Darmowe ebooki » Reportaż » Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 25
Idź do strony:
Tyberiadą, Emek. Wszystko inne jest tu mniej więcej jak pan Meir mówiący: „Ja to nic, moi synowie, ci pracujący na szosie, to dopiero ludzie”. — Okazję, że sekretarz konsulatu jedzie dziś z delegatem jednego z ministerstw polskich do Petach Tikwa, sławnej starej kolonii żydowskiej, schwyciłem w lot. Ale prócz nas trzech w tym samym aucie znalazła się pewna pani, piękna pani, elegancka pani.

Elegancka pani jest z Polski, z Warszawy. Jej mąż jest wybitnym lekarzem czy adwokatem, temu osiem miesięcy przeniósł się do Tel Awiwu, do „ojczyzny”. Zadaję eleganckiej pani parę pytań, ale muszę się po chwili ograniczyć do odpowiadania. Co Warszawa? „Adria22”? „Banda”? Nie może być, więc Ordonka doprawdy tu przyjeżdża? Ja zawsze czytałam „Wiadomości Literackie23”! To pan zna Grydzewskiego24? Ale Krzywickiej25 nie? Czy pan ma może coś z książek polskich? Ostatnia rzecz, która mnie doszła, to Zazdrość i medycyna26.

Na przyszłą zimę elegancka pani przyjedzie do Polski. Jaki był tutejszy karnawał? Tak, dobrze panu opowiadali, był śliczny. To bardzo ciekawy widok, taka powszechna radość, te krzyki, tańce. Bardzo zabawny widok. Razu jednego tańczyłam z Arabem, o, to był bardzo kulturalny, bardzo elegancki Arab. Ale Warszawa...

Auto szło siną asfaltową szosą, jakby ślizgało się po lodzie. Dawno odrzuciliśmy za siebie przedmieścia miasta. Po obu stronach symetrycznie zasadzone rosły pomarańcze: drzewka dwumetrowe na cienkim pniu, z burzą gęstych, silnie zielonych liści. Było to jakby morze zieleni, jak gąszcz nieprzebyty, jak step. Gdzieniegdzie nad gaikiem czerwienił się dach domu. Aż szosa wpadła w szpaler cyprysów i miasteczko.

— Co to? — spytała pani.

— Petach Tikwa.

— Ach, więc to jest Petach Tikwa??

To nie pytał ani delegat z ministerstwa, ani ja, to pytała elegancka pani z Tel Awiwu, Żydówka. Ale teraz to już myśmy się dziwili. Petach Tikwa leży tak pod Tel Awiwem, że niepodobna wprost jej nie znać, jak w Warszawie trudno nie znać Wilanowa, w Wilnie Werek czy Trok. To nawet więcej, bo ta kolonia ma za sobą całą legendę bohaterskich wysiłków, prac, walk, legendę, której ostatnie karty zapisały rozruchy arabskie 1928 roku... Jestem pierwszy dzień w Tel Awiwie i już pędzę do tej Petach Tikwa, o której temu tydzień nie wiedziałem jeszcze nic. Jestem Polakiem z krwi i kości. Elegancka pani mieszka tu od ośmiu miesięcy. Elegancka pani jest Żydówką. Elegancka pani wyjeżdża dziś poza Tel Awiw po raz pierwszy. Opowiada o tym tak obojętnie, jakby to mówił ktoś, kogo to, co się tu dzieje, nic a nic nie interesuje.

Nasze zdziwienie jest jednak zbyt wyraźne i trzeba tu coś powiedzieć, wytłumaczyć. Pani mówi więc o tym, że ją z tym wszystkim niewiele właściwie łączy. Nie jest syjonistką, o nie, w ogóle nie uznaje „zacieśnienia się do pewnej narodowości”. Czuje się Europejką, o tak, właśnie Europejką. Warszawa, tak lubi Warszawę, naszą Warszawę! Tu jest nie tylko jakieś wszystko nowe zupełnie, ale i takie surowe, takie nieswobodne. Proszę pana, ten szabat, czy pan uwierzy, ja tu nic w sobotę nie mogę dostać? Nic a nic. Wieczorem otrąbia się święto. Tak jak w tych naszych małych, brudnych miasteczkach. Przecież w Polsce ja wszystko dostanę i w sobotę, i w niedzielę. Tu — nic.

Chodzimy po kolonii, podczas gdy delegat spełnia swe ważne ministerialne zadania w wielkiej radzie gminnej Petach Tikwy. Z rynku dość zaśmieconego, miasteczkowego, zeszliśmy w aleję, gdzie pełno niewielkich domów, opiętych pnączami. Przed domami, zamiast malw, niskie palmy kokosowe i drzewa pomarańczy. Szczebiot eleganckiej pani trwa dalej. Ona by nigdy nie chciała tu mieszkać, cóż, że ta willa z werandą ładna, cóż, że ci ludzie są bogaci, ale to mimo wszystko odludzie. Pewnie, że kolonia o ośmiu tysiącach mieszkańców może sobie drwić z Arabów, ale jednak... I ta głuchość... I ten brak naszego, europejskiego, życia...

I mówi wręcz, że nie rozumie. Nie rozumie tych młodych ludzi z dyplomami uniwersyteckimi, którzy poszli bić szosy w Galilei, nie rozumie ludzi, którzy całą swą młodość „zakopali” w jakimś kolektywie („jak to się nazywa? Aha, kibuc? To pan już to wie?”), w takim właśnie kibucu nad Jordanem, gdy przecież nie musieli! Potem taki kibucnik, młody chłopak, już ma troje dzieci. Tak, proszę pana, tak... To można nazywać bohaterstwem, to może być dla dziennikarza ciekawe, bez tego toby tu były dalej piaski... No, i ostatecznie wielkie nieszczęście, żeby nawet i były?

Mylisz się, Czytelniku, zupełnie, jeżeli myślisz: to był typ kobiety précieuse27, kobiety o ptasim mózgu, lalki. Wcale, wcale nie. To była po prostu osoba uznająca życie racjonalne, życie opłacane, życie największych materialnych zadowoleń najmniejszymi materialnymi kosztami. To była pani przeniknięta prostym racjonalizmem burżuazji. Ani te słowa mówię z pogardą, ani z emfazą. Zdanie tej pani nie byłoby dalekie od zdania ludzi wielkiej bardzo kultury. Ludziom, którzy poszli bić szosy i suszyć bagna, mogąc żyć z kapitału papy, wziąć ładny posag z niebrzydką żoną, ludziom, którzy ostatecznie mogli dorabiać się choćby ciężko w młodości, ale wreszcie dorobić własnego, ludziom tym, jeśliby ich zauważyć raczył, dziwiłby się i szlachetny, najwytworniejszy arbiter elegantiarum28, Petroniusz.

*

Spotkałem w Tel Awiwie młodego, nieśmiałego doktorka, który jechał „Dacią” — oczywiście nie w czwartej, ale w drugiej klasie. Spytałem, co już widział. Okazało się, że mimo tygodniowego pobytu widział bardzo niewiele, bo tylko Tel Awiw. Wytłumaczył mi dlaczego. Oto nie przyjechał tu właściwie jako turysta, przyjechał, by tu osiąść, praktykować, zarabiać...

Czuł się bardzo niepewny i nieśmiały. Więcej: czuł się zgubiony, obcy. Ze znalezieniem pracy jakoś nie szło. Palestyna na potrzeby tego kraiku wielkości Wileńszczyzny ma może mało robotników, ale za to inteligencji pracującej (nie na szosach) dostatecznie. Ci nie znajdą pracy tak łatwo jak murarze. Uniwersytet jerozolimski jest wprawdzie czynny w praktycznym tego słowa znaczeniu (tj. w produkowaniu młodych prawników, medyków, filologów itd.) na razie na jednym tylko medycznym wydziale, ale napływ młodzieży z dyplomami bardzo łatwo zaspokoił niewielkie stosunkowo zapotrzebowanie kraju. Pocieszałem doktorka, że niebawem znajdzie zajęcie. Po prostu, młodszy od niego, musiałem go pocieszać. Nie bardzo już wiedziałem, co mu powiedzieć w końcu.

— No, jest pan w ojczyźnie, w kraju — powiedziałem.

Doktorek popatrzył na mnie, a potem długo mówił. Oto właśnie, że nie jest „w kraju”. On do Palestyny nie tęsknił nigdy. On nie uznaje ojczyzny. Owszem, taki kawał ziemi, gdzie się człowiek urodził, zna wszystkich, mieszka z dawna. Ale daleki, szeroki kraj — nie. Nie uważa, żeby to było źle czy dobrze. Można za to kochać religię albo klasę. (Nie nabrałem wrażenia, by doktor kochał jedno lub drugie). W małopolskim mieście, w którym zaczął praktykować, źle mu szło. Przepełnienie. Przyjechał tu. — Nie uwierzy pan, jak ja się tu czuję okropnie, okropnie obcy.

Studiował we Lwowie. Były rozruchy antysemickie. Studenci tworzyli szpaler i przepychając Żydów bili ich. Mój doktor krzyknął: — Nie jestem Żydem, uważam się za Polaka. — Łomotnął go ktoś tym silniej pałką po głowie. Jego koledzy Żydzi słyszeli ten okrzyk. Byli wśród nich tacy jak on, którzy go rzucili dumnie w roześmiany radością bicia człowieka tłum. Ale ci koledzy — on ich zna — oni w ten krzyk wierzyli. On — nie wierzył. W Berlinie krzyknąłby: — Jestem Niemcem. — Pan się dziwi, oczywiście, i pan to uważa za oportunizm? Trudno, proszę pana, pan nigdy nie był w pozycji człowieka bitego za krew, którą ma w arteriach!

Od tego dnia — opowiadał dalej — zrobiła się jakby luka między jego kolegami Żydami a nim samym. Asymilanci wiedzieli, że on w ten okrzyk nie wierzył. Syjoniści gardzili nim tym bardziej. Z takimi, jak on sam, on jakoś nie bardzo współżył. Dziś jest w Palestynie. O tym, żeby być w Palestynie, marzą w Polsce, Rumunii, świecie tysiące tych tam chaluców. On jest. I jest obcy.

Widzi pan, mnie stać na szczerość. Pan jest obcy człowiek, pan oglądnie sobie i pojedzie. Pan rozumie, że człowiek może nie myśleć o kochaniu jakiejś ojczyzny, tak jak nie musi kochać religii. Z tego, co o Palestynie słyszałem, zrozumiałem, że tam jest wielki ruch. Ludzie budują, zorywują nieużytki, spuszczają bagna, ludzie pracują, ludzie się śpieszą, ludzie nie mają czasu pytać pana, co pan tam sobie myśli czy nie myśli. No, i w każdym razie nie o pochodzenie. Tu, proszę pana, ludzie się kłócą i zwalczają, ale jednak oni myślą to samo. Ja wcale z nimi nie myślę. Udawać? I trudno, i — ja bym nie potrafił. Na razie nie potrafię.

Rozmawialiśmy tak bardzo długo. Mówił o tym, jak tu panuje niewidzialna dyktatura syjonizmu. Jak tępiony jest żargon, jak zniszczono by maszyny redakcji żargonowego pisma, jak gdy podczas świąt żydowskich, wedle religii nie wolno jeść chleba, tylko macę, któraś postępowa piekarnia wystawiła w oknie chleb, to robotnicy („Pan uważa? robotnicy, oni są przecież socjalistami”) rozbili wystawę i tłum spalił ów chleb na ulicy, jako prowokację. Tak, panie. Tu też jest dyktatura, jak we Włoszech, jak w Rosji.

Doktor zatrzymał się i rzekł:

— Dyktatura jest dzieciństwem każdej idei.

Powiedziałem:

— Za jedynym bodaj tylko wyjątkiem: chrystianizmu.

Doktor pomyślał znowu i odparował:

— Tak. W religii dyktatury są okresem młodości.

*

Tych dwoje widzę zawsze razem. Byli to jedyni ludzie niezadowoleni z Palestyny, jakich spotkałem w mej drodze. A umyślnie spotykałem bardzo wielu. Zdaje się, że wszyscy niezadowoleni, jacy w ogóle są w Palestynie, to właśnie ludzie tego typu... I otóż, żeby czuć się dobrze w Palestynie, żeby być tam naprawdę jak w raju na ziemi (a widziałem takich, którzy tak się tam czują), trzeba nie tylko, jak wymagają przepisy emigracyjne, mieć przy sobie certyfikat wyjazdowy bądź kapitał 1000 funtów, bądź wreszcie wjechać jako turysta i — zostać, trzeba jeszcze, trzeba po prostu, najzwyczajniej w świecie, być nasiąkłym ideą syjonistyczną.

Jest to bardzo jasne i bardzo proste. Kraju tego, ni mniej, ni więcej, tylko gdyby nie ta idea, nie byłoby w ogóle. Coś takiego można najlepiej i jedynie uzmysłowić na przykładzie: gdyby nie było idei niepodległości Polski, Warszawa by istniała i ludzie by w niej żyli. Gdyby nie było syjonizmu, hasła powrotu do ziemi ojców, w żydostwie, toby jednak nie było Tel Awiwu, toby nie było nie tylko Tel Awiwu, ale nie byłoby ani Petach Tikwa, ani Richonu, ani Magdiel, ani całego Emek Izrael, tych bogatych, malowniczych kolonii, a tylko piaski, bagna, malaria. I właśnie dlatego, że tu jeszcze nie ma prawie nic powstałego przez interes, że w każdym razie przeważa tu powstałe przez ideę, idea ta rzeczywiście jest tu tak wszechobecna jak ten, objawiający się za każdym czynem swego ludu, biblijny Jehowa Izraela.

Może kiedyś będzie inaczej. Nurt życia podmywał większe jeszcze idee. Na razie tak nie jest. Do Palestyny można jechać bez pieniędzy. Mojżesz Schamroth miał na całą drogę sto lei, tj. dosłownie pięć złotych. Ale nawet gdyby nim się nie zaopiekowała organizacja, to poszedłby „na budowę” w Hajfie i byłby spokojny. Doktorek i elegancka pani nie mają pieniężnych kłopotów. Ale mają głębsze jeszcze troski. Myślę, że tych dwoje Palestyna wygryzie. Jadąc do niej, nie myślałem nigdy, że pewnego wieczoru, błądząc po bulwarach telawiwskich, będę, jako Polak, cudzoziemiec, słuchał wyznań Żyda, że się w tej Palestynie czuje tak okropnie obcy. Żydzi nie-syjoniści, Żydzi nietęskniący za Ziemią Obiecaną, nie emigrujcie do Palestyny!

Pochód Izraela

Rok 1882, gdy grupka kilkunastu pierwszych imigrantów założyła pierwszą palestyńską kolonię, były to czasy, gdy ruch powrotu na ziemię ojców nie przybrał sobie żadnych prawie form organizacyjnych. Dziesiątek lat, jaki minął potem, to istne syzyfowe prace nad utrzymaniem się przy roli. Arabowie, władze tureckie, obcy klimat, malaria i nędza splatają się w każdej z tych czasów opowieści. Minęło lat kilkadziesiąt, kolonie kwitną w bogactwie, a jednak po dziś dzień oficjalne publikacje tego nienależącego do skromnych narodu nie wahają się stwierdzić, że był czas, gdy tylko potęga jednego człowieka uratowała dzieło syjonizmu od niechybnego załamania. Nie Herzla29, ale jego właśnie postać umieszcza się w tych publikacjach na miejscu najpierwszym. Socjaliści palestyńscy wymawiają z szacunkiem jego imię, nazwisko i tytuł: Edmund baron Rothschild30.

Kolonie wegetowały wówczas nieliczne, bez pieniędzy, bez ludzi. Malaria odstraszała wszystkich: pokolenia całe marły. Żeby usunąć malarię, trzeba było osuszyć bagna, zasadzić na nich wyciągające wilgoć eukaliptusy. Potrzeba było nie tylko ludzi, ale i kapitału. — Rotschild dał kapitał. — Był pierwszą falą szerokiego przypływu złota, złota wielkich, jak on, kapitalistów-filantropów, złota milionowych drobnych ofiar po domach żydowskich całego świata. Z nim zaczęła się też naprawdę organizacja.

W 1901 roku przekazuje on swe dzieło palestyńskie i fundusz weń włożony JCA (Jewish Colonisation Association, dziś PJCA — Palestine Jewish Colonisation Association), która założyła w Dolnej Galilei Kfar Tabor, Yavniel, Sedjera i dwie inne kolonie. Jako wielki fundusz nabywania z rąk Arabów ziemi pracuje obok innej instytucji, finansowego kolosu, sławnego Keren Kayemet Leisrael — Funduszu Narodowego Żydowskiego. Na swoją rękę wykupuje ziemię i powstają, równolegle do pracy kapitałów Rothschilda, kolonie Ben Shemen, Hulda, Kinereth, Daganja Pierwsza, Merhawja.

Już po wojnie przybywa do tej pary trzecia instytucja: w kwietniu 1921 roku zakłada się Keren Hayessod, Fundusz Odbudowy. Gdy tamte dwie miały za zadanie wykupno ziemi dla przekazania jej kolonistom, to

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Palestyna po raz trzeci - Ksawery Pruszyński (czytelnia książek online TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz