streszczenia, popartego i rozszerzonego przez znaną literatkę i świetną tłumaczkę Londona, panią Stanisławę Kuszelewską. Pani Kuszelewska pisze w „Gazecie Polskiej” najsamprzód173 tak:
Polskie Radio nadało 11. bm. świetny reportaż p. Z. Skierskiego pod tytułem: U garncarzy w Horodnie. Z rzeczowych i prostych słów prelegenta, niebarwionych żadną tendencją, a tylko czasem podkreślających tonem głosu głęboką treść społeczną tych obserwacji, dowiedzieć się mógł uważny słuchacz rzeczy na pozór drobnych i mało ważnych, które jednakże pozwolę sobie uznać za — wstrząsające. Mianowicie: cała ludność osady Horodno na Kresach trudni się z dawien dawna wyrobem garnków glinianych. Garnki te skupowane są przez miejscowych handlarzy i pośredników po sześć (wyraźnie sześć) groszy za sztukę. Pośrednicy organizują „we własnym zakresie” polewanie tychże garnków, po czym sprzedają je hurtownikom, biorąc po... 25 groszy od sztuki. Chłopów nie stać na materiały, potrzebne do robienia polewy, zrzeszyć się sami nie potrafią, toteż od wielu lat biernie i posłusznie żyją w tej nowoczesnej pańszczyźnie. Garncarzy liczy Horodno i okolica około czterech tysięcy. Handlarzy i pośredników — osiemnastu ludzi. Garncarze żyją w ostatniej nędzy. Cena 25 groszy za garnek byłaby dla nich bogactwem. Polewę robić umieją. A jednak — idiotycznie i beznamiętnie pozwalają się doić.
Mamy więc klasyczny obraz wyzysku, a że przy tym, co za chwilę zaznaczy pani Kuszelewska, dowiemy się, że cztery tysiące garncarzy należy do narodowości białoruskiej, zaś osiemnastu lichwiarzy do żydowskiej, [mamy] cały aspekt problemu żydowskiego. Mamy zaś na razie obraz działalności starostwa:
Zlitowały się wreszcie nad nimi władze starościńskie. Zakupiły większą ilość materiałów do robienia polewy. Założyły spółdzielnię wytwórców. Więcej, zbudowały dla tej spółdzielni duży, specjalny dom. Aliści już na pierwszym jarmarku hurtownicy oświadczyli, że garnków polewanych w spółdzielni nie kupią wcale, nawet za tańszą cenę, a na przyszłość wymagać będą (zgadnijcie państwo!)... kartki, że garnek otrzymał polewę z rąk „powołanych”. Wobec tego spółdzielnia zakończyła sromotnie swój bezpłodny żywot, po czym zapanował status quo ante174: bezprzykładna nędza chłopa poleskiego i brutalny wyzysk pośredników.
Powiedzieliśmy, że powództwo zostało przez panią Kuszelewską rozszerzone. Istotnie, nie chodzi już o samo Horodno. Cała Polska jest wielkim Horodnem, czterema tysiącami garncarzy, osiemnastoma wyzyskiwaczami:
Los garncarzy horodeńskich nie jest odosobniony. Jest raczej symptomatyczny niż sporadyczny. Historia wszystkich przemysłów chałupniczych w Polsce to jeden ciąg podobnie ponurych i wstrząsających anegdot. W nieco innej formie powtarzają się one w innych dziedzinach życia poleskiego, głównie na Kresach Wschodnich. W handlu zbożem, drewnem, bydłem, końmi, nabiałem, drobiem, rybami, owocami, futrami, ubraniem.
Przed sądem oskarżyciel występuje z wnioskiem, powództwo składa swe żądania. Pani Kuszelewska czyni to istotnie ze wszystkim znawstwem procedury sądowej:
Wiadomo, że Palestyna nie jest dziś spokojnym terenem kolonizacyjnym, ale znane są również ostatnie posunięcia angielskie, zmierzające do jej uspokojenia. Znana jest również potęga pieniądza, którym rozporządzają poważne czynniki żydostwa międzynarodowego, i wiadomo, że dla pieniądza... świat nie kończy się na Palestynie. Wiemy też, jak wielkiej pracy gospodarczej i kulturalnej dokonali Żydzi np. w Tel Awiwie i jak odradzają się we własnej siedzibie.
Przed Polakami i Żydami leży ogromna praca do podjęcia i przeprowadzenia. Składa się ona — dla władz państwowych — z szeregu wewnętrznopolitycznych zarządzeń, jako też z zewnętrznopolitycznych środków. Dla społeczeństwa zaś: z powstrzymania się od wzajemnych krzywd i z — decyzji rozstania.
Wszystko to jest niezwykle wyraźne, przejrzyste i ścisłe. Są jednak sprawy sądowe, które wymagają wizji lokalnej, a ludzi znających nieco Polesie pewne zbyt przejrzyste punkty tej sprawy szczególnie zainteresowały. Wizja lokalna, odbyta na własną rękę, dała też interesujące rezultaty, a przede wszystkim nie ustaliła żadnych śladów pobytu tamże p. Z. Skierskiego, oskarżyciela prywatnego nr jeden. Być może, że ankietę prowadził via powiatowe miasteczko Stolin, w każdym razie jeśli tu był, prowadził swe poszukiwania z dyskrecją tak zupełną, że nawet panu Janowi Kisielowi, miejscowemu kierownikowi niedoszłej czy raczej załamanej spółdzielni, nic nie jest o nim wiadome.
Natomiast udało się ustalić następujące rzeczy. Przede wszystkim przyjdzie skrócić znacznie cyfrę ludności lepiącej garnki, a podanej zarówno przez p. Skierskiego, jak też — o co nie mamy żalu — przez p. Kuszelewską. Po pierwsze bowiem, wyrób garnków jest skoncentrowany w samym Horodnie, nie w „okolicznych wsiach”. Jedynie kilka bardzo dalekich już chutorów, ponad 10 km, zajmuje się we własnym zakresie lepieniem i sprzedażą garnków, i to niezależnie od żydowskich polewaczy czy sprzedawców rodem z Horodna. W tych warunkach nic dziwnego, że liczba zajmujących się tą pracą, a więc wyzyskiwanych, nie wynosi 4000, ale o jedno małe zero mniej, 400, jak o tym powiadomili niniejsze badającego zarówno kierownik niedoszłej spółdzielni, jak i miejscowy posterunek policji. Oczywiście proporcja 18 do 400 — bo cyfra 18 polewaczy była jednak prawdziwa — jest proporcją innego rodzaju niż 18 : 4000.
Są pewne nieścisłości, zarówno dogodne, jak niedogodne dla tez p. Skierskiego. Dogodną będzie najpierw ta, że garnek palony, ale nie polewany można dostać nie za sześć, ale za trzy grosze. Niedogodną, że garnek po polewaniu dokonywanym przez Żydów kosztuje 10 i 20 groszy, i że za tę cenę nabywa się go już nie tylko hurtownie, ale i detalicznie w samym Horodnie. Być może zresztą, że o cenie garnka dowiedział się p. Skierski w Stolinie, ale wtedy trzeba w to wkalkulować cenę przewozu, która przecież istnieje, zarobek kupca, który powietrzem nie żyje, co last not least175 cenę garnka podraża. Są to wszystko jednak rzeczy pomniejsze, wspomniane tu jedynie dla manii kolekcjonowania nieścisłości. Natomiast jest jeszcze inna interesująca okoliczność. Oto że kilkunastu chłopów, wypalaczy garnków, trudni się we własnym zakresie ich polewaniem, unikając więc w ten sposób pośrednictwa żydowskiego. Bardzo piękne polewy ma pod tym względem mieszkaniec Horodna Mikołaj Wieczorek, zwany popularnie Zającem. Istnieje więc, jak widzimy, gruba szpara, przez którą można uciec przed wyzyskiem żydowskim. Nie należy jednak sądzić, że polewanie jest zwykłą formalnością. Jest to rzecz trudna, a w warunkach poleskich jeszcze i kosztowna, wymaga osobnego pieca, materiałów służących do polewania, wprawy. Toteż jest rzeczą charakterystyczną, że Białorusini posiadający własne polewalnie zadowalają się polewaniem własnych wyrobów, nie starają się ogarnąć szerszego rynku. Najwidoczniej praca ta tak bardzo opłacalna nie jest, a koszt garnka jest raczej podrożony kosztami wywozu i przewozu niż kosztem polewania. Pamiętać należy, że czterystu ludzi siedzących w jednym miejscu lepi garnki, że na Polesiu zaludnienie jest nikłe, drogi złe, że więc przy takiej konkurencji wspaniałych widoków rozwoju ten przemysł z pewnością nie ma.
Sprawa bankructwa spółdzielni przedstawia się w tych warunkach w sposób, który mógł raczej skłonić inicjatora, powiatowy sejmik stoliński, do nierozgłaszania swojej wątpliwej chluby przez megafony radiowe. W osadzie, gdzie było już kilkanaście pieców, gdzie cena glinianego garnka (ukręcanego z gliny w ciągu mniej niż 10 minut) na skutek polewania wzrastała o kilka groszy (zarobek sprzedawcy — osobno!), postanowiono wybudować nowy, wielki piec, ogrzewający garnki w specjalnie precyzyjny sposób, by wyeliminować owych kilka groszy od garnka, zarobek kilkunastu istniejących idących warsztatów, sposób zarobkowania i wyżywienia ich rodzin, zapewne jednej piątej, może i więcej ogółu mieszkańców i tak nędznego miasteczka. Wedle wskazań fachowca z Warszawy wybudowano cały zakład, łożąc na to 15 tysięcy. Są od tego większe inwestycje w Polsce, ale w najdalszej okolicy Horodna ich nie ma. Inwestycja była oparta na pewności, że chłopi przystąpią do spółdzielni, ale chłopi przystąpić do niej nie chcieli, przyrzeczenia udziałów powycofywali. Kierownik spółdzielni, naturalnie zawiedziony, jest zdania, że Żydzi przestrzegali ich, że upadek spółdzielni pociągnie dla nich konieczność pokrywania kosztów, odpowiedzialność do wysokości wkładów. Chłopi nie chcieli ponosić odpowiedzialności za 15 tysięcy złotych. Ostatecznie wieś miała wiele przykładów bankructwa spółdzielni. Być może, że słuszniejszym byłoby postępowanie w odwrotnym porządku: żeby najpierw chłopi chcieli spółdzielni, potem sejmik wsparł tę akcję. Zjechawszy o paręset kilometrów bardziej na wschód Polski, można odnaleźć kraj, gdzie nieraz chłopi chcieli spółdzielni, ale starostwo ją zamykało. Trzeba, żeby starostwa ustaliły swój stosunek do spółdzielczości.
Tuż pod Horodnem jest mały majątek. Jego właściciel chciał ze swej gliny produkować dachówki. „Kirpicza” jednak się nie powiodła. Wbrew przestrogom ludzi tutejszych wybudowano piec, w którym dachówki, zrobione z gliny o dużej przymieszce szkła, gięły się w rogach. Fabryka postępowej „kirpiczy” się nie powiodła, piec stoi, dawne piece dymią. Być może, że coś podobnego było i z piecem sejmikowym, bo znowuż nie Żydzi, ale miejscowi polewacze prawosławni drwią z jego inicjatorów,
Uwagi (0)